Ważniejsze jest to, by media publiczne były wiarygodne niż by były pluralistyczne [OPINIA]
Zaczął się ostatni tydzień rządów Prawa i Sprawiedliwości. Partia Kaczyńskiego pożegna się za chwilę z władzą, a wraz z nią - prędzej czy później - czeka nas zmiana w TVP - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Z pracą w stacji pożegna się ekipa odpowiedzialna za program "Jedziemy", "W tyle wizji", legendarne już paski i "Wiadomości" z Tuskiem mówiącym "für Deutschland". W tej sytuacji pojawia się pytanie: co dalej z mediami publicznymi?
W trakcie niedzielnej debaty o przyszłości mediów publicznych organizowanej przez kilka środowisk obywatelskich, Jacek Żakowski poddał pod dyskusję propozycję "podzielenia" się mediami publicznymi z przegraną, pisowską stroną, na przykład przez oddanie jej jednego z kanałów telewizji publicznej - podobne rozwiązanie funkcjonowało kiedyś we Włoszech.
Propozycja wywołała szereg kontrowersji - i faktycznie nie wydaje się ona trafiona.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ludzie mają dość płacenia za partyjną propagandę
Jacek Żakowski ma rację w jednym: ważne jest, by nowe media publiczne były, jeśli nie akceptowane, to przynajmniej tolerowane przez drugą, przegraną dziś stronę. A w wersji minimum, przez bardziej umiarkowaną część jej elektoratu. Jedyny sposób, by zminimalizować ryzyko powtórki tego, co stało się na przełomie 2015 i 2016 roku, gdy PiS, lub prawicowa partia, jaka pojawi się w jego miejsce, wróci do władzy, to zbudować taką telewizję, której prawica nie będzie mogła zniszczyć, nie ponosząc strat także w swoim elektoracie.
Drogą do tego nie jest jednak zostawienie PiS jednego z kanałów, upchnięcia Rachonia, Ogórek, Kłeczka, Holeckiej, Pereiry i innych gwiazd TVP PiS w programie drugim TVP albo jakikolwiek innym. Problem z TVP ostatnich ośmiu latach nie polegał przecież wcale na tym, że pracownicy tworzący informację i publicystykę stacji mieli wyraźnie prawicowe poglądy i sympatyzowali z Prawem i Sprawiedliwością, nie na tym, że robili wychyloną w prawo telewizję, ale na tym, że robili to w sposób gwałcący wszelkie standardy tego, jak wyglądać powinna telewizja, zwłaszcza publiczna.
TVP od 2016 roku nie tyle pozwalała spojrzeć na rzeczywistość z prawej strony, co tworzyła zupełnie alternatywną rzeczywistość. Nie tyle krytycznie przyglądała się środowiskom i ideom liberalnym i lewicowym, co systematycznie atakowały je w sposób często przekraczający granice hejtu, a już z pewnością niezdrowej obsesji.
TVP pracowało nie dla widzów o konserwatywnych poglądach, nie dla prawicowych idei, ale na rzecz dobrego wyborczego wyniku jednej konkretnej partii.
W kwietniu Onet napisał o liście, jaki miał trafić do władz PiS, a którego autorstwo przypisywano byłemu szefowi Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, Jarosławowi Olechowskiemu, skonfliktowanemu z prezesem TVP, Mateuszem Matyszkowiczem. Autor listu skarży się na ingerencję w swoją pracę i zachwala swoje osiągnięcia - przekonując, że to dzięki "skutecznej pracy TAI i sprawnego narracyjnego oraz medialnego zarządzania kolejnymi pojawiającymi się kryzysami", PiS ma w sondażach 39 proc. poparcia i aż 11 pkt. proc. przewagi nad KO.
Olechowski zaprzeczył, by był autorem listu, ale nietrudno uwierzyć, że kierownictwo TVP myśli w podobny sposób.
Jest to sposób myślenia, który jest zaprzeczeniem misji telewizji publicznej. Pozwolenie, by nawet jeden kanał TVP działał w podobny sposób - pracując na rzecz sondażowych wyników konkretnej partii - to najlepszy sposób na delegitymizację mediów publicznych w Polsce. Bo ludzie na dłuższą metę nie zaakceptują płacenia na partyjną propagandę - nawet na jednym kanale zamiast na wszystkich. A niestety dziś ani PiS, ani jego zaplecze medialne innych mediów publicznych nie zrobi.
Potrzebujemy rzetelnych informacji, nie parytetu dla redaktora Semki
Propozycja Jacka Żakowskiego wychodzi z założenia, że kluczem do tego, by zapewnić nowym, odmienionym mediom publicznym możliwie jak najszerszą społeczną legitymację jest pluralizm. Jest to dość częste przekonanie, wracające nieustannie w polskiej debacie o mediach publicznych. Oddająca władzę prawica to, co zrobiła z mediami publicznymi uzasadnia tym, że wcześniej jej punkt widzenia został z nich, jak twierdzi, całkowicie wycięty i wykluczony, a media prywatne, zwłaszcza TVN, sprzyjają opozycji.
Dlatego trzeba było zrobić z TVP pisowskie medium społecznościowe, bo tylko w ten sposób, w zestawieniu z TVN i "Wyborczą", Polska może zyskać w pełni pluralistyczny krajobraz medialny - głosiła doktryna, mądrze nazwana "koncepcją pluralizmu rozproszonego".
Problem w tym, że media publiczne, jeśli mają być publiczne nie tylko z nazwy, nie mogą być tożsamościowe. Receptą na to, by służyły całemu społeczeństwu, niekoniecznie jest też to, by zapewnić w nich reprezentację wszystkich obecnych w sferze publicznych narracji: by zagwarantować proporcjonalny dla społecznego poparcia parytet dla redaktora Semki z jednej, a dajmy na to Agnieszki Wiśniewskiej z Krytyki Politycznej z drugiej strony.
Dzisiejszy pejzaż medialny oferuje nam raczej nadmiar tożsamościowych narracji. To, czego w nim brakuje, to miejsc, gdzie możemy znaleźć pewne, rzetelne informacje i wyjaśnienia tego, co tak naprawdę one znaczą. To właśnie tę lukę wypełniać powinny media publiczne - bo podobnych treści potrzebują zarówno wyborcy PiS, Platformy, Konfederacji, Partii Razem, a nawet monarchiści z jednej i anarchosyndykaliści z drugiej strony. Rzetelna informacja i analiza nie jest tym, co najlepiej się klika i robi największe zasięgi, ale mające publiczne finansowanie media nie muszą przejmować się podobnymi względami.
Warto marzyć ambitnie
Jak by to w praktyce miało wyglądać? Weźmy wielki spór o traktaty europejskie. PiS straszy, że ich reforma to "likwidacja polskiej państwowości". Lewica opowiada się za reformami pogłębiającymi integrację. KO siedzi okrakiem na barykadzie, odcina się zarówno od antyunijnych wzmożeń PiS, jak i - cytując Donalda Tuska - "naiwnego euroentuzjazmu".
W idealnym scenariuszu to w mediach publicznych szukalibyśmy w pierwszym rzędzie informacji, o co tak naprawdę chodzi w reformach. Świetnie przygotowani dziennikarze, posiłkując się opinii pluralistycznie dobranych ekspertów pokazywaliby, co tak naprawdę zmieniają reformy, jakie niosą szanse, a jakie zagrożenia dla Polski. Przyglądaliby się temu, gdzie przekazy różnych partii rozmijają się z rzeczywistością. Do tego zaangażowaliby też pluralistyczny publicystyczny komentarz, niech nawet będzie, że któregoś z Karnowskich.
Zbudowanie mediów publicznych, jako domyślnego rzetelnego źródła informacji, miejsca, gdzie zarówno starsza pani spod Łańcuta przekonana o geniuszu Jarosława Kaczyńskiego, wyborca Platformy z wrocławskiego Jagodna, albo głosujący na kandydatów Razem młodzieżowi aktywiści klimatyczni sprawdzają "jak jest naprawdę", to najlepszy sposób na budowę ich stabilnej społecznej legitymacji i zabezpieczenie przed przejęciami przez kolejne ekipy sięgające po władzę.
Oczywiście stworzenie takich mediów, zbudowanie do nich zaufania, to zadanie na lata, nieporównanie trudniejsze niż zapewnienie parytetów na wizji publicystom reprezentującym różne segmenty opinii publicznej. Być może dziś w Polsce to marzenie ściętej głowy, być może nie ma komu takich mediów robić, być może zwycięska koalicja też chce po prostu swoich mediów tożsamościowych.
Bardzo możliwe, że tak właśnie jest, ale kiedy marzymy o tym, jak mają wyglądać media po PiS, to warto przynajmniej marzyć ambitnie.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski