Konflikt między Izraelem a Palestyną. "Nie można wykluczyć wojny lądowej"
Izrael pokonuje pandemię koronawirusa i zyskuje prestiż międzynarodowy, ale w tym samym czasie z szafy wychodzą stare demony, które zdejmują światu różowe okulary. Konflikt izraelsko-palestyński znów przybiera na sile. Do jego najnowszej odsłony doszło w samym jego sercu - czyli w Jerozolimie. A ludzie giną już nawet na przedmieściach stolicy kraju Tel Awiwu.
- W krótkiej perspektywie obu stronom zależało na eskalacji tego konfliktu. Po atakach rakietowych Izrael uważał, że trzeba trochę tej zdolności Hamasu i innych palestyńskich organizacji i infrastruktury ukrócić i zniszczyć. A Hamas chciał mocno pokazać swoje możliwości - mówi Michał Wojnarowicz z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Jarosław Kociszewski, ekspert fundacji Stratpoints i redaktor naczelny portalu Nowa Europa Wschodnia, uważa jednak, że obie strony pokazały już swoją siłę i dalszy wzrost napięć nie jest w interesie zarówno Izraelczyków, jak i Palestyńczyków, choć sytuacja jest na tyle dynamiczna, że nie wiadomo, w którą stronę rozwinie się konflikt. - Jest ogromny potencjał eskalacji nawet do poziomu pełnej wojny lądowej, choć nikt nie jest tym zainteresowany - twierdzi ekspert. - Jest to konflikt, który jest w tym momencie przez obydwie strony zarządzany, co nie oznacza, że sytuacja nie może wymknąć się spod kontroli - zaznacza. Premier Izraela Benjamin Netanjahu wciąż powtarza, że organizacje terrorystyczne w Gazie przekroczyły "czerwoną linię" i że Izrael odpowie z wielką siłą.
Mediacji w konflikcie podjął się m.in. prezydent USA Joe Biden, który rozmawiał telefonicznie z Benjaminem Netanjahu. - Oczekuję i mam nadzieję, że zakończy się to wcześniej niż przypuszczamy, ale Izrael ma prawo się bronić - powiedział dziennikarzom w Białym Domu. Roli mediatora podjął się już także Egipt.
Od tego się zaczęło
Do gwałtownej eskalacji doszło w poniedziałek. Tego dnia Izraelczycy świętowali "Dzień Jerozolimy" upamiętniający zdobycie przez Izrael arabskiej części miasta w wojnie sześciodniowej w 1967 roku. Z tej okazji izraelska skrajna prawica planowała marsz, który miał przejść m.in. przez Bramę Damasceńską i dzielnicę muzułmańską w północno-wschodniej części Starego Miasta. Marsz oficjalnie odwołano, choć uczestnicy i tak przeszli ulicami Jerozolimy, docierając na Wzgórze Świątynne. W poniedziałkowe popołudnie na Wzgórzu Świątynnym wybuchł pożar. Od petard zapaliły się drzewa przylegające do meczetu Al-Aksa. Nawet najstarsi mieszkańcy miasta nie pamiętają podobnego zdarzenia, które stanie się pewnie jednym z symboli najnowszej odsłony konfliktu.
- Jerozolima jest kluczowa dla zrozumienia wzrostu tego ostatniego napięcia. Po raz kolejny to miasto jest tym najbardziej zapalnym punktem. Punktem, w którym krzyżuje się najwięcej krzywd. Mamy tu względy religijne, dostęp do Wzgórza Świątynnego, żądania wysnuwane przez skrajne ugrupowania żydowskie, obecność policji izraelskiej w czasie zamieszek, można by tak wymieniać dalej - zauważa Michał Wojnarowicz z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Napięcia w Jerozolimie doprowadziły do wystrzelenia rakiet przez fundamentalistyczną organizację palestyńską Hamas w kierunku Izraela. Według Hamasu atak ten był odpowiedzią na starcia Palestyńczyków z izraelską policją przed meczetem Al-Aksa, w których obrażenia odniosło ponad 300 osób.
Rakiety wciąż spadają
Od tego czasu konflikt przybrał na sile, a rakiety są wystrzeliwane w stronę kolejnych izraelskich miast. W większości przypadków przechwytuje je izraelski system obrony powietrznej Żelazna Kopuła, choć niektóre spadają na tereny zamieszkałe.
Rakiety Hamasu dosięgły m.in. miasta Holon, które jest popularnym miejscem turystycznym i znajduje się rzut beretem od Tel Awiwu. W innym mieście, Lod, niedaleko stolicy zabiły dwójkę ludzi - rakieta trafiła w samochód, w którym się znajdowali. W środę wieczorem poinformowano, że palestyńskie rakiety zabiły m.in. 5-letnie dziecko w położonym niedaleko Gazy mieście Sderot.
Izraelczycy z kolei w odwecie bombardują Strefę Gazy. We wtorek rakiety spadły m.in. na 12-piętrowy wieżowiec, wcześniej ewakuowany. W środę rano izraelska armia poinformowała, że przeprowadziła kolejną serię ataków lotniczych na Gazę, uderzając w domy wysokich rangą członków Hamasu. Tego samego dnia wieczorem, na posiedzeniu, Izrael zatwierdził jeszcze rozszerzenie ataków na Gazę.
Do tej pory, od poniedziałku, Palestyńczycy wystrzelili już ponad półtora tysiąca rakiet. Izrael odpowiedział ponad setką ataków lotniczych na cele w Gazie.
W Szejk Dżara jak w soczewce
Jedną z najważniejszych przyczyn wzrostu ostatniego napięcia między Izraelczykami a Palestyńczykami jest sytuacja w dzielnicy Szejk Dżara we Wschodniej Jerozolimie. To osiedle mieszkaniowe, położone dwa kilometry od Starego Miasta, niedaleko Uniwersytetu Hebrajskiego i innej dzielnicy French Hill, którą również zamieszkuje wielu Arabów. - W tych dzielnicach jak w soczewce widać wszystkie problemy Palestyńczyków i dyskryminację, jakiej nieustannie doświadczają od Izraelczyków - mówi mi Amy Cohen z organizacji Ir Amam zajmującej się prawami Palestyńczyków.
- Osoby z zewnątrz nie zdają sobie sprawy, jak wygląda życie w takich dzielnicach. Jak bowiem wytłumaczyć komuś, że w środku dzielnicy nagle jest checkpoint, na którym musisz przejść nieludzką kontrolę. Że co chwila aresztuje się młodzież i dzieci pod byle pretekstem. Część z tych opresyjnych działań została niedawno wprowadzona, żeby jeszcze bardziej gnębić społeczność palestyńską - dodaje Palestynka Amy Cohen.
W Szejk Dżara toczy się spór prawny między Żydami i Arabami o nieruchomości, który sięga 1948 roku. Po tym, jak wielu Palestyńczyków zostało wypędzonych wówczas ze swoich ziem, w wyniku utworzenia państwa Izrael, 28 rodzin osiedliło się właśnie w rejonie Szejk Dżara. Po izraelsko-arabskiej wojnie sześciodniowej w 1967 roku o tereny upomniały się organizacje żydowskie, które argumentowały, że wcześniej ziemie te należały do małej społeczności żydowskiej i były własnością ówczesnych zarządów powierniczych.
Na początku tego roku Sąd Centralny w Jerozolimie zatwierdził decyzję o eksmisji czterech palestyńskich rodzin z ich domów w Szejk Dżara na rzecz prawicowych izraelskich osadników. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który miał wydać orzeczenie w tej sprawie, ale w związku z napiętą sytuacją werdykt przełożono.
Was nie szczepimy
Palestyńczycy, w szczególności ze Strefy Gazy i z Zachodniego Brzegu, mają też pretensje do władz Izraela, że te dyskryminują ich także pod kątem szczepień. Jak pisał na łamach "Newsweeka" pisarz i aktywista Muhammad Shehada, szczepionki dostali tylko Palestyńczycy pracujący na terenie Izraela oraz w osadach żydowskich na terytoriach okupowanych.
- Jeśli jednak Palestyńczyk mieszkający na Zachodnim Brzegu pod izraelską okupacją lub mieszkający w Gazie zgłosiłby się do najbliższego izraelskiego punktu kontrolnego bez dowodu, że pracował w Izraelu, i zażądał szczepionki, zostałby odesłany z kwitkiem - pisał Shehada.
Trzecia intifada? To zupełnie co innego
Gdy między Izraelczykami a Palestyńczykami dochodzi do eskalacji przemocy, zawsze pojawia się groźba masowego społecznego buntu na jeszcze większą skalę, które to powstania bliskowschodni świat określa mianem intifady. Pierwsza intifada palestyńska wybuchła w 1987 roku w Strefie Gazy. Palestyńczycy stanęli wówczas do walki o niepodległość. Trwała sześć lat i dała początek Autonomii Palestyńskiej. Druga - nazwana intifadą Al-Aksa - wybuchła w 2000 roku, po wizycie ówczesnego ministra turystyki Izraela Ariela Szarona na Wzgórzu Świątynnym. Chociaż żadne wydarzenie oficjalnie jej nie zakończyło, uznaje się, że wygasła pod koniec 2005 roku. W dwóch powstaniach zginęło ponad 5000 Palestyńczyków i około 1400 Izraelczyków.
Według Jarosława Kociszewskiego pytanie o kolejną intifadę w przypadku obecnego konfliktu jest jednak nietrafione. - Przestrzegam przed używaniem pojęcia intifady w tej sytuacji, ponieważ ono nie opisuje sytuacji, jest kompletnie nieadekwatne - twierdzi ekspert. - Intifada jest ludowym powstaniem, przede wszystkim bez użycia broni, a tu mówimy o konflikcie profesjonalnym, dobrze uzbrojonych i wyszkolonych organizacji. Czyli właściwie o wojnie. Strefa Gazy jest zupełnie inną bajką - podkreśla Kociszewski.
- W obecnej sytuacji mamy tak naprawdę do czynienia nie z jednym, a z kilkoma nakładającymi się na siebie konfliktami. Czym innym jest konflikt między Izraelem a Strefą Gazy, czym innym bunt społeczny i wybuch niezadowolenia w miejscowościach arabskich wewnątrz Izraela, jeszcze czym innym jest spór w dzielnicy Szejk Dżara w Jerozolimie, który był tutaj katalizatorem, a jeszcze czym innym konflikt z osadnikami na Zachodnim Brzegu Jordanu. Wszystkie na siebie oddziałują, ale każdy ma nieco inne podłoże – kończy ekspert.
Piąte wybory w ciągu dwóch lat?
Gorąco w Izraelu jest także na poziomie politycznym. W marcu w kraju odbyły się czwarte w ciągu dwóch lat - przedterminowe wybory parlamentarne. Nie wyłoniły one jednak stabilnej większości parlamentarnej i nie zakończyły trwającego od końca 2018 roku kryzysu politycznego. Obecnemu premierowi Benjaminowi Netanjahu po raz kolejny nie udało się stworzyć rządu, więc prezydent Reuwen Riwlin powierzył taką misję Jairowi Lapidowi, przywódcy centrowej, opozycyjnej partii Jesz Atid (Jest Przyszłość).
Ma on teraz 28 dni na sformowanie gabinetu. Jeśli mu się to nie uda, w Izraelu najprawdopodobniej dojdzie do kolejnych, piątych już wyborów. Na razie, w związku z sytuacją, rozmowy koalicyjne zostały wstrzymane. - Obecna sytuacja w perspektywie krótkoterminowej na pewno służy Benjaminowi Netanjahu. Opozycja jest konsekwentnie nastawiona na zmianę premiera, ale wiadomo, że teraz te sprawy bezpieczeństwa mają priorytet. A z drugiej strony to twardy orzech do zgryzienia dla partii arabskich i ich liderów, którzy chcieli się włączyć do budowania nowego rządu bez Netanjahu - zauważa Michał Wojnarowicz.