Politycy na wynajem. Wielka korupcja w Wielkiej Brytanii
Najważniejsi brytyjscy politycy obu największych partii oferowali dostęp do wpływowych osób w zamian za pieniądze. Afera "cash-for-access" ("kasa za dostęp") zwraca uwagę na skalę korupcji w kolebce nowoczesnej demokracji.
25.02.2015 | aktual.: 25.02.2015 17:17
- Jeśli wykonuje się ten typ pracy, jaki ja wykonywałem przez te wszystkie lata, to po czasie człowiek zdaje sobie sprawę, że zna mnóstwo ludzi - powiedział grupie chińskich biznesmenów, a właściwie podszywających się pod nich reporterów dziennika the Telegraph i Channel 4, Sir Malcolm Rifkind, prominentny polityk brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Rifkind, którego życiorys był jak dotąd przykładem błyskotliwej i pełnej prestiżu kariery - był m.in. ministrem obrony i ministrem spraw zagranicznych, a także komandorem jednego z najwyższych państwowych orderów - pod jej koniec postanowił spieniężyć swoje znajomości, oferując dostęp i wpływ na najważniejszych osób z Wielkiej Brytanii i poza nią każdemu, kogo na to stać. Jego stawka to 5 tys. funtów za dzień, a w przypadku dłuższej współpracy, ponad 60 tys. funtów za rok.
Aby zachęcić "chińskich biznesmenów" do współpracy, Rifkind chwalił się przed nimi rozległością swoich znajomości nabytych podczas swej długiej kariery. Była sekretarz stanu USA Margaret Albright? To jego dobra przyjaciółka, podobnie jak i inni - byli i czynni - szefowie dyplomacji. Potrzebny jest kogoś z obszaru wojska lub zbrojeń? Jako były minister obrony Rifkind dysponuje pełną gamą takich kontaktów.
- A w dodatku jestem zaangażowany w Światowe Forum Gospodarcze w Davos, gdzie jest kilka specjalistycznych komisji - w tym te zajmujące się bezpieczeństwem broni nuklearnej - kusił dziennikarzy Rifkind.
Polski wątek
Wśród przyjaciół, którymi polityk reklamował swoje usługi, był też ambasador Polski w Londynie, Witold Sobków. Jeśli Chińczycy myśleliby o inwestycji w Polsce, przekonywał Rifkind, to nie ma przeszkód, by "poszedł do ambasady i zobaczył się z nim", i dowiedział się, co można w tej sprawie zrobić.
- Ambasador Sobków zna Sir Malcolma Rifkinda, gdyż jest to jeden z najbardziej znanych polityków rządzącej Partii Konserwatywnej. Poza tym, żona Rifkinda pochodzi z Polski - potwierdza WP Alicja Rakowska z ambasady RP w Londynie. Zaprzecza jednak, by Rifkind próbował realizować podobne plany. - Od momentu akredytacji ambasadora Sobkowa Rifkind był w ambasadzie dwa razy - z okazji wręczenia medali Solidarności i na konferencji poświęconej Margaret Thatcher. Nie dochodziło do żadnych innych spotkań - dodaje. Tłumaczy, że gdyby brytyjski polityk zdecydował się lobbować na rzecz potencjalnego inwestora, byłoby to odnotowane. - W razie zapytania tego typu, ambasador przekazałby droga służbową zapytanie do Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji, z prośba o opinie, a ten przekazałaby sprawę do Ministerstwa Gospodarki. MSZ otrzymałoby pisma do wiadomości - mówi Rakowska.
Nie tylko konserwatyści
Afera odkryta przez dziennikarzy "Telegraph" i Channel 4 sięga jednak dalej, a polityków na wynajem jest więcej.
Drugim z nich jest Jack Straw, polityk Partii Pracy i były minister spraw zagranicznych w rządzie Blaira oraz minister sprawiedliwości u Gordona Browna. Również on chwalił się dziennikarzom swoimi szerokimi kontaktami. A także sukcesami w lobbingu. Takimi jak ten z 2011 roku, kiedy wynajęty przez firmę cukrowniczą ED&F Man pojechał do Kijowa i przekonał ówczesnego premiera Ukrainy Mykołę Azarowa, by zrezygnował z godzącej w interesy brytyjskiego cukru ustawy.
- Powiedziałem mu, że to sprawi im kupę kłopotów w Brukseli, jeśli nadal będą oszukiwać państwa UE. To wymagało dużo pracy, ale się udało - chwalił się Straw.
Z kolei inny znany brytyjski polityk, George Galloway ze skrajnie lewicowej partii Respect, oferuje całkiem inne usługi - zagranicznym mediom. Za swoje tyrady przeciw polityce Izreala i peany na cześć Władimira Putina każe sobie płacić telewizjom - głównie Russia Today i irańskiej Press TV - 1600 funtów za godzinę. W ciągu roku ten socjalista jest w stanie zarobić w ten sposób do 300 tys. funtów.
Drzwi obrotowe
Afera nazwana przez brytyjskie media "kasą za dostęp" nie jest jednorazowym wybrykiem, lecz raczej wyrazem głębszego i szerszego problemu z korupcją i lobbingiem w brytyjskiej polityce. Szczególnie, że działalność Strawa i Rifkinda nie jest nawet zakazana przez prawo.
- To bardzo znacząca afera, która odbiła się dużym echem w Wielkiej Brytanii. Ale skandale takie jak ten wybuchają regularnie. Wykorzystywanie swoich znajomości do lobbingu przez byłych, ale też i czynnych polityków jest dość powszechną praktyką - komentuje w rozmowie z WP Nick Maxwell z brytyjskiego oddziału Transparency International, organizacji monitorującej korupcję.
Jak mówi Maxwell, zjawisko to, zwane "obrotowymi drzwiami" (politycy kończący karierę w parlamencie wracają do niego jako lobbyści) od dawna jest źródłem wielu skandali. Tylko od czasu objęcia rządów przez Davida Camerona, TI naliczyła 14 przypadków podobnych afer. Tymczasem brytyjskie prawo zakazuje tego typu działalności tylko ministrom i członkom rządu - i to też jedynie do dwóch lat po zakończeniu swojej funkcji. Parlamentarzyści, pozostali politycy, a także sędziowie i urzędnicy nie są objęci tym zakazem.
- Istnieje co prawda odpowiednie ciało wyznaczające standardy zachowań parlamentarzystów, ale ma tylko doradcze uprawnienia, a na dodatek jego rekomendacje nie są przestrzegane - mówi Maxwell. Wskazuje przy tym na losy zaproponowanej w 2012 roku ustawy regulującej problem "obrotowych drzwi" wśród parlamentarzystów, która - mimo poparcia ekspertów i organizacji pozarządowych - do dzisiaj nie została rozpatrzona.
- Żadna partia nie jest zainteresowana zmianą tego systemu - dodaje ekspert.
Duże pieniądze, duże wpływy
Zamieszani w aferę "kasy za dostęp" posłowie tłumaczą, że pensja deputowanego do Izby Gmin - podstawowa stawka to 65 tys. funtów rocznie - jest zbyt mała, by powstrzymać polityków przywykłych do dużo większych zarobków w sektorze prywatnym - od dorabiania na boku. Problem w tym, że brytyjscy parlamentarzyści należą do najlepiej opłacanych w UE: więcej od nich zarabiają tylko Irlandczycy, Włosi i Niemcy. A i tak w 2015 roku czeka ich 10-procentowa podwyżka uposażeń.
Tymczasem środki finansowe odgrywają coraz większą rolę w brytyjskiej polityce. O tym, jak skuteczne są duże pieniądze w zapewnianiu wpływu świadczy m.in. fakt, że spośród 12 osób, które zostały nominowane do Izby Lordów (izby wyższej brytyjskiego parlamentu) od czasu ostatnich wyborów, prawie wszyscy (11) byli w czołówce największych dobroczyńców partii politycznych: łącznie wpłacili na kampanię wyborczą swoich ugrupowań ponad 14 milionów funtów. Po tym, jak dostali się już do parlamentu, ich hojność zdecydowanie osłabła: ich łączne wpłaty wyniosły niewiele ponad milion funtów.
Efekt tych praktyk jest alarmujący: to upadek zaufania do polityków i demokracji w ogóle. Według badania TI, 55 proc. Brytyjczyków uważa Parlament za skorumpowaną instytucję. Jeszcze więcej, 67 proc. za skorumpowane uważa partie polityczne. Jak na kraj będący kolebką demokracji i wzorem demokratycznych standardów, to dane wprost szokujące.
- W każdym systemie istnieją zachęty do wzbogacania się kosztem interesu publicznego i zawsze znajdą się ludzie skłonni do ulegania tym pokusom. Dlatego tak bardzo potrzebna jest przejrzystość życia publicznego. To dotyczy tak Wielkiej Brytanii, jak i każdego innego kraju - komentuje Maxwell.
Oskar Górzyński, Wirtualna Polska