Gdańsk: fabryka czekolady skrywa archiwum Trzeciej Rzeszy
Budynki u zbiegu ulic Droszyńskiego i Bora-Komorowskiego wyglądają niepozornie. Jedynym ich wyróżnikiem jest w zasadzie to, że należą do zakładów przemysłu cukierniczego. Ale to właśnie tutaj należy szukać źródła niektórych hitlerowskich sukcesów.
Jedną z najcenniejszych części archiwaliów były materiały II Oddziału Sztabu Głównego, czyli wywiadu. W ręce niemieckie wpadły one tuż po kapitulacji Warszawy i to bez szczególnego wysiłku. Leżały niezabezpieczone w Forcie Legionów. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić tej niefrasobliwości, zważywszy że nawet Czechosłowakom udało się zabezpieczyć swoje materiały wywiadowcze, choć mieli na to nieporównywalnie mniej czasu. W obliczu hitlerowskiego najazdu w marcu 1939 r. przerzucili je drogą lotniczą do Wielkiej Brytanii.
Z gdańskiego punktu widzenia ciekawostką jest, że w poszukiwanie dokumentów polskiego wywiadu zaangażowany był mjr Oskar Reile. W latach 1921-34 stał on na czele policji kryminalnej Wolnego Miasta, potem przeszedł do Abwehry. Zdobyte materiały wywiadowcze były dla Niemców nieocenionym źródłem wiedzy. Pod ich wrażeniem był nawet Walter Schellenberg, szef kontrwywiadu Gestapo.
- Ilość informacji wywiadowczych zebranych przez Polaków, zwłaszcza na temat niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, była zdumiewająca - wspominał po latach. - Postanowiłem w związku z tym jechać natychmiast do Dortmundu, by na miejscu zbadać środki bezpieczeństwa podjęte w Zagłębiu Ruhry.
To, co zastał w tamtejszym biurze kontrwywiadu, wprawiło go w osłupienie. - Pracowało tam pięciu agentów specjalnych, szereg asystentów i sekretarek. Jeden z agentów, zamiast łapać agentów, pochłonięty był bez reszty "papierkową robotą" z Berlinem, bezcelową bazgraniną, która zapełniała szafy na akta.
Tych pięciu agentów odpowiadało za cały rejon wokół Dortmundu, liczący w sumie trzy i pół miliona mieszkańców i niemal czterysta zakładów przemysłowych, realizujących tajne zadanie wojskowych.W tych warunkach polscy agenci mogli poruszać się niemal swobodnie. Wszystko się skończyło, gdy z Fortów Legionów wyciągnięto ich teczki. Zaczęły się aresztowania, a karą za szpiegostwo zazwyczaj była śmierć. Wykonywano ją poprzez ścięcie toporem.
Skarby w barakach
Liczba przejętych dokumentów wymusiła znalezienie odpowiednich pomieszczeń do ich przechowywania. Z tym był największy problem i to przez cały okres istnienia archiwum.
- W grudniu 1939 r. władze wojskowe na potrzeby archiwum wynajęły obiekt od gdańskiej fabryki czekolady Anglas - opowiada Jan Daniluk. - Dodatkowo pozyskano dwa drewniane budynki od kupca Martina Knaaka i co najmniej jeden od niejakiego Edmunda Klawikowskiego, który z czasem zmienił nazwisko na Klausen. Przejściowo wykorzystywano budynek należący do gazowni miejskiej, a w 1941 r. wojsko zakupiło budynek, jak to określono, fabryki herbaty.
Wiadomo, że nie wszystkie z tych obiektów dotrwały do naszych czasów. Przykładowo, w czasie walk o miasto w 1945 r. spłonął jeden z baraków, w którym znajdowały się jeszcze archiwalia. Do opracowania dokumentów zgromadzonych w Gdańsku potrzebny był odpowiednio wykwalifikowany personel. Musiał się on wyróżniać przede wszystkim znajomością języków obcych i to nie tylko polskiego, lecz także rosyjskiego czy ukraińskiego.
Znalezienie specjalistów okazało się sporym wyzwaniem, niemniej udało się sprowadzić odpowiednie osoby. Byli wśród nich poliglota kpt. Julius Ratz, wiedeński tłumacz Josef Albrecht czy były porucznik Armii Czerwonej Albert Reetz z Saksonii. - Personel stanowił dość osobliwą zbieraninę - mówi Jan Daniluk. - Obok wojskowych znaleźli się tu między innymi pastor z Kwidzyna, folksdojcze z Rygi i Warszawy, jeniec francuski, były pracownik portowy czy piłkarz. Pełnili oni zazwyczaj funkcje pomocnicze.
W sumie personel archiwum, według stanu z jesieni 1940 r., liczył 43 osoby. Zadaniem tych ludzi było przejmowanie, porządkowanie i opracowywanie napływających archiwaliów. Choć brzmi to niegroźnie, w praktyce chodziło o życie lub śmierć niejednego Polaka.
- Akta służyły do identyfikacji nie tylko polskich agentów, ale też osób zaangażowanych w działalność niepodległościową, chociażby powstańców śląskich i wielkopolskich - tłumaczy historyk. - W późniejszym okresie teczki wykorzystywano do weryfikacji podań na Niemiecką Listę Narodowościową.
Niekiedy archiwum wydawało Polakom akty narodzin, chrztów czy zgonów. Podstawę stanowiły w tym przypadku materiały ordynariatu polowego Wojska Polskiego. Przy okazji trzeba było, rzecz jasna, uiścić stosowną opłatę.
W obliczu zbliżającego się frontu gdańskie archiwum zostało rozwiązane. Materiałami pozostawionymi przez Niemców zainteresowała się Armia Czerwona. Krótko po Sowietach do Oliwy przybyli oficerowie Wojskowego Instytutu Naukowo-Wydawniczego. Była to komórka Wojska Polskiego, którą utworzono pod koniec 1944 r., mająca za zadanie odtworzenia Archiwum Wojskowego.
Pierwotnie dokumentacja miała zostać przewieziona do Łodzi, ale wobec ogromu zbioru, zadecydowano o jej pozostawieniu na miejscu. Dopiero w latach 1949-51 całość przetransportowano do Centralnego Archiwum Wojskowego, którego siedziba znajduje się w podwarszawskim Rembertowie. Według ustaleń Jana Daniluka w Moskwie wciąż pozostaje zbiór liczący 69 jednostek archiwalnych oznaczony jako Heeresarchiv-Zweigstelle Danzig.