Zdumiewające słowa Kaczyńskiego. Nie powinien tak nawet żartować [OPINIA]
Jarosław Kaczyński znów wyrusza pod wyobrażony Grunwald. I kolejny raz, niczym Jagiełło sześć wieków wcześniej, prowadzi Polaków do boju z wiecznie zagrażającą im niemiecką nawałą.
Prezes Kaczyński ruszył w Polskę, by spotkać się z jej mieszkańcami i przypomnieć im, jakie dobrodziejstwa rządy Zjednoczonej Prawicy przyniosły Polkom i Polakom. Nie trzeba było długo czekać, by prezes powiedział w trakcie swojego objazdu coś, czego nie sposób nie skomentować. W mazowieckim Sochaczewie, obok problemu drożyzny, lider rządzącej partii poruszył bowiem kwestie bezpieczeństwa i obronności. Atakował, bez zaskoczenia, swoich politycznych przeciwników za "zwijanie" polskiej armii, odniósł się także do polityki Niemiec.
Jak stwierdził, to, że Polska pod jego kierownictwem postawiła na zbrojenia, uruchomiło mechanizm zachęcający do inwestowania w obronność inne państwa naszego regionu, w tym Niemcy. "Czy Niemcy się chcą zbroić przeciw Rosji, czy przeciw nam, to ja nie wiem, ale w każdym razie się zbroją" - rzucił.
Słowa te są zdumiewające. W najbardziej życzliwej dla Kaczyńskiego interpretacji można by ich bronić jako żartu - choć wicepremier ds. bezpieczeństwa i najważniejsza osoba w państwie nie powinna żartować w sposób, który może wywołać międzynarodowy skandal w relacjach z jednym z naszych kluczowych partnerów w Unii Europejskiej.
Biorąc jednak pod uwagę całą serię antyniemieckich wypowiedzi autorstwa Kaczyńskiego z ostatnich 33 lat, wcale nie można mieć pewności, czy prezes faktycznie żartował, czy przynajmniej częściowo poważnie nie straszył swoich wyborców zagrożeniem militarnym ze strony Niemiec. Zwłaszcza, że w tym samym przemówieniu zapowiadał "rąbnięcie pięścią w stół" w relacjach z Berlinem w kwestii reparacji za II wojnę światową.
W kwestii Niemiec Kaczyński zatrzymał się w 1945 roku
Jarosław Kaczyński nigdy bowiem Niemcom nie ufał. Wyolbrzymiał rzeczywiste konflikty interesów dzielące Warszawę i Berlin, wszelkie gesty przyjaźni traktował zaś podejrzliwie. I to jeszcze na długo przed Angelą Merkel, sporem o przyjęcie uchodźców w 2015 roku czy o praworządność z Unią Europejską. Zadra Kaczyńskiego wobec Niemiec sięga czasów, gdy kanclerzem - jeszcze w Bonn - był Helmut Kohl, a sam Kaczyński piastował funkcję ministra w kancelarii Lecha Wałęsy.
W "Porozumieniu przeciw monowładzy" - monologu-rzece, gdzie Kaczyński przedstawia swoją polityczną autobiografię przed PiS - możemy przeczytać opis wizyty przyszłego lidera Zjednoczonej Prawicy w Bonn w 1991 roku.
Kaczyński oświadcza autorytatywnie w swojej autobiograficznej opowieści, że "zachowanie Niemiec wobec Polski po 1989 roku było głęboko niewłaściwe". Kohl "odmawiał uznania granic", a ustąpił wyłącznie pod naciskiem Stanów, Wielkiej Brytanii i Francji. "Albo ogarnęły go imperialistyczne marzenia, albo robił to dla jakichś doraźnych interesów" - komentuje prezes PiS. Odwiedzając Kohla, Kaczyński oczekiwał od niego jasnej deklaracji uznającej granice, a zamiast tego miał usłyszeć "długi, emocjonalny wywód, że powinniśmy być wdzięczni Niemcom za oddanie Ziem Zachodnich".
W dodatku niemiecka chadecja już na początku lat 90. występowała z projektami "regionalizacji Europy", wtedy jeszcze Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. "Właśnie nasza zdecydowana odmowa przyjęcia programu regionalizacji jako drogi do likwidacji państw narodowych, uważanych za źródło wszelkiego zła, zakończyła stosunki PC z niemiecką chadecją" - mówi Kaczyński.
Czytając tę i inne wypowiedzi prezesa PiS o Niemczech, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Kaczyński w myśleniu o naszym zachodnim sąsiedzie zatrzymał się w 1945 roku. Że zwyczajnie nie przyjmuje do wiadomości tego wszystkiego, co wydarzyło się w powojennej historii Republiki Federalnej. Budowy jednej z lepiej urządzonych demokracji liberalnych w Europie, społecznej gospodarki rynkowej, wolnego, pluralistycznego społeczeństwa.
Niemcy podjęli też próbę rozliczenia z własną historią. Trwało to długo, odbywało się przy niemałym społecznym oporze, pierwszym odruchem elit rządzących Republiką Federalną zaraz po wojnie było zamiecenie spraw z bliskiej przeszłości pod dywan. Społeczeństwo w końcu się przeciw temu zbuntowało, a te same elity dokonały głębokiego przemyślenia i przewartościowania podstawowych założeń niemieckiej polityki, kierujących myślą Berlina od późnego zjednoczenia państw niemieckich w drugiej połowie XIX wieku.
Dla Kaczyńskiego tymczasem Niemcy Kohla, Scholza i Merkel to w zasadzie te same Niemcy co te Bismarcka. Imperium przemocą - jeśli nie militarną, to ekonomiczną - dążące do podporządkowania sobie kontynentu, a zwłaszcza naszego regionu, Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski. Polska i Niemcy znajdują się więc naturalnie w stanie nieprzerwanego konfliktu, "wiecznego Grunwaldu" (by pożyczyć metaforę od Szczepana Twardocha), gdzie Jarosław Kaczyński, niczym Jagiełło sześć wieków wcześniej, prowadzi Polaków do boju z wiecznie zagrażającą im niemiecką nawałą.
Dla Kaczyńskiego wszelkie zapewnienia niemieckich elit, że widzą swój interes w zjednoczonej Europie, to wyłącznie wybieg mający ukryć ich niecne imperialne ambicje. Dlatego gdy niemiecka socjaldemokracja przed ostatnimi wygranymi wyborami mówiła w swoim programie o zacieśnieniu integracji europejskiej, Kaczyński nazwał to planami zbudowania "IV Rzeszy Niemieckiej". Dla prezesa PiS bardziej zjednoczona Europa oznacza bowiem faktycznie Europę niemiecką, która "odbierze Polakom prawo do samostanowienia".
Jak nie krytykować Niemiec
Tym samym językiem mówi cały obóz władzy i jego propaganda. Media pisowskie, w tym publiczne, od 2015 roku coraz intensywniej straszą swoich odbiorców Niemcami, przekraczając w tym wszelkie granice absurdu. Propaganda partyjno-rządowa przedstawia spór z Brukselą o praworządność jako realizowaną przez posłuszne Berlinowi Komisję Europejską i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej zemstę Niemiec na Polsce. Za co? Za to, że po zmianie władzy w 2015 roku Warszawa przestała słuchać się we wszystkim Berlina, realizuje samodzielną politykę oraz wzmacnia się gospodarczo, co wywołuje niepokój wśród niemieckich elit.
Ta propagandowa narracja nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. To niemieckie elity, zwłaszcza niemieckiej chadecji, odgrywały rolę "gołębi" w sporze z Polską o praworządność. Najbardziej "jastrzębie" stanowisko prezentowały małe, zamożne państwa Europy północnej, szczególnie przywiązane do wspólnotowego wymiaru UE (Belgia, Holandia) albo do najwyższych standardów praworządności (Skandynawowie).
Widać to było w ostatnim głosowaniu nad odblokowaniem KPO, gdy niemiecka przewodnicząca Komisji Ursula von der Leyen przekonała KE przy sprzeciwie komisarzy z Europy Północnej, by zrobić krok w kierunku polskiego rządu.
Najgorsze jest jednak to, że w kwestii polityki niemieckiej PiS wydaje się zakładnikiem swojej propagandy. Wynika to z tego, że Kaczyńskiego polityka zagraniczna interesuje minimalnie. Nie zna jej, nie rozumie, podobnie jak w bardzo małym stopniu rozumie współczesny świat poza granicami Polski. Gdy prezes PiS mówi o polityce zagranicznej, to ma na ogół na celu mobilizację elektoratu na krajowe wybory - na czym akurat zna się jak mało kto w Polsce.
Nie jest oczywiście tak, że interesy Warszawy i Berlina są i będą zawsze tożsame. W niemieckiej polityce ostatnich dwóch dekad wiele zasługuje na poważną krytykę, są kwestie, gdzie Polska rzeczywiście powinna naszym partnerom z Zachodu powiedzieć "nie". Przede wszystkim są to kwestie absurdalnej polityki energetycznej, latami finansującej putinowski reżim oraz dzisiejszej nad wyraz ostrożnej polityki Berlina wobec tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą.
By jednak nasz głos traktowany był w tej materii poważnie, muszą formułować go wiarygodni liderzy, zdolni sprawić, by świat ich słuchał. Jarosław Kaczyński, który by zdobyć Sochaczew, straszy półżartem zbrojącymi się Niemcami oraz po raz nie wiadomo który zapowiada, jak to Niemcy zapłacą nam reparacje z nawiązką, takiej powagi bynajmniej sobie nie przydaje.
Czytaj też:
Jakub Majmurek dla WP Wiadomości