Prezydent USA Joe Biden © East News | MANDEL NGAN

Jak długo Biden będzie w stanie wspierać Ukrainę?

Jakub Majmurek

Ponad trzy miesiące po napaści Putina na Ukrainę nikt już nie pamięta ani o tym, jak nieudolnie przebiegało wyjście Amerykanów z Afganistanu, ani o "śpiącym Joe" i innych prześmiewczych określeniach, jakimi polityczni przeciwnicy określali prezydenta. Dziś Joe Biden jest prezydentem, który dostarczył Zachodowi wyrazistego przywództwa, nie dał się ograć ani zastraszyć Putinowi. Nie tylko jest w stanie wspierać Ukrainę, ale także pociągnąć za swoją polityką często sceptyczne, bojące się Rosji lub połączone z nią gospodarczo państwa Europy Zachodniej.

Niejednokrotnie w historii ambitne plany globalnej polityki krzyżował amerykańskim prezydentom opór wewnętrzny, siła izolacjonistycznej opinii publicznej i jej reprezentantów w Kongresie. Najlepszym przykładem jest prezydent Thomas Woodrow Wilson, jeden z architektów międzynarodowego porządku po I wojnie światowej, opartego o zasadę prawa narodów do samostanowienia. Jego ukoronowaniem miała być Liga Narodów, organizacja kolektywnego bezpieczeństwa dla zapobiegania wojnom i pokojowego rozwiązywania sporów. Choć Wilson odegrał kluczową rolę w jej powstaniu, nie zdołał przekonać Amerykanów, by zasilili jej szeregi. Wpływowy republikański senator z Nowej Anglii Henry Cabot Lodge zbudował w Senacie opozycyjny blok zdolny zablokować ratyfikację traktatu wiążącego Stany z Ligą.

W sprawie Ukrainy Ameryka chwilowo zjednoczona

Czy dziś Ukraina może obawiać się podobnego scenariusza? Z pewnością amerykańska polityka jest dziś o wiele bardziej spolaryzowana niż sto lat temu. Gdy w marcu 1921 roku Wilson zdawał urząd prezydenta po dwóch kadencjach, na inaugurację swojego następcy – pochodzącego z konkurencyjnej Partii Republikańskiej Warrena G. Hardinga – jechał obok prezydenta-elekta, w tym samym samochodzie. Trump w inauguracji Bidena w ogóle nie wziął udziału, wcześniej odmawiał uznania wyniku wyborów, próbował podważyć ich wyniki w kilku stanach. A gdy na Kapitolu trwała procedura ostatecznego zatwierdzenia wyników przez Kongres, Trump podburzył swoich zwolenników do ataku na siedzibę władzy ustawodawczej.

Umiarkowanie i zdolność do współpracy ponad politycznymi podziałami nie są dziś cnotą w amerykańskiej polityce. Baza - najbardziej wierni i politycznie wyraziści zwolennicy obu partii - traktuje ją często wręcz jako wyraz "zdrady" wyborców. Zwłaszcza wyborcy trumpowskiego skrzydła Republikanów, żyjącego teoriami spiskowymi o tym, jak to Demokraci rzekomo "ukradli" wybory Republikanom jesienią 2020 roku, blokując drugą kadencję Trumpa. Sam Biden - po ponad roku prób budowania międzypartyjnego kompromisu dla swoich ambitnych polityk - chyba uznał, że nie ma to najmniejszego sensu i że nie może liczyć na żadną konstruktywną współpracę ze strony Partii Republikańskiej w jej obecnym kształcie.

Jednak ws. Ukrainy Demokraci i Republikanie wykazują niespotykany dziś nigdzie indziej w amerykańskiej polityce konsens. W zeszłym tygodniu Kongres przyjął ustawę umożliwiającą Bidenowi uruchomienie nowego, wartego 40 miliardów dolarów pakietu wojskowej i humanitarnej pomocy dla Ukrainy przytłaczającą większością głosów w obu izbach.

Ukraińską politykę Bidena popiera najważniejszy dziś Republikanin w Waszyngtonie, lider tej partii w Senacie Mitch McConnell, który odwiedził Kijów z grupą republikańskich kongresmenów. Zadeklarował także poparcie dla wejścia do NATO Szwecji i Finlandii, co znacznie osłabi strategiczną pozycję Rosji i potencjalnie może pomóc Ukrainie.

Opozycja rośnie

Czy więc nie ma się czym niepokoić? Też nie do końca. Bo choć - jak napisał niedawno "Washington Post" - w Stanach zmęczenie wojną w Ukrainie pozostaje ciągle niewielkie, to widać, że opozycja wobec pomocy Kijowowi wybrzmiewa coraz głośniej i jest coraz liczniejsza – choć ciągle pozostaje w zdecydowanej mniejszości.

Gdy w marcu Izba Reprezentantów głosowała nad pierwszą rezolucją potwierdzającą uznanie dla suwerenności Ukrainy, przeciw głosowało tylko trzech kongresmanów. Gdy rozpatrywany był wniosek o 40 miliardów na pomoc Ukrainie, przeciw było 56 członków Izby Reprezentantów i 11 senatorów. Wszyscy z Partii Republikańskiej.

Kto sprzeciwia się pomocy Ukrainie? W Izbie Reprezentantów opozycji przewodził głosujący konsekwentnie przeciw wszystkim uchwałom, rezolucjom i ustawom wspierającym Kijów Thomas Massie z Kentucky. Massie zasiada w Izbie Reprezentantów od 2012 roku, gdy został wybrany na fali ruchu Tea Party, populistycznej mobilizacji na amerykańskiej prawicy zapowiadającej późniejsze sukcesy Trumpa. Kongresman z Kentucky sympatyzuje z libertariańskim, skrajnie wolnorynkowym skrzydłem partii. W polityce zagranicznej opowiada się przeciw jakiejkolwiek aktywności Stanów, gdyż jego zdaniem generuje to wyłącznie koszty dla podatników. Jest przekonany, że NATO to relikt zimnej wojny, a Ukrainę najlepiej byłoby podzielić: na prorosyjską część wschodnią i zorientowaną na Europę - zachodnią.

Wokół Massiego gromadzili się kolejni republikańscy kongresmeni, głównie ci prezentujący najbardziej skrajne, sfanatyzowane, zapatrzone w Trumpa jak w bóstwo skrzydło w partii. Są wśród nich reprezentanci Arizony Andy Biggs i Paul A. Goslar, którzy wspierali wysiłki Trumpa, by zablokować zatwierdzenia wyboru Bidena przez Kongres. Jest Marjorie Taylor Greene z Georgii, polityczna nowicjuszka znana ze swojego poparcia dla absurdalnej teorii spiskowej QAnon – głoszącej, że Trump przewodzi ukrytej walce z tajną grupą satanistów i pedofilów w Partii Demokratycznej. Fakt, że takie osoby są tolerowane w Partii Republikańskiej, że kilkudziesięciu kongresmenów nie ma problemu, by głosować razem z nim, pokazuje jak destrukcyjny wpływ na partię Theodore'a Roosevelta miał Trump.

W Senacie wśród 11 senatorów wyróżniają się izolacjonistyczny libertarianin z Kentucky Rand Paul oraz młody, szalenie ambitny senator z Missouri Josh Hawley. Hawley jest z politykiem, który – obok gubernatora Florydy Rona De Santisa – w przyszłości będzie walczyć o to, by przejąć elektorat Trumpa i pod szyldami nowego, odnowionego trumpizmu grać o politycznie najwyższe stawki. Hawley, podobnie jak Trump, uważa, że Stany mają zbyt wiele wewnętrznych problemów, by zajmować się Rosją i Ukrainą. Zwłaszcza, że prawdziwym wrogiem Ameryki jest zdaniem Hawleya nie Moskwa, ale Pekin.

Także poza Kongresem opór wobec polityki Bidena się wzmacnia – choć także tam pozostaje mniejszościową pozycją. W marcu według sondażu Pew Research Centre tylko 7 proc. Amerykanów zgadzało się ze stwierdzeniem, że Stany robią zbyt dużo dla Ukrainy. W maju było to już 14 proc.

Opinię publiczną próbuje do tego przekonać wpływowa na prawicy telewizja Fox News. Zwłaszcza jej największa dziś gwiazda Tucker Carlson. Carlson jeszcze przed napaścią na Ukrainę powtarzał w swoim programie treści jakby wyjęte z instruktarzu rosyjskiej propagandy. Atakował Ukrainę jako państwo w zasadzie upadłe, skorumpowane, tylko pozornie demokratyczne. Przekonywał, że Ameryka nie ma żadnego powodu, by pomagać Ukrainie, a Demokraci wspierają Kijów ze względu na swoje niejasne ukraińskie powiązania biznesowe. Wywodził, że Ameryka nie ma żadnego powodu, by obawiać się, lub nienawidzić Putina, a Putin w niczym jej nie zagraża.

Jak podaje amerykański portal informacyjny Axios, na zapleczu Partii Republikańskiej tworzy się sieć darczyńców i think tanków, mająca za zadanie wspierać kandydatów prezentujących "realistyczną" politykę wobec Rosji. Jest wśród nich szacowna, od dawna związana z Republikanami Heritage Foundation, która zmienia właśnie swoje zwyczajowe stanowisko, jeśli chodzi o zaangażowanie Stanów w Europie – domaga się wycofania Stanów z naszego kontynentu i koncentracji na zbliżającym się konflikcie z Chinami. Są libertariańskie think tanki jak Cato Institute i miliarder z branży IT Peter Thiel, znany ze wsparcia dla twardej populistycznej prawicy.

Spodziewać się niespodziewanego

Pierwszym testem dla tej sieci będą wybory jesienią tego roku. Wybiorą one nową Izbę Reprezentantów oraz jedną trzecią Senatu – senatorowie wybierani są na 6 lat, ale co dwa lata wyborczej weryfikacji poddaje się jedna trzecia składu izby. Są to tzw. midtermy – wybory w środku kadencji urzędującego prezydenta. Tradycyjnie są one trudne dla partii kontrolującej Biały Dom. Wyborcy, którzy po dwóch latach chcą wysłać prezydentowi sygnał, że się w czymś na nim zawiedli, mogą to zrobić karząc w wyborach kandydatów jego partii do Kongresu.

Czy po wyborach Biden będzie się musiał mierzyć z wrogim swojej ukraińskiej polityce Kongresem? Niekoniecznie. Szanse Demokratów w wyborach może radykalnie wzmocnić spodziewany w czerwcu wyrok Sądu Najwyższego, który – jak sugerował ujawniony kilka tygodni temu wyciek z tej instytucji – odwróci precedensowe orzeczenie Roe vs. Wade, gwarantujące Amerykankom konstytucyjne prawo do aborcji. Większość Amerykanów jest przeciwna takiej decyzji Sądu. Wyrok możliwy dzięki sędziom nominowanym przez Busha jr. i Trumpa może zniechęcić część ich wyborców i zmobilizować Demokratów. W prawyborach Partii Republikańskiej widać też, że poparcie Trumpa nie zawsze działa, czasem jego kandydaci przegrywają. Najbardziej radykalne skrzydło partii jest też silnie podzielone i skłócone.

Zwycięstwo Trumpa w 2016 nauczyło nas jednak, że amerykańska polityka potrafi być nieprzewidywalna. Jeśli wojna w Ukaranie będzie się przeciągać, jeśli wywoła to kryzys odczuwalny dla zwykłych Amerykanów, stworzy to najpewniej koniunkturę na radykalny, izolacjonistyczny populizm. W 2024 roku może otworzyć to drogę do wygranej kandydata głoszącego, że Ameryka nie ma czego szukać w Europie, a na pewno nie w Ukrainie. Że jeśli Waszyngton powinna się w ogóle angażować globalnie, to w wielką grę z Chinami, nie - w powstrzymywanie imperialnych ambicji Rosji. Gdyby ten scenariusz się spełnił, byłaby to fatalna wiadomość nie tylko dla Ukrainy, ale także dla Polski i całego naszego regionu.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie