Seria fatalnych wypowiedzi z PiS. To oznaka, że idzie duży kryzys [OPINIA]
Obóz władzy w kampanię wyborczą wejdzie w najgorszym możliwym momencie dla siebie – z wysoką inflacją i niskim wzrostem gospodarczym. Dziś nie widać opcji na odwrócenie tego trendu.
Dwa, trzy lata temu mało kto wziąłby takie sytuacje na poważnie. Co najwyżej stałyby się paliwem dla kilku skeczy kabaretowych, może otarłyby się o nominację w plebiscycie "Srebrne usta". Jeszcze rok temu traktowano by je jako zdarzenia niezbyt istotne. Dziś rezonują bardzo głośno, politycznie – i bardzo na serio.
Chodzi o serię wypowiedzi prominentnych polityków PiS. Minister Przemysław Czarnek przekonywał w tabloidzie, że gdy będzie się jadło mniej, to wyjdzie taniej. Małgorzata Gosiewska, wicemarszałek Sejmu, tłumaczyła, że najtańsze wakacje są w lesie pod namiotem. Premier Mateusz Morawiecki wyjaśniał, że problemy z wysokimi cenami za ogrzewanie najlepiej rozwiązać ocieplając dom.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niedawno takie komentarze w stylu wujka dobra rada traktowano by co najwyżej jak suchary, podobne do tych, które opowiada Karol Strasburger w "Familiadzie". Jednak przy galopujących cenach wszystkiego – i braku perspektyw na wyhamowanie tego galopu – każdy z nich nabiera znaczenia silnie politycznego. Z groźnymi dla PiS konsekwencjami.
Bo też wyborcy w sytuacji, gdy jest stabilnie, gospodarka rośnie, pensje idą w górę, a ceny stoją w miejscu, traktują polityków dużo bardziej ulgowo niż wtedy, gdy nikt nie jest w stanie przewidzieć ceny chleba w przyszłym miesiącu. Politykom rządzącym zawsze wolno mniej w czasie kryzysu. Zwłaszcza, gdy nie mają pomysłu, jak temu kryzysowi zaradzić.
Politycy jak pieluchy
Oczywiście, zrzucanie na PiS całej odpowiedzialności za to, że wszystko w Polsce drożeje w tempie niemal 16 proc. rocznie (pewnie w kolejnych miesiącach będzie więcej) byłoby nieuczciwością. Tak wysoka inflacja to konsekwencja przede wszystkim wzrostu cen nośników energetycznych, co jest w głównej mierze wynikiem polityki Rosji (agresji Putina na Ukrainę, ale nie tylko), swoje trzy grosze dołożył do tego też unijny "Green Deal".
Ale obóz władzy nie jest bez winy. Gdyby Rada Polityki Pieniężnej szybciej rozpoczęła program podwyżek stóp procentowych, pewnie ceny nie byłyby dziś tak wysokie, a złoty tak słaby. A ponieważ szef RPP (i prezes NBP) Adam Glapiński jest jednoznacznie utożsamiany z PiS, to ta partia ponosi i będzie ponosić polityczne konsekwencje tego błędu.
Poza tym, tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, dlaczego ceny rosną. Pod tym względem polityka jest brutalnie prosta. Nawet gdyby Ministerstwo Finansów przedstawiło trzy niezależne analizy prestiżowych uniwersytetów z Ligi Bluszczowej, z których niezbicie by wynikało, że obóz rządzący nie popełnił żadnego błędu, a drożyzna to w 100 proc. konsekwencja zdarzeń poza granicami Polski, to i tak PiS by musiał się z tej drożyzny tłumaczyć.
Taka rola rządu. Wyborcy wskazują partię, która ma go stworzyć, a następnie ten sposób wyłoniony gabinet robi wszystko, by tym wyborcom żyło się jak najlepiej. Jeśli są oni zadowoleni, to dane ugrupowanie otrzymuje w kolejnych wyborach premię. Jeśli nie – przechodzi do opozycji. Świat prostych zasad. Mark Twain przypisuje się słowa o tym, że "politycy są jak pieluchy, trzeba ich często zmieniać i z tego samego powodu". Padły one jeszcze w XIX w., ale są niezmiennie aktualne.
PiS na drożyznę jest szczególnie wrażliwy. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że wzrost cen zawsze mocniej uderza w osoby słabiej sytuowane – a tak się składa, że to one tworzą w dużej mierze elektorat tej partii. Dziś ci wyborcy mają szczególnie dużo powodów do tego, żeby jeszcze raz przemyśleć swoje polityczne decyzje.
Po drugie dlatego, że PiS jest zakładnikiem własnych słów. Doszedł do władzy w 2015 r. obiecując Polakom lepsze życie: wyższe zarobki, sprawniejsze państwo, większe możliwości. W pierwszej kadencji z tego się wywiązał, za co otrzymał premię w postaci wyższego poparcia (wynik wyborczy wzrósł z 37 do 43 proc.).
W tej kadencji szczytem możliwości wydaje się utrzymanie status quo z 2019 r., choć przy tym tempie inflacji nawet to nie jest pewne. A jak się zachowają wyborcy, gdy zobaczą, że partia obiecująca im lepsze życie, nie jest w stanie się z tego wywiązać? Determinacja, z jaką Jarosław Kaczyński próbuje wrzucić do debaty publicznej mocny, kontrowersyjny temat (choćby reparacje od Niemiec) inny niż inflacja, najlepiej pokazuje, jak bardzo Nowogrodzka boi się odpowiedzi na zadane przed chwilą pytanie.
Czy inflacja zahamuje?
Póki co notowania PiS-u ratują dwa bufory. One sprawiają, że poparcie dla rządzących się nie posypało. Pierwszy związany jest z wojną na Ukrainie. Polacy autentycznie stanęli murem za ofiarami rosyjskiej agresji. Rząd jednoznacznie wspierając Kijów dostaje za to sondażową premię.
Drugi związany jest z rynkiem pracy. W Polsce właściwie nie ma bezrobocia. Więcej, ciągle brakuje rąk do pracy – co najlepiej pokazuje przypadek uchodźców z Ukrainy, niemal od ręki dostających zatrudnienie w naszym kraju. Fakt, że nie ma problemu z zarobkami, pensje wypłacane są na czas, ciągle można negocjować podwyżki zarobków, łagodzi nastroje i skutecznie amortyzuje ewentualne sondażowe wstrząsy.
Ale jesienią te dwa amortyzatory na pewno nie wystarczą, jeśli nie będzie można kupić węgla, zacznie się oszczędzanie gazu, trzeba będzie przykręcać ogrzewanie, a ceny będą dalej rosnąć jak oszalałe.
W dodatku w przyszłym roku Polska może wpaść w stagflację, a więc sytuację, w której wzrost kosztów będzie szedł w parze z brakiem wzrostu gospodarczego. Jeśli tak się stanie, uratować notowań PiS-u właściwie się nie da. Opozycja już na wiosnę będzie mogła się zastanawiać, kto powinien obsadzić poszczególne resorty w kolejnym rządzie.
Wcześniej PiS będzie mieć jedną szansę, by zatrzymać dryf inflacyjny, w którym się teraz znajduje. To będzie chwila, gdy ceny przestaną rosnąć. Glapiński przewiduje, że inflacja przestanie rosnąć w trzecim kwartale – choć też jego wcześniejsze prognozy były kulą w płot, więc do tej daty też pewnie nie warto się przywiązywać. Nie zmienia to faktu, że jeśli w końcu drożyzna zahamuje, to obóz władzy zyska możliwość ogłoszenia sukcesu i przejścia do politycznego kontrataku.
Tylko zatrzymanie wzrostu cen (Turcji to się ciągle nie udało) w terminie odpowiednio odległym od wyborów pozwoli uniknąć politycznych konsekwencji drożyzny. Gdy to się nie uda, to Donald Tusk jest zbyt doświadczonym politykiem, by tego nie wykorzystać. Zresztą nawet gdy inflacja przestanie rosnąć, to wcale nie jest powiedziane, że PiS utrzyma swoje poparcie. Zahamowanie tego procesu da tej partii tylko szansę na kontratak. Bez żadnych gwarancji powodzenia.
Zresztą gwarancji powodzenia PiS może się pozbawić już teraz, jeśli przedstawiciele obozu władzy dalej będą wzywać Polaków, by mniej jeść czy mówić o sobie jako o "elicie" (copyright: PiS-owska radna Małgorzata Jacyna-Witt). Na takie oderwanie od ziemi Polacy są szczególnie wyczuleni. I takiej partii podziękują za współpracę, nawet jeśli inflacja przestanie być problemem.