Efekt Kamali. Wystarczyły dwa tygodnie, a w amerykańskiej kampanii zmieniło się wszystko [OPINIA]
Na początku lipca, po fatalnym występie Joe Bidena w telewizyjnej debacie i nieudanym zamachu na Donalda Trumpa, wydawało się, że republikanin ma otwartą drogę do powrotu do Białego Domu. Na początku sierpnia sytuacja wygląda zupełnie inaczej - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Wycofanie się Bidena z prezydenckiego wyścigu i zastąpienie go przez Kamalę Harris tchnęło nową energię w kampanię demokratów. Kampania republikanów weszła za to w tryb "jak nie idzie, to nie idzie" – co najlepiej pokazał katastrofalny występ Trumpa na spotkaniu Stowarzyszenia Czarnych Dziennikarzy w Chicago w środę.
Demokraci odzyskali coś bardzo cennego: entuzjazm
Wielu komentatorów, strategów i polityków Partii Demokratycznej miało wątpliwości, czy Harris zdoła skutecznie zastąpić Bidena, jednocząc wokół siebie partię i mobilizując jej elektorat. Ostatnie dwa tygodnie chyba rozwiały te obawy. Wejście do gry Kamali Harris dało demokratom nową nadzieję na zwycięstwo, zenergetyzowało ich wyborczą bazę, napełniając ją wręcz entuzjazmem dla nowej kandydatki.
Entuzjazm był czymś, czego wyraźnie brakowało w kampanii Bidena i to na długo przed tragiczną dla prezydenta debatą. Demokraci przedstawiali głosowanie na obecnego prezydenta jako obywatelski obowiązek, który każda osoba mająca minimum poczucia odpowiedzialności za Stany Zjednoczone powinna spełnić, by powstrzymać prawomocnie skazanego przestępcę przed wprowadzeniem się do Białego Domu. Nikt nawet nie próbował sprzedać Bidena jako kandydata, na którego można by chcieć z entuzjazmem zagłosować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Harris, przynajmniej na razie, udało się wzbudzić taki entuzjazm w elektoracie demokratów, w tym w tak kluczowych grupach jak młodzi wyborcy, kobiety, przedstawiciele mniejszości. Ten entuzjazm przekłada się na wiele bardzo wymiernych, kluczowych dla dynamiki kampanii czynników. Widać go choćby w rekordowych wpłatach na kampanię nowej kandydatki. Od czasu, gdy Harris zastąpiła Bidena, na jej kampanię wpłacono 200 milionów dolarów – więcej niż Biden zebrał w całym pierwszym kwartale tego roku. Większość tych środków pochodziło od drobnych darczyńców, wpłacających kwoty rzędu kilkudziesięciu-kilkuset dolarów.
Wyborcy demokratów nie tylko chętniej niż w czerwcu wysyłają przelewy, ale też zgłaszają się jako wolontariusze, gotowi pracować na rzecz kampanii Harris i innych kandydatów partii. Widać też skokowy wzrost w rejestracji nowych wyborców – w Stanach, by zagłosować, trzeba najpierw dopełnić formalności z dopisaniem się do rejestru wyborczego.
Co kluczowe, Harris w zasadzie udało się zniwelować sondażową przewagę, jaką Trump cieszył się nad Bidenem. W sondażu Ipsos dla agencji Reuters z 30 lipca Harris prowadzi z Trumpem różnicą jednego punktu procentowego. Sondaż pokazuje też wzrost osobistych notowań kandydatki demokratów. W tym samym badaniu na początku czerwca pozytywnie oceniało 40 proc. wyborców, negatywnie 57 proc. Pod koniec miesiąca pozytywny stosunek do Harris deklarowało już 47 proc. badanych, negatywny 51 proc.
Sondażowa średnia wyliczana przez "The New York Timesa" daje ciągle Trumpowi jeden punkt procentowy przewagi: prowadzi z Harris 48 do 47 proc. Ale w badaniach tego typu błąd statystyczny wynosi nawet do 3 punktów procentowych, faktycznie mamy więc remis. Kluczowe dla tego, na czyją korzyść się on rozstrzygnie, będą wyniki w pięciu-siedmiu stanach, gdzie wygrać może zarówno Harris, jak i Trump: Pensylwanii, Michigan, Wisconsin, Arizonie, Nevadzie, Georgii, być może jeszcze w Karolinie Północnej.
Ostatni sondaż Public Opinion Strategies z pięciu kluczowych stanów także wskazuje na remis. Trump zdecydowanie prowadzi w nim w Arizonie, różnicą 5 punktów procentowych, a Harris w Pensylwanii, różnicą trzech. W Nevadzie, Michigan i Wisconsin różnice mieszczą się w graniach błędu.
Harris czeka jednak jeszcze najpewniej premia po konwencji demokratów w Chicago, zaplanowanej w drugiej połowie sierpnia. Z pewnością to ona na razie znajduje się na trendzie wznoszącym.
Republikanie są dziwni. Zwłaszcza J.D. Vance
W tym samym czasie kampania republikanów wydaje się mieć wyłącznie kłopoty. Jak dotąd, pudłem okazała się wiceprezydencka nominacja dla senatora z Ohio, J.D. Vance’a. Pierwsze sondaże pokazały, że Vance ma najgorsze notowania wśród kandydatów na wiceprezydenta w historii - w badaniu dla telewizji ABC negatywne oceny kandydata na wiceprezydenta przeważały nad pozytywnymi o 15 punktów procentowych.
Z obozu republikanów coraz częściej dobiegają głosy, że Vance może być obciążeniem dla kampanii Trumpa. Z pewnością nie pomogła mu odgrzebana wypowiedź sprzed lat o Stanach jako kraju rządzonym przez "bezdzietne kociary zgorzkniałe, przez życie, jakie wybrały" i prześladujące rodziny z dziećmi. Tym bardziej że słowa te nie były wypadkiem przy pracy, a oddawały przekonanie Vance’a, że osoby bezdzietne - zwłaszcza z wyboru - są moralnie gorsze od tych, które zdecydowały się na dzieci i powinny mieć mniej do powiedzenia w kwestii przyszłości kraju.
Media w ostatnim tygodniu zdominowały informacje o tym, jak radykalnie prawicowe są poglądy Vance'a, zwłaszcza w takich kwestiach jak prawa kobiet. Polityk znany jest ze swojego sprzeciwu wobec aborcji, także w wypadku, gdy ciąża jest efektem gwałtu i kazirodztwa. Choć dziś oficjalnie twierdzi, że kwestię legalności aborcji powinny regulować poszczególne stany, to można znaleźć jego wypowiedzi z przeszłości popierające ogólnoamerykański zakaz aborcji czy polityki, która miałaby uniemożliwić kobietom ze stanów, gdzie aborcja jest zakazana, wykonanie zabiegu tam, gdzie jest to legalne.
Vance, w młodości ateista, kilka lat temu przyjął chrzest i bierzmowanie w Kościele katolickim, wiążąc się z nurtem tradycjonalistycznej, radykalnie antyliberalnej katolickiej prawicy, skupionej wokół filozofa z Uniwersytetu Notre Dame w Indianie, Patricka Deneena, autora konceptu "postliberalinej polityki".
"Postliberałowie" są przekonani, że polityka państwa - zarówno na poziomie stanowym, jak i federalnym - powinna być podporządkowana wizji dobrego życia wywiedzionej z katolickiej antropologii, etyki i nauki społecznej, nawet jeśli są one sprzeczne z rozstrzygnięciami konstytucyjnymi, ustalonymi sposobami interpretacji prawa czy wolą większości. Ta wizja jest nieakceptowalna dla większości Amerykanów, w tym większości znacznie bardziej liberalnych amerykańskich katolików.
Vance, łączący radykalnie odległe od amerykańskiego centrum poglądy, z osobistą niezręcznością i słabymi zdolnościami komunikacyjnymi, pomaga argumentowi, jaki demokraci ostatnio coraz częściej wysuwają zwłaszcza w mediach społecznościowych: że republikanie są po prostu dziwni.
To określenie, po raz pierwszy zaproponowane przez Demokratycznego gubernatora Minnesoty Tima Walza, okazało się wyjątkowo chwytliwe i wyjątkowo kłopotliwe dla republikanów. Wyraźnie ich ono kłopocze, dotyka, wręcz boli. Im jednak bardziej republikańscy politycy, publicyści czy influencerzy próbują w ostatnich dniach udowodnić, że wcale nie są dziwni i to oni reprezentują większość normalnych Amerykanów, tym bardziej zwracają uwagę na problem, że jednak są.
Czy Kamala jest w ogóle czarna?
Potwierdził to występ Trumpa w Chicago w środę. Odpytywany przez trzy czarne dziennikarki Trump czuł się wyraźnie niekomfortowo, zachowywał się tak, jakby sam fakt, że kobieta innego koloru skóry niż biały śmie mu zadawać trudne pytania, był obrazą jego majestatu. Republikański kandydat z jedną z rozmówczyń, Rachel Scott z telewizji ABC, regularnie mijał się z prawdą, wygłaszał absurdalnie przesadzone twierdzenia - np., że żaden prezydent od czasu Abrahama Lincolna nie zrobił tyle dla Afroamerykanów, co on. Sala na tego typu deklaracje reagowała śmiechem.
Do mediów najbardziej przebiły się jednak ataki Trumpa na Harris. Były prezydent stwierdził, że polityczka demokratów dopiero niedawno "stała się czarna", gdy pasowało to jej politycznie, a wcześniej przedstawiała się jako Amerykanka indyjskiego pochodzenia. Trump powtórzył te ataki w mediach społecznościowych i na wiecu w Harrisburgu, stolicy Pensylwanii.
Trump mija się jak zwykle z prawdą. Harris jest córką pochodzącej z Indii matki i czarnego Jamajczyka. Zawsze podkreślała, że jest osobą dwurasową i identyfikowała się jako czarna kobieta. Studiowała na Howard University w Waszyngtonie - jednym z tzw. historycznych czarnych uniwersytetów, powstałych po wojnie secesyjnej, w warunkach segregacji rasowej, by kształcić czarnych studentów. W trakcie studiów Harris należała do siostrzeństwa studenckiego dla młodych czarnych kobiet Alfa Kappa Alfa.
Wielu republikanów wyraźnie było zażenowanych podobnym atakiem na kandydatkę demokratów. Były gubernator Maryland, Larry Hogan, walczący w tych wyborach o wejście do Senatu, wprost odciął się od słów Trumpa. Senator z Montany Steve Daines, koordynujący kampanię republikanów do Senatu, powiedział, że wolałby, by Trump skupił się na krytyce politycznych pozycji Harris. Republikański gubernator raczej liberalnego stanu New Hampshire, Chris Sununu, napisał w "The New York Timesie", że jeśli Trump chce wygrać wybory, to musi zacząć odnosić się do realnych problemów Amerykanów, a nie skupiać się na osobistych atakach na przeciwników.
Demokraci potępili słowa Trumpa jako rasistowskie. Partia liczy, że podobne zachowania jeszcze bardziej zmobilizują mniejszości wokół jej kandydatki i uniemożliwią Trumpowi sięgnięcie po głosy grup, na które liczył - np. młodych czarnych mężczyzn.
Nie będzie powtórki z 2016 roku?
Jednocześnie demokraci pamiętają, co działo się w 2016 roku. Wtedy też wydawało się, że oburzające, seksistowskie ataki Trumpa na Clinton wykluczają jego szanse na zwycięstwo. Jak wiemy, ostatecznie wcale mu one nie zaszkodziły.
Matt Bai, publicysta "Washington Post", zastanawia się, czy atak na Harris nie jest bardzo świadomą taktyką Trumpa, obliczoną na sprowokowanie przeciwniczki. Im bardziej kandydatka demokratów będzie odpowiadała na podobne ataki oskarżeniami o rasizm, tym łatwiej Trumpowi będzie sprowadzić swoją przeciwniczkę do stereotypu "wkurzonej czarnej kobiety" i sprzedać swoim białym, starszym, słabo wykształconym wyborcom narrację: "skoro ona uważa mnie za rasistę, to was na pewno też. Czy chcecie prezydentkę, która gardzi wami jako rasistami?".
Jednocześnie od 2016 roku wiele się w amerykańskiej polityce zmieniło i to, co zadziałało wobec Clinton, nie musi wobec Harris. Clinton była o wiele bardziej kontrowersyjną i nielubianą polityczką, republikanie konsekwentnie demonizowali ją od czasów, gdy została Pierwszą Damą.
W przeciwieństwie do Clinton, Harris wie, że nie może liczyć automatycznie na poparcie takich stanów jak Michigan i musi je odwiedzić w kampanii. Badania pokazują, że w amerykańskim społeczeństwie rośnie przynajmniej deklaratywne poparcie dla kobiet na najwyższych przywódczych stanowiskach. Wyborcy wiedzą, jak wyglądają rządy Trumpa. Byłego prezydenta obciąża bardzo niepopularny kandydat na wiceprezydenta i możliwy, dzięki jego sędziowskim nominacjom, wyrok odbierający Amerykankom prawo do aborcji jako prawo konstytucyjne.
Do wyborów zostało ponad trzy miesiące. To bardzo dużo. Miesiąc miodowy Harris w końcu się skończy, także jej kampania pewnie napotka przed listopadem niejeden kryzys. Walka będzie toczyła się do samego końca – ale dzięki zmianie kandydata demokraci mają ją realnie szanse wygrać.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski