Wykluczanie czy inkluzywność? [OPINIA]

"Trzaskowski walczy z krzyżem" - podniósł się szum po prawej stronie sceny politycznej. Część duchownych, a także świeckich katolików, uznało to za powrót komunizmu, a inni zarzucili prezydentowi Warszawy "opiłowywanie katolików". Sprawa jest jednak zdecydowanie bardziej skomplikowana – pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Terlikowski.

Rafał Trzaskowski
Rafał Trzaskowski
Źródło zdjęć: © PAP
Tomasz P. Terlikowski

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Jestem człowiekiem wierzącym. Na szyi noszę krzyżyk i szkaplerz (zazwyczaj ukryte pod ubraniem), a na biurku (tym w domu, bo w pracy już nie, ale to wyłącznie dlatego, że nie mam biurka tylko dla siebie) mam poza zdjęciami żony i dzieci także krzyżyk, ikonę Matki Bożej, a także menorę i uświadamiającą przemijanie czaszkę.

Symbole te uświadamiają mi, jako człowiekowi wierzącemu, przemijalność, znaczenie każdej chwili, a także to, że moje zaangażowania - jak je rozumiem - mają nie tylko znaczenie doczesne, ale i skierowane są ku sferze sacrum. Jestem głęboko przekonany, że obecność takich symboli, ale także innych, związanych z innymi systemami religijnymi czy światopoglądowymi, może pomagać w skupieniu, zaangażowaniu także innym osobom. Ich obecność - w przestrzeni pracy, także pracy służbowej - nie powinna być zakazana.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dyskrecja i zdrowy rozsądek

Każdy urzędnik, tak jak każdy inny pracownik, powinien mieć - w związku z tym - prawo do postawienia na swoim biurku dyskretnego (bo też nie chodzi o to, by narzucać, eksponować, epatować swoją religijnością czy swoim światopoglądem) symbolu swojej wiary. To może być krzyż, menora, posążek Buddy, flaga LGBTQ+ czy jakikolwiek inny symbol religijny czy ideowy.

Pluralizm, ale także szacunek dla postaw religijnych (bądź ich braku) czy ideowych, powinien sprawić, że w przestrzeni półprywatnej (a taką jest biurko pracownika) powinien mieć on - właśnie wypływającą z wolności religijnej - możliwość umieszczenia symboli dla niego ważnych. Zasada neutralności oznaczać zaś powinna, że szefostwu nic do tego, a zasada tolerancji, że pozostali pracownicy - zachowując prawo do postawienia swoich symboli - nie powinni krytykować czy atakować symboli, także tych, które im nie odpowiadają. Rozsądek i kultura osobista sprawia zaś, że symbole, o których mówimy, nie powinny być narzędziem epatowania swoimi poglądami, a raczej dyskretnym ich symbolem.

I - jeśli uważnie wczytać się w zasady zaprezentowane przez Urząd Miasta Warszawy - to to fundamentalne prawo do obecności symboli religijnej w przestrzeni biurka pracownika nie zostały naruszone. "W budynkach urzędu dostępnych dla osób z zewnątrz oraz podczas wydarzeń organizowanych przez urząd nie eksponuje się w przestrzeni (np. na ścianach, na biurkach) żadnych symboli związanych z określoną religią czy wyznaniem" - można przeczytać w dokumencie.

Zakaz dotyczy bowiem nie biurek w ogóle, ale miejsc, w których obsługiwani są petenci, a mowa jest nie o obecności, a o eksponowaniu. Jednym słowem tam, gdzie urzędnicy pracują sami, tam obecności symboli religijnych czy ideowych nikt w ogóle nie kwestionuje. Tam jest ona, co podkreślają zresztą urzędnicy warszawskiego ratusza, w pełni dopuszczalna. "Podkreślam, że każda osoba pracująca w urzędzie ma prawo używać symboli religijnych zgodnie ze swoimi przekonaniami. Standardy tego nie zakazują, mówią jedynie o neutralności urzędu jako instytucji i odnoszą się wyłącznie do przestrzeni dostępnych dla osób z zewnątrz" - zaznacza Monika Beuth, rzeczniczka prasowa Urzędu m.st. Warszawy.

Jeśli więc można na poważnie zadać jakiekolwiek pytanie ws. tego stanowiska, to jedynie takie: czy urzędnik obsługujący ludzi ma prawo do postawienia na swoim biurku - nie eksponując tego, ani nie narzucając, dyskretnie - np. mały obrazek Matki Bożej albo niewielki krzyżyk, który w dyskretny, nienarzucający sposób, będzie towarzyszył mu w pracy? Jeśli tak, to jak się zdaje, można uznać, że wolność sumienia i wyznania (która zawiera w sobie także wolność manifestowania przekonań) nie została naruszona.

Neutralność przestrzeni publicznej

Inaczej rzecz wygląda w kwestii przestrzeni publicznej. Tu rzeczywiście zalecenie jest jasne. Urzędy miejskie mają nie eksponować symboli religijnych w przestrzeni publicznej. Decyzja ta jest, nie ma co do tego wątpliwości, dyskusyjna, także z perspektywy prawnej.

Owszem, są w Unii Europejskiej kraje, które takiej obecności całkowicie zakazują, ale są i takie, które niektóre z tych symboli uznają ze element kształtujący tożsamość społeczną i na nie - w określonych prawnie ramach - zezwalają. Model całkowitej neutralności, nieobecności symboliki religijnej, nie jest jedynie możliwym, choć uczciwie trzeba przyznać, że staje się coraz bardziej powszechny.

Źródła tej zmiany są dość oczywiste. Z jednej strony jest szybka laicyzacja i sekularyzacja, która sprawia, że w niektórych społeczeństwach zachodnich chrześcijanie (bo mowa akurat o symbolach chrześcijańskich) nie stanowią już nawet połowy obywateli, a napływ migrantów wprowadza w życie publiczne reprezentantów innych religii, z których część ma silny wymiar misyjny i odrzuca symbolikę chrześcijańską. To zaś może skłaniać polityków i prawników - z jednej strony - do budowania przestrzeni urzędowej wolnej od wszystkich symboli religijnych, ale - z drugiej (bo i o tym trzeba pamiętać) - do eksponowania symboli religijnych niezgodnie z ich przeznaczeniem, czyli jako elementów tożsamości politycznej skierowanej przeciwko komuś.

Oba te zjawiska zachodzą w przestrzeni publicznej świata zachodniego. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego w niektórych z krajów zachodnich wprowadza się takie rozstrzygnięcia, a jest nim pojawiająca się emocja antychrześcijańska. Część z elit politycznych w chrześcijaństwie widzi siłę napędową kolonializmu, dla innych jest ona elementem homofobicznej czy patriarchalnej struktury społecznej, a jeszcze dla innych pozostaje przeciwnikiem ideowym. Z tych powodów postuluje się wyeliminowanie symboli chrześcijańskich z przestrzeni publicznej.

Uzasadnienie decyzji warszawskiego ratusza jest jeszcze inne, a nieobecność symboli religijnych ma być elementem inkluzywności i akceptacji każdego, niezależnie od poglądów religijnych czy tożsamości seksualnej. Czy to rzeczywiście w Polsce jest problem? Nie jestem dobrą osobą, by to oceniać, bo jestem człowiekiem wierzącym, a krzyż jest dla mnie symbolem miłości i solidarności Boga z człowiekiem. Rozumiem jednak, że część z osób może go postrzegać inaczej, a wiem - z własnego doświadczenia - że w wielu warszawskich urzędach rzeczywiście jest coraz więcej ludzi z innych przestrzeni religijnych, a także coraz więcej ludzi niewierzących czy wyznających inne niż chrześcijaństwo systemy ideowe. To mógłby być argument za takim rozstrzygnięciem, ale… i tu warto wspomnieć, że wcale nie jest jasne, że rzeczywiście takie postulaty "uwolnienia" przestrzeni publicznej od symboli religijnej rzeczywiście się pojawiły. Wygląda to raczej - szczególnie jeśli przeczyta się wszystkie zasady - na swoistą ideową i polityczną nadgorliwość urzędu.

Procesów społecznych nie należy przyspieszać

To jest być może najbardziej niebezpieczne w tej decyzji, a konkretniej - w modelu jej komunikowania. Polska się laicyzuje i liberalizuje obyczajowo, co do tego nie ma sporu. Warszawa staje się - powoli, ale realnie - miastem wielokulturowym i coraz bardziej wieloreligijnym, a władze miasta nie powinny tego ignorować.

Kłopot polega tylko na tym, że prezydent Warszawy takimi, a nie innymi decyzjami zdaje się chcieć wpływać na przyspieszenie tego procesu, a nie po prostu na niego reagować. To niebezpieczne społecznie, bo - po pierwsze - pozwala rozbujać emocje społeczne i postawić zarzut działania antychrześcijańskiego. To zaś wzmacnia siły społeczne, które próbują - wbrew faktom - przekonywać, że w Polsce "katolicy są opiłowywani".

Mocne powiązanie tych zapisów z wprowadzaniem języka inkluzywnego - wciąż nieoczywistego dla wielu mieszkańców Warszawy - buduje zaś wrażenie, że inkluzywność, otwarcie ograniczone ma być tylko do zwolenników rozwiązań progresywnych, zaś osoby nastawione nieco bardziej tradycyjnie czy konserwatywnie są powoli wypychane, a przynajmniej niewysłuchiwane przez obecne władze Warszawy.

To - szczególnie, gdy jest źle komunikowane - wzmacnia wrażenie podziału, ale także nastawia negatywnie do generalnie pozytywnych zmian związanych z włączający językiem. A to akurat nie jest dobrze, bo zmiany językowe mają także swoje ogromne znaczenie, choćby w kontekście walki z przemocą. To zaś ucieka, bo wszyscy w kontekście polskim skupili się na krzyżach.

Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski

*Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in.: "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła, jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia"

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (685)