ŚwiatZobacz, jak oni marnują nasze pieniądze...

Zobacz, jak oni marnują nasze pieniądze...

Unia Europejska to największy filantrop na świecie. Na zagraniczną pomoc rozwojową przekazuje miliardy euro rocznie. Niestety, część z tych pieniędzy jest marnowana: inwestuje się je w nieprzemyślane projekty lub przekazuje prosto w ręce skorumpowanych polityków z Trzeciego Świata.

Zobacz, jak oni marnują nasze pieniądze...
Źródło zdjęć: © AFP | Issouf Sanogo

21.04.2011 | aktual.: 21.04.2011 18:16

W zeszłym roku Unia i państwa członkowskie wydały ponad 53 miliardy euro na pomoc międzynarodową. To absolutny rekord.

Około 10 miliardów euro z tej kwoty zostało zaczerpniętych z unijnej, obowiązkowej składki na rzecz pomocy rozwojowej. Niestety analitycy są zgodni - to właśnie te pieniądze, zarządzane przez Brukselę, są najczęściej marnowane. Zdarza się, że zamiast walki z ubóstwem opłaca się nimi m.in. kursy tańca. Albo sponsoruje prywatne samoloty dla afrykańskich polityków.

Synonim porażki

Na północy Kenii leży ogromne jezioro Turkana. Piękny akwen, pełen ryb i innego życia. Ale ziemia wokół jest niegościnna. Wyschnięta, sprażona słońcem, prawie bez roślinności. W takiej oto krainie żyje lud Turkana, który od zarania dziejów hoduje bydło i na niczym innym się właściwie nie zna. W prowadzeniu krów nie mają sobie za to równych. Obserwując chmury potrafią przewidzieć, gdzie spadnie deszcz i zawsze odnajdują trochę zieleni dla bydła. Na krowim mleku, krwi i mięsie wyrastają kolejne generacje Turkana. Gorzej, gdy chmur nie ma i nadchodzi susza. Wtedy bydło pada, a krótko po nim umierają i ludzie.

W latach 70. ciężki los Turkana poruszył Norwegów. Uczynni Skandynawowie postanowili pomóc Kenijczykom. Pomyśleli: skoro w czasie suszy ci biedacy umierają z głodu, a mają tak piękne i bogate jezioro tuż obok, to niech zaczną łowić ryby. Przecież to oczywiste!

Kilka lat później projekty były opracowane, a pieniądze zebrane. Na jeziorze pojawiły się błyszczące kutry rybackie, a w nieodległej wsi Kaalokol wyrosła nowoczesna przetwórnia ryb z chłodnią. Teraz Turkana będą mieli pełne brzuchy - uznali Norwegowie i zaczęli szukać innych nieszczęśników do uratowania.

Od ponad 20 lat przetwórnia jest nieczynna. Kutry spotkał podobny los - krótko po wodowaniu osiadły na mieliźnie i na niewiele się już zdały. Co się stało?

Europejczycy mieli dobre intencje, to fakt. Podeszli jednak do sprawy ze złymi założeniami. Po pierwsze, uznali, że Turkana nie łowią ryb, bo po prostu na to nie wpadli. Nie zapytali się tubylców, co sądzą o całym pomyśle. Gdyby to zrobili, mogliby dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że jezioro Turkana co jakiś czas podsycha. Poziom wód spada tak nisko, że nic tam z europejskich kutrów. Usłyszeliby też, że dla Turkana jedzenie ryb jest swego rodzaju hańbą. Ryby je ten, kto nie potrafi zadbać o swoje krowy, a więc nie jest prawdziwym mężczyzną - zapewne coś takiego powiedzieliby im plemienni starcy. Gdyby ktoś ich tylko o to zapytał.

Norwegowie nie zwrócili także uwagi, że północ Kenii była (a w wielu miejscach jest do dzisiaj) praktycznie pozbawiona prądu. A trudno utrzymywać chłodnię na generatorach. Zwłaszcza w rejonie, do którego nie ma jak dowozić regularnie paliwa.

- Przetwórnia skończyła jako niewypał w środku niczego - przyznał po latach w rozmowie z Reutersem Pippi Soegaard, sekretarz norweskiej agencji rozwojowej w Kenii. Koszt projektu wycenił na około 150 milionów dolarów. Poniósł go norweski podatnik.

Po co przytaczać teraz tak zamierzchłą historię? Dlatego, że Unia Europejska nie wyciągnęła z niej lekcji. I ciągle popełnia podobne, a może i gorsze, pomyłki.

Biurokratyczny żółw

Państwa pomagają w różny sposób. Jednym jest zawieranie bezpośrednich umów między krajami. Ten bogatszy, donor, dogaduje się z uboższym biorcą i przekazuje mu potrzebne pieniądze. To tak zwana pomoc dwustronna. Inną metodą jest asysta wielostronna - za pośrednictwem funduszy i organizacji międzynarodowych, takich jak Unia Europejska. Dawcy przelewają określoną ilość pieniędzy (np. pewien procent swojego PKB) do centralnego budżetu, a rozdysponowaniem pomocy zajmuje się Komisja Europejska. W 2009 roku Polska przekazała na unijną składkę rozwojową prawie 195 mln euro. Łącznie na pomoc innym państwom nasz kraj wydał ponad 260 mln euro. Największy ofiarodawca w Europie - Wielka Brytania - przeznaczyła na ten cel 8,8 mld euro. Z czego 1,6 mld poprzez Unię.

Ale dosyć tych liczb. Istotniejsze jest pytanie: na co idą pieniądze, które przekazujemy Brukseli? Czy faktycznie pomagają innym?

Tu niestety nie jest kolorowo. Jak wynika z najnowszego raportu brytyjskiej organizacji Open Europe, Komisja Europejska popełnia wiele błędów i jest wyjątkowo nieskutecznym dobroczyńcą. Pierwszą wątpliwość budzi dobór krajów, którym zjednoczona Europa pomaga. Jak się okazuje, często nie są to kraje najbiedniejsze, a najbliższe naszemu kontynentowi. Najwięcej pieniędzy z unijnego funduszu otrzymuje stosunkowo zamożna Turcja - 570 mln euro rocznie. Do pogrążonej w nędzy Liberii docierają już tylko 32 mln euro. Tymczasem Traktat Lizboński jasno określa, co jest nadrzędnym celem pomocy rozwojowej: "redukcja i, w dłuższej perspektywie, eliminacja biedy". Jak zaznacza Open Europe, coraz mniejszy procent asysty poświęcany jest najuboższym państwom.

Wiele pieniędzy z budżetu przekazywanych jest na cele, które z pomocą rozwojową nie mają wiele wspólnego. W ostatnich latach Europejczycy przekazali 10 milionów euro na szkolenie libijskiej policji w zakresie walki z nielegalną emigracją do Włoch. Jeden z punktów programu zakładał utworzenie "specjalnych jednostek do zdobywania informacji od wykrytych migrantów". W obliczu wieści o fatalnym stanie praw człowieka w Libii, brzmi to złowrogo.

Kolejnym problemem są wysokie koszty administracyjne. Obecnie samo zarządzanie unijnym funduszem - opłacenie pracowników, administracji, logistyki itd. - pochłania jego 5,4%. W przypadku pomocy dla Afryki jest to prawie 9%. Dla porównania: koszty operacyjne brytyjskiego Ministerstwa Pomocy Międzynarodowej, które jest najskuteczniejszą organizacją pomocową w Europie, wynoszą 4%. I są stale obniżane.

Paradoksem jest to, że cześć pieniędzy ze składek Unia przekazuje innym organizacjom międzynarodowym, zwłaszcza ONZ i Bankowi Światowemu. Dlaczego kraje członkowskie nie mogłoby zrobić tego samodzielnie? Każdy pośrednik oznacza dodatkowe koszta i opóźnienie.

Kilka przykładów

W 2008 roku Komisja Europejska zdecydowała się utworzyć biuro pracy w stolicy Mali, Barnako. Biuro miało pomóc Malijczykom w znalezieniu legalnego zajęcia w Unii. Nie uwzględniono jednak, że w Europie tylko Hiszpania przyjmuje malijskich robotników - i to nie zawsze. Do tej pory na centrum wydano 10 mln euro. Za jego pośrednictwem pracę zdobyło… sześć osób.

W 2009 roku Unia przyznała blisko 500 tys. euro belgijskiej organizacji "Africalia" na prowadzenie lekcji tańca artystycznego w Burkina Faso i Mali. Projekt nazywa się "Tańczę, więc jestem". W Burkina Faso ponad połowa ludności żyje za mniej niż dolara dziennie. Czy nie lepiej byłoby więc inwestować w coś innego niż taneczne kursy? - Gdy sztuka i kultura kwitną, ludzie skupiają się na czymś więcej niż tylko przetrwanie - odpowiada na swojej stronie "Africalia". Ci głodni także?

W tym samym roku belgijska agencja Tipik Communications dostała 500 tys. euro ze składek członkowskich na przygotowanie broszur i kampanii nt. pomocy rozwojowej. Wliczono w to m.in. organizację koncertu dla młodych wykonawców "I fight poverty" (koszt: 30 tys. euro) i przetłumaczenie strony internetowej akcji na wszystkie języki Unii (koszt: 62 tys. euro).

Listę odbiorców unijnej pomocy można sprawdzić na witrynie Komisji Europejskiej. Niestety, nie poznamy ich wszystkich. Niektóre pozycje zostały utajnione. W 2007 roku Unia przekazała 7,7 mln euro niejawnemu odbiorcy ze Szwajcarii w ramach "Europejskiej Sąsiedzkiej i Partnerskiej współpracy finansowej z krajami śródziemnomorskimi". Dwa lata później 4 mln euro trafiły na rzecz tego samego programu, ale tym razem do nieokreślonego źródła we Francji. Gdyby podatnik chciał dowiedzieć się, kto wyda te pieniądze - nie uda mu się.

Może samolocik?

Najbardziej niepokojące jest to, że unijna pomoc rozwojowa coraz częściej polega nie na finansowaniu konkretnych projektów, a przekazywaniu pieniędzy do budżetu kraju-odbiorcy. Tłumaczy się to tak: wyciągnęliśmy wnioski z przeszłości i zrozumieliśmy, że tamte rządy same najlepiej wiedzą, czego potrzeba ich obywatelom. Damy im fundusze, a oni już sobie z tym poradzą.

Niestety, nie jest to takie proste. Korupcja w Trzecim Świecie jest czymś oczywistym. Unia za to nie ma możliwości, a może przede wszystkim determinacji, by sprawdzać, na co naprawdę przeznaczane są pieniądze z pomocy. Brytyjski dziennik "Daily Mail" przypomina, że prezydent Malawi Bingu Mutharika kupił samolot krótko po tym, jak malawijski rząd otrzymał unijne pieniądze. Jego kraj w ciągu najbliższych pięciu lat dostanie 450 mln euro pomocy, mimo że prawa człowieka i przejrzystość finansowa bywają tam pojęciami abstrakcyjnymi. Podobnie sytuacja wygląda w Ugandzie, która otrzyma 407 mln euro. Jej lider, Yoweri Museveni, żyje w pałacu wartym fortunę i lata luksusowym odrzutowcem Gulfstream.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież takie przypadki to margines; znaczna część pomocy naprawdę polepsza sytuację najbiedniejszych. To prawda. Ale czy powinniśmy być zadowoleni z połowicznego sukcesu? Do budżetu rozwojowego trafiają pieniądze z naszych podatków. Dlatego mamy prawo oczekiwać, by przed ich wydaniem, decydenci solidnie to przemyśleli. Jeśli chcą dać je innym rządom - dobrze, ale niech wymuszą na nich gwarancje, że pomoc naprawdę trafi do potrzebujących, a nie na prywatne konta. Jeśli sami chcą angażować się w danym kraju, to niech najpierw czegoś się o nim dowiedzą: poznają kulturę, warunki życia, potrzeby, możliwości. Inaczej kolejny wspaniały projekt zamieni się w ruinę nad kolejnym jeziorem Turkana.

Michał Staniul, Wirtualna Polska Czytaj również blog autora: href="http://bliznyswiata.bloog.pl/?ticaid=5c298">BliznyBlizny Świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)