W Chicago demokraci zaprezentowali się jak partia zdolna wygrać z Trumpem [OPINIA]

Jeszcze przed 21 lipca mogło wydawać się, że konwencja Partii Demokratycznej w Chicago nie może skończyć się inaczej niż polityczną katastrofą. Ale wydarzenia potoczyły się inaczej - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Kamala Harris i kandydat na wiceprezydenta Tim Walz
Kamala Harris i kandydat na wiceprezydenta Tim Walz
Źródło zdjęć: © PAP | WILL OLIVER
Jakub Majmurek

Gdyby mimo nacisku darczyńców i kluczowych polityków Partii Demokratycznej Biden nie wycofał się z wyścigu, zakończona w czwartek w nocy konwencja przypominałaby stypę, zmieniłaby się w smutne pożegnanie z władzą partii, wystawiającej w wyborach kandydata, w którego szanse na zwycięstwo sama nie wierzy.

Obawiano się też, że nawet gdyby Biden się wycofał, to konwencja zmieni się w otwartą wojnę między różnymi frakcjami demokratów niezdolnymi porozumieć się co do wspólnego kandydata. Najwięksi pesymiści spodziewali się nawet możliwości powtórki z 1968 roku - gdy konwencję demokratów w Chicago przesłoniły starcia młodych ludzi protestujących przeciw wojnie w Wietnamie z policją wysłaną przeciw nim przez rządzącego miastem demokratę Richarda J. Daleya.

Tylko tym razem protest miał dotyczyć nie Wietnamu, a wsparcia Stanów Zjednoczonych dla rządu Netanjahu i jego polityki w Gazie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Historia ostatnich kilku tygodni potoczyła się jednak inaczej. Partia Demokratyczna błyskawicznie zjednoczyła się wokół popartej przez Bidena jako jego następczyni Kamali Harris. Jej kandydatura wyzwoliła entuzjazm wśród partyjnych aktywistów i wyborców, przekładający się na wpłaty, wolontariuszy zgłaszających się do pracy w kampanii, wreszcie na sondaże. Ten entuzjazm ciągle widoczny był w trakcie konwencji, od dnia otwarcia, do zamykającego ją wystąpienia Harris w czwartek w nocy. Demokraci mogą z pewnością uznać konwencję za udaną. Udało się zaprezentować obraz zjednoczonej partii, dającej nadzieję nie tylko na pokonanie Trumpa, ale także na wprowadzenie zmian od dawna oczekiwanych przez wielu Amerykanów.

Ameryka, gdzie każdy ma szansę

Kluczowym momentem konwencji była czwartkowa mowa Kamali Harris, przyjmującej prezydencką nominację. Trump, przyjmując nominację swojej partii w Milwaukee, wygłosił zbyt długie, pełne niezrozumiałych dygresji i obsesji, miejscami po prostu bełkotliwe przemówienie, które w dużej mierze zniwelowało polityczny kapitał, jaki kampania byłego prezydenta zebrała dzięki problemom wokół kandydatury Bidena i nieudanego zamachu na republikańskiego kandydata.

Gdyby Harris położyła swoją mowę, to jej klęska przesłoniłaby całą udaną konwencję. Choć przemówienie Harris z pewnością nie było najlepszym, jakie wygłoszono w Chicago, choć trochę brakowało w nim konkretów, to wiceprezydentka stanęła na wysokości zadania.

W trakcie konwencji wielu mówców podkreślało kontrast między Harris - byłą prokuratorką ścigającą kryminalistów - a Trumpem, prawomocnie skazanym przestępcą. Harris podjęła ten wątek, część jej mowy była skonstruowana jak mowa końcowa oskarżenia w procesie przeciw Trumpowi.

Wiceprezydent przypomniała, że Trump nie tylko odmówił uznania wyników wyborów w 2020 roku, ale także podburzył tłum swoich zwolenników do ataku na Kapitol, że to dzięki jego nominacjom Sąd Najwyższy odebrał Amerykankom prawo do aborcji jako prawo konstytucyjne. Zarzuciła mu, że nieustannie dzieli Amerykanów i podburza ich przeciwko sobie, a jednocześnie doskonale czuje się w towarzystwie takich dyktatorów jak Kim Dzong Un czy Władimir Putin.

Przestrzegała przed tym, co Trump szykuje na drugą kadencję: ogólnokrajowy zakaz aborcji, aresztowania przeciwników politycznych, wojsko na amerykańskich ulicach.

Harris nie mówiła jednak wyłącznie, a nawet nie w większości o Trumpie. Wspominała swoje dzieciństwo w rodzinie migrantów, dorastanie w robotniczej dzielnicy nad Zatoką San Francisco, w otoczeniu, dla którego kluczowy był ruch na rzecz praw obywatelskich. Poruszała tematy, uznawane za jej słabsze punkty: jak ochrona granicy czy polityka zagraniczna. W tym ostatnim temacie zapewniła, że jako prezydentka będzie stać po stronie Ukrainy i amerykańskich sojuszników z NATO.

Starała się też znaleźć złoty środek w jednej z najbardziej dzielących dziś partię kwestii: sytuacji w Gazie. Z jednej strony podkreślała wsparcie dla bezpieczeństwa Izraela i jego obywateli, z drugiej temat praw Palestyńczyków - choć unikając konkretów na temat tego, jak jej polityka w tym obszarze mogłaby się różnić od tej Bidena.

Harris zarysowała też wizję Ameryki, jaką chciałaby realizować w trakcie swojej prezydentury, takiej, gdzie każdy dostaje swoją szansę i nikt nie zostaje zostawiony sam sobie, "gdzie nikt nie musi przegrać byśmy wszyscy mogli wygrać". Obiecała budowę "gospodarki szans", wspierającej szeroką klasę średnią. Mają ją zapewnić ulgi podatkowe dla klasy średniej, polityka gwarantująca dostęp do kapitału dla drobnych przedsiębiorców czy działania państwa zapewniające dostęp do przystępnych cenowo mieszkań.

Czy pozwolicie odebrać sobie waszą wolność?

Rozpoczynając swoją kampanię kilka tygodni temu Harris wypuściła reklamę wyborczą, w której czołowym tematem była wolność. Temat ten wracał też nieustannie w trakcie konwencji. W ostatnich dekadach po hasło wolności sięgali w amerykańskiej polityce raczej republikanie. Demokraci wyraźnie postanowili w tym roku przechwycić go i przedefiniować.

Dla republikanów wolność oznaczała takie kwestie jak niskie podatki, brak regulacji dotyczących prowadzenia biznesu, wolność rodziców do religijnej edukacji swoich dzieci, wolność do posiadania i noszenia broni. Demokraci w trakcie konwencji przekonywali, że republikańska troska o wolność jest fałszywa, że gdy republikanie mówią o wolności, to - jak określił to kandydat na wiceprezydenta Tim Waltz - tak naprawdę mają na myśli "wolność państwa, by wejść do gabinetu lekarskiego" i dyktować kobiecie, jakie decyzje ma tam podejmować.

Tymczasem wolność, jak podkreślali kolejni mówcy w Chicago, to wolność do dokonywania wyborów dotyczących własnego zdrowia reprodukcyjnego; wolność od lęku, że choroba będzie oznaczać bankructwo; wolność od lęku przed tym, że nasze dziecko zginie w szkolnej strzelanie; wolność do tego, by realizować swoje marzenia.

Osoby występujące na konwencji zostały wyraźnie tak dobrane, by pokazać najnowszą historię Stanów jako historię rozszerzającej się wolności.

Oprah Winfrey w bardzo osobistym przemówieniu przypomniała, co dla Afroamerykanów z jej pokolenia - gwiazda amerykańskiej telewizji urodziła się w 1954 roku - miała decyzja Sądu Najwyższego z tego samego roku znosząca segregację w amerykańskiej edukacji, otwierająca czarnym dzieciom drogę do lepszych, wcześniej dostępnych wyłącznie białym szkół.

Sekretarz transportu Pete Buttigieg mówił o rodzinie, jaką tworzy razem ze swoim mężem i dziećmi, które para wspólnie wychowuje - podkreślając, że gdy był nastolatkiem dorastającym pod koniec lat 90. w konserwatywnej Indianie to, że ktoś taki jak on kiedyś mógłby stworzyć uznawaną przez prawo rodzinę, wydawało się zupełną niemożliwością.

Sens wszystkich tych przemówień był jasny: polityka się liczy. Wybory, jakich dokonujecie przy urnach, mogą przynieść realną zmianę - na lepsze lub gorsze. I dziś mamy jasny wybór: albo zagłosujecie za Kamalą Harris, która reprezentuje dalsze poszerzanie się wolności, albo za partię, która chce ją wam odebrać.

W Chicago widać też było wyraźnie, jak od wejścia do amerykańskiej polityki zmieniła się Partia Demokratyczna, jak w wielu kwestiach przesunęła się na lewo. Jeszcze do wyborów w 2020 roku demokraci rzadko podnosili temat aborcji, temat podejmowali raczej próbujący maksymalnie ograniczyć prawa reprodukcyjne republikanie.

Wyrok Sądu Najwyższego z 2021 roku zmienił jednak całkowicie polityczny krajobraz w tym obszarze. Umożliwił on wielu konserwatywnym stanom wprowadzenie bardzo restrykcyjnych przepisów dotyczących z aborcji i uczynił z prawa reprodukcyjnych główny temat przekazu demokratów - co widać było także w Chicago, gdzie na scenie wystąpiły trzy kobiety z takich stanów, którym odebrano prawo do podjęcia decyzji, jeszcze niedawno gwarantowane na konstytucyjnym poziomie.

Demokraci nieporównanie bardziej niż w czasach, gdy kandydatką była Hilary Clinton, byli też gotowi przedstawiać się jako partia pracujących Amerykanów, zdeterminowana, by bronić ich przed chciwością korporacji i walczyć o to, by pracownicy mieli zagwarantowani udział w sukcesach amerykańskiej gospodarki.

Szeroki kościół kontra sekta Trumpa

Konwencja została też bardzo starannie przemyślana i wyreżyserowana pod kątem tego, by pokazać, jak zjednoczona, a jednocześnie różnorodna jest koalicja popierająca dziś Kamalę Harris.

Tę różnorodność widać było zwłaszcza na tle wcześniejszej konwencji republikanów. Tam zobaczyliśmy partię, która w całości stała się formacją - czy nawet sektą - Trumpa. Były prezydent, który pod koniec 2015 roku przystąpił do walki o republikańską nominację jako zupełny outsider, w ciągu niecałej dekady ukształtował Partię Republikańską na swój obraz i podobieństwo - uciszając wszystkie jej pozostałe frakcje i skrzydła.

W trakcie konwencji w Milwaukee wybrzmiewał wyłącznie przekaz spod znaku Trumpa: gniewny, populistyczny, często zapuszczający się w rejony bliskie skrajnej prawicy, patrzący na współczesną Amerykę jako na kraj niemalże upadły, traktujący zachodzące w niej zmiany społeczne - np. związane z prawami kobiet czy mniejszości - jako zagrożenie dla amerykańskiej tożsamości, jedynej nadziei upatrujący w Trumpie.

Było bardzo wymowne, że Milwaukee nieobecni byli kluczowi politycy partii z ery sprzed Trumpa. Nie było George’a W. Busha - obok Trumpa jedynego byłego żyjącego republikańskiego prezydenta - wiceprezydenta w czasach Trumpa Mike’a Pence’a, kandydata republikanów z 2012 roku Mitta Romneya ani jego kandydata na wiceprezydenta, byłego speakera Izby Reprezentantów Paula Ryana. Tak jakby wybór Trumpa w 2016 roku odciął partię od jej własnej historii.

W Chicago mowy popierające Harris wygłosili z kolei obecny prezydent Joe Biden, Bill i Hilary Clinton oraz Barack i Michelle Obama,  namaszczając obecną wiceprezydentkę jako przedstawicielkę nowego pokolenia demokratów, kontynuującego pracę poprzednich. Organizatorzy konwencji zadbali przy tym o to, by na jej scenie reprezentowani byli przedstawiciele wszystkich pokoleń i skrzydeł partii.

Wystąpili więc reprezentujący jej najbardziej lewicowe skrzydło senator Bernie Sanders oraz deputowana do Izby Reprezentantów Alexandria Ocasio-Cortez; sytuujący się bliżej partyjnego centrum sekretarz transportu Pete Buttigieg oraz bardziej konserwatywny demokrata, gubernator Pensylwanii Josh Shapiro. Politycy z różnych skrzydeł inaczej rozkładali akcenty, skupiali się na trochę innych temat - wszyscy jednak wyraźnie grali do jednej bramki, w drużynie Kamali Harris i Tim Waltza.

Niektórzy z mówców - jak Ocasio-Cortes, Buttigieg czy gubernator Maryland Wes Moore - zaprezentowali się w Chicago jako przyszli liderzy partii, osoby, które być może kiedyś same powalczą o prezydenturę. Jak napisała komentatorka "New Yorkera" Emily Witt, oglądając konwencję można było odnieść wrażenie, że wszystkie błędy i podziały partii od czasów Obamy ujawniają swój głębszy sens, a demokraci wyciągnęli z nich wnioski i są gotowi ponownie powstrzymać Trumpa.

W Chicago pojawili się także republikanie, deklarujący, że w sytuacji, gdy to Trump jest kandydatem ich partii, nie mogą postąpić inaczej niż poprzeć jego konkurentkę. "Głosowanie na Harris nie czyni cię demokratą tylko patriotą" - mówił były wicegubernator Georgii, Geoff Duncan, na co zgromadzony w Chicago tłum odpowiedział, skandując "USA, USA, USA!". Trudno wyobrazić sobie analogiczną sytuację w Milwaukee.

Harris i Biden jeszcze nie wygrali tych wyborów

Jak można się spodziewać, zakończona w czwartek konwencja przyniesie duetowi Harris-Biden kolejny wzrost sondaży. Jednocześnie miesiąc miodowy ich kampanii wkrótce najpewniej się skończy i zacznie trudna kampanijna rzeczywistość. Warto też pamiętać, że choć proces wymiany kandydata przebiegł wyjątkowo gładko, a kandydatura Harris wyzwoliła wielką falę entuzjazmu, to demokraci w żadnym wypadku nie wygrali jeszcze listopadowych wyborów.

Harris udało się zniwelować sondażową przewagę Trumpa, także na poziomie mogących zadecydować o zwycięstwie stanów. W 2016 i 2020 roku kandydaci demokratów okazali się jednak sondażowo przeszacowani. Wyborcy Trumpa, przepełnieni nieufnością do takich instytucji jak ośrodki badania opinii publicznej czy media odmawiali udziału w badaniach. Eksperci od sondaży przekonują, że w tym roku opracowali procedury pozwalające uwzględnić ten czynnik w prognozowaniu wyników, ale czy tak jest faktycznie przekonamy się dopiero w listopadzie.

Demokraci, mimo wielkiej fali entuzjazmu wokół kandydatury Harris, ciągle mają wyraźny problem z poparciem wśród mężczyzn - zwłaszcza słabiej wykształconych - i z mobilizacją kluczowych dla siebie grup, takich jak Latynosi. Choć w Chicago nie doszło do podobnych scen wokół sytuacji w Gazie jak w 1968 roku wokół Wietnamu, to temat ciągle jest sporym obciążeniem dla demokratów.

Kampania Trumpa liczy, że może wygrać tak jak osiem lat temu, zwyciężając głosami białej klasy pracującej w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin, że uda się mu przekonać ją, iż Harris i Waltz to przedstawiciele "skrajnej lewicy".

Demokraci liczą, że nawet jeśli ich kandydaci poniosą tu straty, to nadrobią je dzięki mobilizacji młodych i Afroamerykanów w tych stanach. Z całą pewnością prawdziwy wyścig się dopiero zaczyna i naprawdę, przynajmniej w niektórych Stanach, może się toczyć o każdy głos.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
wybory w usausademokraci
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (153)