"Do Rzeczy": Niemcy zagrażają Europie
Niemiecka polityka traktowana jako ideał nie prowadzi do scalania Unii Europejskiej. Wręcz przeciwnie - należy ograniczyć rolę Niemiec w Europie pisze w "Do Rzeczy" Zdzisław Krasnodębski, europoseł wybrany z list PiS.
Od paru lat Unia Europejska nieskutecznie zmaga się z kolejnymi kryzysami, raczej odsuwając je w czasie, niż rozwiązując. Stała się mniej stabilna i jest mniej oparta na zgodzie. Pogłębiły się gospodarcze różnice między krajami, wzmocniły się polityczne animozje. Jest to także okres, w którym Niemcy zyskały zdecydowaną przewagę w Unii, stały się jej niekwestionowanym liderem, a nawet, jak się czasami twierdzi, hegemonem pilnującym europejskiego ładu. To coś więcej niż przypadek, koincydencja czasowa. To kryzys finansowy wyniósł Niemcy do obecnej dominującej pozycji. Im słabsze były państwa Europy Południowej oraz Francja, tym mocniejsze stawały się Niemcy. Oficjalnie tłumaczy się to błędami polityki finansowej i gospodarczej tych państw, przede wszystkim brakiem dyscypliny budżetowej, oraz trafnością polityki niemieckiej. Jednak – jak twierdzi coraz większa grupa ekonomistów – jest to skutek samej unii monetarnej. Dlatego ich zdaniem różnice gospodarcze będą się pogłębiać w przyszłości. Kryzys ukraiński
wzmocnił Niemcy politycznie, gdyż Amerykanie pozostawili im wolną rękę, a Francuzi ograniczyli się do kontrolującej asysty. Oznaczało to koniec szwedzko-polskich w miarę samodzielnych działań w ramach Partnerstwa Wschodniego i milczącą zgodę na to, że to Niemcy w ramach tzw. formatu normandzkiego mają decydujący głos w sprawie polityki wschodniej Unii, że to oni ją reprezentują, a nie Federica Mogherini ani kolejne prezydencje.
Niemieckie metody
Sposób, w jaki Niemcy, kierując Unią, radziły sobie z tymi kryzysami, wywoływał i wywołuje kontrowersje. „Ratowanie Grecji” było przede wszystkim ratowaniem kredytów udzielonych Grekom przez niemieckie banki i doprowadziło do przejęcia wielu prywatyzowanych części greckiego majątku przez firmy niemieckie. W nowej roli Niemcy miały już być nie tylko kasjerem Europy, lecz jej rzecznikiem dyscypliny, narzucającym surowe reguły, co oznaczało faktyczny kres suwerenności Grecji. Polityka oszczędności, forsowana przez Niemcy, nie tylko uderza w biedniejsze warstwy greckiego społeczeństwa, lecz także nie stwarza warunków do trwałego wzrostu gospodarczego. Chociaż „grecka tragedia” przestała na razie przykuwać uwagę mediów, prędzej czy później będziemy mieli do czynienia z nową jej odsłoną. Chociaż było wiele wątpliwości co do kursu, jaki Niemcy narzuciły Unii, krytyka płynęła głównie z Grecji, gdzie na ulicach palono flagi niemieckie i kukły Angeli Merkel, oraz ze skrajnej lewicy i prawicy. Angela Merkel oraz
Wolfgang Schäuble mogli ciągle jeszcze liczyć na wsparcie państw Europy Północnej i Wschodniej oraz na partie europejskiego „głównego nurtu”. W sprawie Ukrainy Niemcy wzniosły się na wyżyny swojej „europejskości”, nie blokując sankcji wobec Rosji, mimo oporu silnego lobby prorosyjskiego, zwłaszcza w kręgach gospodarczych. Mimo to to raczej Władimir Putin odniósł zwycięstwo – o powrocie wschodnich terytoriów do Ukrainy, nie mówiąc już o Krymie, mówi się coraz mniej. Obecnie plany budowy Nord Stream II pogłębiły nieufność krajów Europy Środkowo-Wschodniej co do trwałości i konsekwencji niemieckiej polityki wobec Rosji. W obu tych przypadkach – kryzysu finansowego i kryzysu ukraińskiego – ujawniała się rosnąca skłonność Niemiec do ignorowania obowiązujących traktatów i umów, gdy to okazywało się akurat korzystne, oraz utożsamiania swojej woli z wolą całej Unii i w ogóle Europy.
Rosnący opór
Z całą siłą ujawniło się to teraz, w czasie kryzysu związanego z niekontrolowanym napływem uchodźców i imigrantów, gdy Angela Merkel najpierw otworzyła drzwi do swojego kraju, proklamując tzw. Willkommenskultur, kulturę gościnności, i lekceważąc konwencję dublińską, a następnie Niemcy rozpoczęły kampanię polityczną i medialną, by ową „kulturę gościnności” narzucić innym. Tym razem opór jest znacznie silniejszy. Wprawdzie Angela Merkel pozostaje nadal popularna – tygodnik „The Economist” ogłosił ją „niezbędną”, „The Time” wybrał na człowieka roku, a ostatnie przemówienie na konwencje CDU delegaci nagrodzili 10-minutową owacją, ale coraz więcej państw – i coraz więcej obywateli, w tym także obywateli Niemiec – sądzi, że jej polityka jest nierealistyczna, irracjonalna, wręcz samobójcza. Premier Holandii Mark Rutte ostrzegł niedawno, że UE podzieli los Cesarstwa Rzymskiego, jeśli nie przywróci kontroli na swoich granicach i nie powstrzyma napływu uchodźców. Narastają konflikty między poszczególnymi krajami i
przywracane są kontrole na granicach. I to nie tylko na Bałkanach oarz w Europie Południowo-Wschodniej. Niedawno Szwecja, która musiała zrezygnować ze swej liberalnej, wielkodusznej polityki azylowej, wprowadziła ją u siebie, co gwałtownie pogorszyło jej relacje z Danią. Polityka niemiecka, narzucana całej Europie, wywołuje coraz większy opór. Nawet Donald Tusk, co wydawałoby się niemożliwe, zwrócił się przeciwko „niegdysiejszej patronce Merkel” – ku oburzeniu polityków i mediów niemieckich. Wielu Europejczyków, w tym większość Polaków, i to niezależnie od różnic poglądów na tematy krajowe, po prostu nie rozumie niemieckiej polityki. Wydaje im się ona rodzajem zbiorowego samobójstwa lub szaleństwa. My w Polsce pamiętamy dobrze ograniczenia dla polskich pracowników po akcesji Polski do UE. Pamiętamy, że wtedy sprawa zabezpieczenia naszej granicy wschodniej była dla Niemców niezwykle ważna i Polska musiała zrezygnować z małego bezwizowego ruchu granicznego z Ukrainą. Teraz, ku zdumieniu i przerażeniu nie tylko
Polaków, okazało się, że granice zewnętrzne Unii w zasadzie nie istnieją i że nie można nic zrobić, by powstrzymać masowy napływ imigrantów. Pesymiści utrzymują, że na naszych oczach bardzo niepoprawna „théorie du »grand remplacement«” Renauda Camusa staje się rzeczywistością. Przemiana Niemiec jest rzeczywiście spektakularna. Kraj, który jeszcze niedawno głosił wszem wobec, że nie jest krajem imigracyjnym, dziś jest gotowy przyjmować setki tysięcy, a nawet miliony imigrantów i uchodźców spoza Europy. Jeszcze całkiem niedawno, gdy Rumunia i Bułgaria przystępowały do Unii, Niemcy ogarnęła krótkotrwała psychoza, paniczny lęk, że zaleją ich imigranci z tych krajów. Jeszcze niedawno, gdy ktoś nie zachowywał się zgodnie ze sztywnymi standardami niemieckiego społeczeństwa, spotykał się z bardzo negatywnymi reakcjami, słowo „Ausländer” brzmiało niemal jak obelga, a Ausländerfeindlichkeit, ksenofobia, uznawana była przez socjologów za chorobę zbiorową Niemców. Dzisiaj przez palce patrzy się nawet na akty przemocy ze
strony emigrantów. Oczywiście polityka Merkel nie jest zupełnie pozbawiona racji. Zwraca się uwagę na konwencje międzynarodowe, na międzynarodowe i krajowe prawo do azylu oraz na to, że konwencja dublińska dawno już okazała się nie do utrzymania. Poza tym niemiecka gospodarka potrzebuje siły roboczej. Pada też argument, że dzięki imigracji uda się zapobiec katastrofie demograficznej, którą grozi Niemcom. Znany niemiecki demograf przypomniał jednak, że według obliczeń ONZ Niemcy, aby powstrzymać proces starzenia się społeczeństwa, musiałyby przyjmować 3,5 mln młodych imigrantów każdego roku. Polityka „otwartych drzwi”, i to otwartych na rozcież, rzeczywiście nie jest zrozumiała bez uwzględnienia głębszych pokładów psychiki zbiorowej Niemców. Czasami tłumaczy się politykę Merkel fatalizmem – wyrażającym się w przekonaniu, że i tak nie da się zatrzymać fali uchodźców. Tłumaczy się nadmiarem chrześcijańskiej miłości, choć nigdy nie robiła ona wrażenia specjalnie religijnej, mimo że jest córką pastora.
Od nienawidzonych do kochanych
Bardziej trafna wydaje mi się hipoteza, że wynika to z faustowskiej wiary Niemców we własne siły. W tym ogromnym zaufaniu do siebie samych jest wiele z nowo odzyskanej dumy narodowej – oto kraj kiedyś najbardziej znienawidzony stał się krajem najbardziej ulubionym, humanitarnym, podziwianym, w którym każdy chciałby mieszkać. Jest to duma osiągnięć – z podniesienia się z upadku roku 1945, z cudu gospodarczego, ze zjednoczenia, z dzisiejszej przywódczej roli i szacunku, którym się cieszą Niemcy. Pamiętając czasy, gdy ich kraj był uosobieniem zła, dzisiejsi Niemcy chcą być dobrzy i szanowani. Łatwo więc jest apelować do ich humanitarnych uczuć. Tym razem apel był natarczywy, a media prowadziły intensywną kampanię, odwołując się do tych uczuć, chwilami przeradzającą się w moralny terror. Mało kto z tzw. normalnych obywateli odważa się wyrażać otwarcie swoje wątpliwości, by nie być utożsamianym z prawicową AfD lub populistyczną Pegidą, które rosną w siłę, szczególnie w landach wschodnich, ale ciągle pozostają
piętnowanym marginesem. Empatyczny stosunek do imigrantów wynika również z tego, że Niemcy często utożsamiają swój los z uchodźcami, przypominając, że kiedyś oni także zostali „wypędzeni” ze Śląska, z Pomorza i Czech. A złość na obstrukcję krajów Europy Środkowej jest gdzieś podszyta niechęcią do dawnych „Vertreibungstaaten”, które kiedyś, tak jak dziś PI, dokonały „wypędzenia”. Należy też podkreślić, że wielu wolontariuszy, organizacje społeczne, kościoły, gminy itd. wykazują przy tym godną podziwu i szacunku gotowość do pomocy humanitarnej, do bezinteresownej i pełnej poświęcenia pracy. My, Polacy, także powinniśmy to docenić. Trudno też nie zauważyć, że zbytnia ufność we własne siły przeradza się w zadufanie. Swoje przekonania, wrażliwość i politykę Niemcy uznają za obowiązujący wszystkich wzór europejski.
Grożąc Polsce
Idealizm zostaje okupiony brutalnością wobec tych, którzy zdają się stać na przeszkodzie jego wcielania w życie. Skłonność do tej brutalności pojawia się wobec krajów, które uznaje się za niższe, słabsze i podporządkowane. Tym razem przejawiły się w groźbach wobec krajów Europy Wschodniej – a Polska jest przy tym wyjątkowo preferowanym obiektem. Wypominanie korzyści, płynących z funduszy europejskich – tak jakby nie łączyły się z korzyściami gospodarczymi dla firm niemieckich i tak jakby nie wynikały on z naszego członkostwa w UE, lecz były osobistą darowizną Niemiec. Groźba sankcji, piętnowanie polityków i społeczeństw tych krajów jako nacjonalistów, populistów, antydemokratów są coraz częstsze i coraz brutalniejsze. Niestety, Niemcy nie łączą Europy, lecz coraz bardziej ją dzielą. Należy zgodzić się z opinią Hansa Kundnaniego wyrażoną w jego książce „The Paradox of German Power”, że to Niemcy przyczyniają do niestabilności w Europie. Ich kompleksy, zadufanie i wola mocy stają się zagrożeniem dla
dotychczasowego ładu europejskiego. W zadufaniu utwierdzają ich nie tylko takie wystąpienia polityków, jakim kiedyś było (ciągle teraz w Niemczech cytowane) przemówienie Radosława Sikorskiego w Berlinie, lecz także intelektualiści, którzy przedstawiają dominację Niemiec niemal jako entelechię europejskiej historii. Jako przykład może tu posłużyć książka Brendana Simmsa, historyka z Cambridge: „Europe. The Struggle for Supremacy”. Jako ostrzeżenie powinniśmy potraktować jego słowa: „Niemcy były tyglem, w którym wytapiały się najbardziej istotne ideowe zmiany w Europie – reformacja, marksizm i nazizm tam się zrodziły”. Dzisiaj to tam wytapia się być może totalny europeizm. (...)
Przywrócenie stabilności Unii można osiągnąć po pierwsze przez powrót do idei, które leżały u początku procesu europejskiej integracji, a to znaczy odejście od absurdów lewicowej ideologii, szerzącej się w unijnych instytucjach i w kluczowych państwach członkowskich, a tym samym powrót do realizmu politycznego. Po drugie, przez ponowne związanie Niemiec regułami europejskimi, ograniczenie ich arbitralnej władzy. Wiemy, że droga do tego nie jest dalszą federalizacją i centralizacją Unii. Potrzebna jest współpraca, w tym względnie krajów UE, szczególnie tych największych i najbardziej znaczących politycznie – Wielkiej Brytanii, Francji i Polski. Potrzebna jest aktywniejsza rola krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Profesor Zdzisław Krasnodębski jest europosłem wybranym z listy PiS
Polecamy najnowszy numer "Do Rzeczy", który jest już w kioskach