Wybory w Stanach rozstrzygnie to, kto zostanie uznany za reprezentację "normalnych Amerykanów"
Wiemy już, kto zmierzy się w amerykańskim wyścigu prezydenckim w październiku. Po jednej stronie stanie duet Donald Trump - J.D. Vance, po drugiej Kamala Harris i gubernator Minnesoty Tim Walz. Pojedynek między tymi drużynami będzie starciem osobowości, programów, wizerunków i narracji - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
10.08.2024 20:20
Główna narracyjna walka wydaje się na razie toczyć wokół jednej kwestii: kto tak naprawdę reprezentuje normalne amerykańskie rodziny - ich wartości, styl życia, aspiracje i interesy.
Amerykański sen i wujek od grilla
Republikanie od dekad we wszystkich wyborach stosują ten sam trik: próbują przedstawić swoich oponentów jako przedstawicieli "elit z wybrzeży", nie tylko nie mających pojęcia o życiu większości kraju z takich miejsc jak Teksas, Montana czy przemysłowe miasteczka środkowego Zachodu, ale też otwarcie wrogich wartościom, do jakich ciągle przywiązana jest większość Amerykanów.
Zobacz także
Teoretycznie Kamala Harris wydawała się idealnym celem podobnych ataków. Zanim została wiceprezydentką, w Senacie reprezentowała Kalifornię - jeden z najbardziej liberalnych stanów. Jeszcze wcześniej pracowała jako prokuratorka, wykonując elitarny prawniczy zawód. Harris nie ma biologicznych dzieci, co wypominał jej już dwa lata temu J. D. Vance przekonujący, że bezdzietni politycy demokratów nie rozumieją problemów amerykańskich rodzin, a nawet celowo prowadzą wrogą rodzinom z dziećmi politykę. Harris jest w dodatku kobietą ubiegającą się o najwyższy urząd w państwie i przedstawicielką mniejszości, co może być problemem dla części najbardziej konserwatywnych wyborców.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Patrząc na to, jak rozwija się kampania Harris, można odnieść wrażenie, że jej drużyna uznała, że wszystkie te elementy biografii wiceprezydentki nie tylko nie są jej słabością, ale stanowią o jej sile - i że warto ciągle przypominać życiową historię polityczki. Na ostatnich wiecach w kluczowych stanach środkowego zachodu lokalni politycy zapowiadający Harris podkreślali jej imigranckie pochodzenie - Harris urodziła się w Kalifornii jako córka migrantów, jej matka przybyła do Stanów z Indii, jej ojciec z Jamajki - karierę prokuratorki, historyczne znaczenie tego, że czarna kobieta walczy o Biały Dom.
Opowiadali o jej patchworkowej, wielorasowej rodzinie: Harris wychowuje dwójkę dzieci wspólnie ze swoim mężem, białym Amerykaninem żydowskiego pochodzenia (jego przodkowie przybyli do Stanów z okolic Gorlic) Dougiem Emhoffem. Demokraci wydają się mówić Amerykanom: to Kamala Harris uosabia odwieczny amerykański sen, który próbowały spełnić kolejne pokolenia migrantów przybijające przez stulecia do brzegów Ameryki z Wysp Brytyjskich, Skandynawii, Włoch, Niemiec, Bliskiego Wschodu, Azji.
To ona reprezentuje to, jak dziś realnie wygląd nasza ojczyzna. Kraj, gdzie kobiety sięgają po kiedyś zarezerwowane dla mężczyzn pozycję, gdzie wiele rodzi ma patchworkowy charakter - co w żaden sposób nie czyni ich gorszymi - gdzie ponad 10 proc. ludności identyfikuje się jako osoby wielorasowe, a wyborcy nie są wcale w tak prawicowi, jak wydaje się to Republikanom.
Jak można przypuszczać, kandydat na wiceprezydenta Tim Walz został wybrany przez Harris także z tego powodu, że idealnie nadaje się na uosobienie amerykańskiej normalności. Jak napisał w "The Atlantic" Charlie Warzel, Walz wygląda jak typowy amerykański tata urządzający w weekend grilla na swoim podwórku, ktoś, kto może nas nauczyć, jak zmienić oponę w samochodzie albo zainstalować półki w pokoju.
Prasa i media społecznościowe pełne są podobnych porównań: Walz jest jak sąsiad, który przychodzi z łopatą pomóc ci odśnieżyć podjazd, jak ktoś, kto potrafiłby przerwać konferencję przed Białym Domem, żeby naprawić pracującą obok kosiarkę, bo nie podoba się mu jej dźwięk, jak twój wujek, z którym uwielbiałeś rozmawiać, zanim zradykalizował się pod wpływem Fox News i zaczął głosować na Trumpa.
Walz jest pierwszym od dekad kandydatem Demokratów na wiceprezydenta bez dyplomu prawnika: latami pracował jako nauczyciel wiedzy o społeczeństwie i trener szkolnej drużyny futbolu amerykańskiego. Związany jest całe życie ze Środkowym Zachodem – regionem, który Amerykanom kojarzy się z brakiem pretensji, zdrowym rozsądkiem, silnymi wspólnotami sąsiedzkimi, solidnymi amerykańskimi wartościami.
W trakcie swojego pierwszego wystąpienia jako kandydat na wiceprezydenta we wtorek w Pensylwanii, Walz starał się przedstawić swoją politykę jako realizację starych dobrych, wartości Środkowego Zachodu: troski o bliźniego i jego dobrobyt, połączonych z poszanowaniem dla wartości i stylu życia tego regionu. Jak mówił Walz odnosząc się m.in. do kwestii praw reprodukcyjnych, w Ameryce kierujemy się różnymi wartościami, ale trzeba pamiętać o złotej zasadzie: nie można wchodzić z butami w życie innych ludzi.
Zobacz także
Miliarder i dziwak
Na tym tle łatwo przedstawić Trumpa i Vance’a jako osoby oderwane od tego, jak dziś wyglądają Stany. Trump należy do najbogatszych Amerykanów, jego majątek warty jest co najmniej setki miliony dolarów, jeśli nie miliardy. Choć były prezydent lubi chwalić się tym, że do wielkich pieniędzy doszedł sam, dzięki swojemu biznesowemu geniuszowi, to urodził się w bogactwie. Jego ojciec – przedsiębiorca działający w branży nieruchomości – Fred także znajdował się na liście najbogatszych Amerykanów magazynu "Forbes".
Fred w ciągu swojego życia regularnie transferował swój majątek do swoich dzieci, według ustaleń "The New York Timesa" transfery w sumie miały wynosić około miliarda dolarów.
Trump nigdy nie doświadczył życia normalnej amerykańskiej rodziny z klasy średniej. Po ukończeniu elitarnych szkół zajął się biznesem i karierą w mediach. Całe życie obracał się wśród milionerów, pracujących dla nich drogich prawników i doradców finansowych i celebrytów. Otaczał się ostentacyjnym luksusem, który swoją nachalnością faktycznie mógł bardziej przemawiać do słabiej wykształconych Amerykanów niż do tych po dobrych uczelniach.
Także życie osobiste Trumpa – rozwody, pozamałżeńskie romanse, w tym sprawa z aktorką porno Stormy Daniels – zawsze było biegunowo odległe od wartości konserwatywnej, małomiasteczkowej Ameryki, wspólnot skupionych wokół lokalnego kościoła.
Teoretycznie kontakt ze "zwyczajną Ameryką" powinien zapewnić drużynie Republikanów J. D. Vance. Wiceprezydent Trumpa wychowany był przez dziadków i samotną matkę w rodzinie nieskutecznie walczącej o utrzymanie się w klasie średniej w dziesiątkowanym przez epidemię opiatów i bezrobocie Ohio.
Sam – w przeciwieństwie do wielu kolegów – nie stoczył się dzięki służbie w wojsku, która umożliwiła mu edukację, zdobycie zawodu prawnika i błyskotliwą karierę. Jak jednak podczas wiecu w Pensylwanii przypomniał Walz, Vance jako absolwent elitarnego Uniwersytetu Yale i prawnik latami pracujący dla Doliny Krzemowej, wspierany dziś przez miliarderów o bardzo prawicowych poglądach, takich jak Peter Thiel, średnio sprawdza się dziś jako reprezentant wykluczonych z Ohio. Zwłaszcza po tym jak oczernił tę społeczność w swoim bestsellerze "Elegia dla bidoków".
Zobacz także
Problem z Vancem polega też na tym, że zdaniem wielu Amerykanów jest on po prostu… dziwny. Nie chodzi nawet o jego postrzegane jako skrajne poglądy w takich kwestiach jak aborcja, ale o ogólne wrażenie. Wśród amerykańskich komentatorów coraz częściej pojawiają się głosy, że te same cechy Vance’a, które sprawiają, że tak doskonale radzi sobie w internetowych potyczkach w mediach społecznościowych, generując wielkie zasięgi, niekoniecznie pozwalają mu dotrzeć do zwyczajnych Amerykanów – zwłaszcza w bezpośrednim kontakcie.
Kto tu jest skrajnością?
Kampania Trumpa, jak już widać w ostatnich dniach, będzie starała się przedstawić duet Harris-Trump jako dwójkę skrajnie lewicowych polityków. Trump sporo czasu poświęcił na podobne ataki w trakcie swojej konferencji prasowej w Mar-a-Lago na Florydzie. Starał się przedstawić Kamalę Harris jako skrajnie lewicową prokuratorkę, której ideologia uniemożliwiała skuteczną walkę z przestępczością, co zdaniem byłego prezydenta miało "zniszczyć Kalifornię". Trump atakował też Harris jako polityczkę, która lekceważy zagrożenia związane z migracją i chce "odebrać Amerykanom samochody spalinowe".
Harris w 2019-20 roku startowała w prawyborach Partii Demokratycznej z bardziej ambitnym programem klimatycznym niż Biden i można się spodziewać, że Republikanie wykorzystają to do ataków na wiceprezydentkę, strasząc Amerykanów, że jej zielona polityka zagrozi ich stylowi życia i przyczyni się do jeszcze większego wzrostu jego kosztów.
O Walzu Trump mówił w czwartek, że jako gubernator "prowadził tak lewicową politykę, że nikt nawet nie przypuszczał, że może być tak lewicowa". O jakie konkretnie programy mogło chodzić Trumpowi? Walz jako gubernator podpisał ustawę gwarantującą uczniom w szkołach w Minnesocie, także transpłciowym, dostęp do produktów menstruacyjnych.
Republikanie próbują przykleić do Walza pseudonim "Tampon Tim", w ostatnich dniach podobnych hasztag robił wielkie zasięgi na portalu X. Walz wydał też rozporządzenie gwarantujące dostęp do zabiegów uzgadniających płeć w swoim stanie i ogłosił, że wobec fali transofobii w kraju Minnesota stanie się azylem dla osób trans.
Problem z republikańskimi atakami jest jednak taki, że Walz jest też twarzą wielu progresywnych polityk, które – choć dla Republikanów brzmią jak herezja – cieszą się szerokim poparciem Amerykanów: Minnesota Walza zagwarantowała np. bezpłatne posiłki uczniom w szkołach, wprowadziła płatny urlop rodzicielski i chorobowy czy bezpłatne studia na stanowych uczelniach dla ubogich studentów.
Polityka Walza nie różniła się też istotnie od polityki innych gubernatorów z regionu – Gretchen Whitmer z Michigan, J. B. Pritzkera z Illinois – dysponujących stabilną demokratyczną większością w swoich legislaturach stanowych.
Demokratom nie brakuje przy tym materiału, pozwalającego przedstawić Republikanów jako skrajną partię i z pewnością będą próbować to zrobić w kampanii. Trump jako prezydent powołał do Sądu Najwyższego trzech bardzo prawicowych sędziów, związanych z wręcz fundamentalistycznym skrzydłem amerykańskiego Kościoła katolickiego, którzy zadecydowali o uchyleniu precedensu gwarantującego Amerykankom prawo do aborcji jako prawo konstytucyjne.
Decyzja SN z 2022 roku okazała się wielkim ciężarem dla Republikanów, mściła się na nich we wszystkich wyborach po wyroku – społeczeństwo jest zupełnie gdzie indziej niż decyzja sędziów.
Pod wpływem Trumpa Partia Republikańska stała się partią osób głoszących teorie spiskowe, kwestionujących wyniki wyborów z 2020 roku, przeciwników jakichkolwiek regulacji dotyczących broni, partią z obsesją na punkcie osób trans, radykalnie prawicowych aktywistów układających listy książek do zakazania w szkolnych bibliotekach i pragnących kontrolować to, jak nauczyciele nauczają historii i czy przypadkiem nie mówią zbyt otwarcie o historii niewolnictwa i jego dziedzictwa.
Podobne środowiska były obecne wśród Republikanów co najmniej od czasów Reagana, nigdy jednak nie były tak silne, a głos umiarkowanego skrzydła tak zmarginalizowany jak dziś. Demokraci nie potrzebują wiele wysiłku, by powiedzieć: to są naprawdę skrajne pozycje, my gwarantujemy dzieciom bezpłatne posiłki w szkołach i darmowe studia młodym, oni nie są w stanie nic zrobić, by chronić dzieci przed strzelaninami w szkołach, chcą za to zakazywać książek.
Czego naprawdę potrzebują amerykańskie rodziny?
Na ogół o wynikach amerykańskich wyborów decyduje gospodarka. Wielu Republikanów ma pretensje do Trumpa i Vance’a, że – zamiast mówić o problemach amerykańskich rodzin z rosnącymi kosztami życia – skupiają się na osobistych atakach na Harris, kwestiach rasowych czy wojnach kulturowych. Jednak wiele wskazuje, że w tych wyborach kwestie związane z polityką rodzinną, ze sporem o to, co dziś znaczy "normalna amerykańska rodzina" i jaka polityka jej służy, staną w centrum kampanii.
Vance i wielu republikanów buduje politykę na panice wokół niskiego wskaźnika urodzin. Prawica obwinia za ten stan rzeczy egoistyczne, skupione na karierze kobiety i rzekomo "antyrodzinną" politykę liberalnej elity czy kulturę normalizującą bezdzietność, seryjną monogamię czy łatwe rozwody.
Jednocześnie – choć trzeba przyznać, że bardziej socjalny niż partyjna średnia Vance jest tu wyjątkiem – Partia Republikańska pozostaje fundamentalnie wroga politykom realnie wspierającym istniejące rodziny, jakie wdrażane są w większości krajów rozwiniętych. To postawa Republikanów jest winna temu, że Stany jako jedyne państwo o tym stopniu zamożności nie mają federalnie gwarantowanego płatnego urlopu macierzyńskiego.
Demokratom nie będzie trudno przedstawić argument, że ich konkurenci są zainteresowani nie pomocą realnym rodzinom, a wzniecaniem wojen kulturowych wokół kwestii, płci i rodziny. A amerykańskie rodziny potrzebują raczej inwestycji w opiekę przedszkolną niż wojny z edukacją seksualną w szkołach, jaką wypowiedziały władze wielu kontrolowanych przez republikanów stanów.
Czego jednak Amerykanie faktycznie oczekują od polityków, przekonamy się dopiero w listopadzie.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski