Tragiczna sytuacja syryjskich Kurdów - walczą o swoją autonomię
Syryjscy Kurdowie znów znaleźli się w potrzasku. Islamscy rebelianci uważają ich za "zdrajców dżihadu", władze w Damaszku nigdy im nie sprzyjały, nie mogą też liczyć na sąsiednią Turcję czy pobratymców z Iraku. Ich sytuacji nie poprawia nawet to, że kontrolują duże pola naftowe, bo nie mają z kim handlować. Czy bez przyjaciół temu jednemu z największych narodów bez państwa uda się obronić jego kawałek miejsca na ziemi?
W bliskowschodnim kotle syryjscy Kurdowie uchodzą za wyjątkowo łagodny "składnik": jeśli walczą, to tylko w samoobronie.
Mimo iż przez dekady byli najbardziej represjonowaną mniejszością etniczną w kraju, nie przystąpili do rebeliantów, którzy od ponad trzech lat próbują odsunąć od władzy Baszara al-Asada.
Nie stanęli też po stronie reżimu, chociaż mają wspólnego wroga: fundamentalistów z Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu, zradykalizowanych i brutalnych do tego stopnia, że nawet ich matka chrzestna, Al-Kaida, się ich wyrzekła.
Kurdowie wybrali trzecią drogę: utworzenie autonomii w ramach państwa syryjskiego i walkę z każdym, kto znów spróbuje im zagrozić. Dokąd ich ona zaprowadzi?
Spychani na margines
Uzyskanie przez Syrię pełni niepodległości w 1946 roku dla zamieszkujących jej tereny Kurdów nie wróżyło niczego dobrego. Rozczarowani postanowieniami traktatu w Lozannie z 1923 roku, które ostatecznie pogrzebały nadzieje całego kurdyjskiego narodu na utworzenie własnego państwa (przynajmniej pod europejskim patronatem), musieli wziąć sprawy we własne ręce. Organizowali kolejne nieudane zamachy stanu, a każdy z nich spychał ich coraz bardziej w otchłań konfliktu z władzami. Te ostatnie w końcu zablokowały kurdyjskim wojskowym możliwość awansu do wyższych stopni oficerskich i zdegradowały tych, którzy doszli do nich wcześniej. Rozkwit arabskich nacjonalizmów pod koniec lat 50. przypieczętował los całej mniejszości - Kurdowie stali się celem zajadłych ataków i represji, m.in. arbitralnych aresztowań i tortur, z powodu (niekiedy słusznych) oskarżeń o powiązania z Komunistyczną Partią Syrii.
To był jednak zaledwie przedsmak losu, jaki miały zgotować Kurdom syryjskie władze.
W 1962 roku rząd Damaszku zarządził przeprowadzenie nietypowego spisu powszechnego, bo tylko w jednym okręgu - al-Dżazirze. W wyniku cenzusu tysiące Kurdów zostało zaklasyfikowanych jako ajnib (arab. "obcy"), a kolejne 120 tysięcy osób, które nie wzięły udziału w cenzusie - jako maktumin (arab. "niezarejestrowani"). Ci ostatni jako apatrydzi stali się dla państwa właściwie niewidzialni: bez dowodów tożsamości nie mieli szans na znalezienie pracy (zwłaszcza w "budżetówce"), sankcjonowane prawnie małżeństwo, otrzymanie dyplomów wyższych uczelni, podróżowanie (nie tylko za granicę, ale i na terenie kraju) czy zakup ziemi.
Jednocześnie rząd wypowiedział Kurdom wojnę medialną pod hasłami "Ratujmy arabizm w Dżazirah" i "Walczmy z kurdyjskim zagrożeniem". A gdy odkryto olbrzymie złoża ropy naftowej na północy kraju, władze już nie miały cienia wątpliwości: trzeba przepędzić Kurdów gdzie nawet pieprz nie rośnie. Koniec lat 60. i początek lat 70. oznaczał dla około 140 tysięcy z nich przymusowy exodus. Ci, którzy mieli więcej szczęścia trafili w okolice Damaszku. Reszta wylądowała na pustyni.
"Kłopotliwa" najliczniejsza mniejszość
Wraz z przejęciem władzy w kraju przez Hafiza al-Asada sytuacja Kurdów syryjskich jeszcze bardziej się pogorszyła. Despotyczny prezydent co prawda wspierał kurdyjski separatyzm w Iraku i Turcji (do 1998 roku udzielał nawet schronienia Abdullahowi Öcalanowi, liderowi uznawanej za organizację terrorystyczną Partii Pracujących Kurdystanu), ale nie zamierzał tolerować go na własnym poletku. Dopiero obalenie Saddama Husajna w 2003 roku i wzrost zagrożenia ze strony irackich Kurdów, którzy zwarli szyki (by zyskać co najmniej szeroką autonomię), spowodowało zakopanie przez Damaszek i Ankarę wojennego topora i połączenie sił przeciwko do niedawna wirtualnemu wrogowi: państwu kurdyjskiemu.
Kolejnym gwoździem do trumny syryjskich Kurdów miała być bliskowschodnia wojna futbolowa. 12 marca 2004 roku na stadionie w al-Kamiszli, stolicy zdominowanego przez Kurdów okręgu al-Hasaka, miejscowa drużyna rozgrywała mecz piłkarski z ekipą z Deir ez-Zor. Atmosferę sportowej rywalizacji rozrzedził konflikt na tle politycznym, bo arabscy kibice przywieźli ze sobą plakaty Saddama Husajna, który pod koniec lat 80. w ramach kampanii al-Anfal doprowadził do ludobójstwa 180 tysięcy Kurdów irackich. Fani drużyny z al-Kamiszli nie pozostali im dłużni: skandowali hasła "Poświęcimy nasze życia dla Busha". Rozpętała się krwawa jatka: Arabowie ruszyli na Kurdów z kijami, kamieniami i nożami, a syryjskie służby bezpieczeństwa otworzyły ogień. Zginęło ponad 60 osób, kilkaset zostało rannych, ponad tysiąc, w przeważającej większości Kurdów, trafiło za kratki.
Według ustaleń Amnesty International wielu z nich było torturowanych. Choć większość odzyskała wolność w ciągu kilku miesięcy, dla rządu Baszara al-Asada nie oznaczało to zakończenia wojny z najliczniejszą mniejszością etniczną. Władze zadawały kolejne ciosy jak delegalizacja partii politycznych czy zakaz nauczania języka w szkołach.
Kurdowie zeszli więc do podziemia - choć nie wszyscy. Tych, którzy oficjalnie sprzeciwiali się rządowej polityce, spotykała jednak surowa kara. Wśród nich był duchowny, szejk Mohammad Mashouq al-Chaznawi, porwany, torturowany i zamordowany w 2005 roku. Jego pogrzeb, na który przybyło około 10 tysięcy Kurdów (według niektórych źródeł mogło być ich nawet pięciokrotnie więcej), przerodził się w demonstrację antyrządową. Służby bezpieczeństwa rozprawiły się z nią bezlitośnie. Od tego czasu każde większe zebranie Kurdów, chociażby tylko po to, by wspólnie świętować Newroz (Nowy Rok), stanowiło okazję do kolejnych ataków.
Fale Arabskiej Wiosny
W marcu 2011 roku fala pokojowych demonstracji antyrządowych dotarła do Syrii i błyskawicznie urosła do rozmiarów rewolucyjnego tsunami. Wtedy rząd przypomniał sobie o Kurdach - i postanowił przeciągnąć ich na swoją stronę.
Już w kwietniu prezydent Baszar al-Asad spełnił swoją obietnicę sprzed siedmiu lat i wydał Dekret nr 49, w którym zagwarantował 300-tysięcznej armii niewidzialnych dotąd kurdyjskich bezpaństwowców nadanie syryjskiego obywatelstwa. Tylko że przywilej objął zaledwie jedną jej "dywizję", bo około sześć tysięcy osób.
Trudno było też oczekiwać, że Kurdowie docenią rozluźnienie żelaznego uścisku, w którym reżim trzymał ich przez ponad dekadę (a jeśli doliczyć okres rządów Hafiza al-Asada - przez pół wieku), czego przejawem miało być - jak określiła to organizacja Minority Rights Group International - tłumienie kurdyjskich demonstracji "z mniejszą brutalnością".
Ostateczne nadzieje Asada na przekonanie Kurdów do opowiedzenia się po jego stronie pogrzebało zamordowanie (prawdopodobnie przez służby bezpieczeństwa) Maszala Tammo w październiku 2011 roku. Na pogrzeb syryjskiego polityka, który otwarcie walczył w obronie praw mniejszości kurdyjskiej, przybyło ponad 50 tysięcy ludzi. I tym razem bezpieka otworzyła ogień do żałobników, zabijając kolejnych pięć osób. Tego było już za wiele. Fares Tammo w rozmowie z "The Guardian" stwierdził: - Zabójstwo mojego ojca jest gwoździem do trumny reżimu.
Mimo to do dzisiaj żadna ze stron nie zdecydowała się na bezpośredni atak i otwarcie kolejnego frontu w wyniszczającej kraj wojnie domowej. - Reżim Asada wie, że jesteśmy silni, więc woli nas nie atakować. I my też nie atakujemy teraz Asada, mimo iż nie jest on naszym przyjacielem - mówi w rozmowie z "Głosem Ameryki" Giwan Ibrahim, jeden z najwyższych rangą kurdyjskich oficerów. "Neutralni"
O Kurdów upomniała się też opozycja. Ale tylko po to, by wykorzystać ich co najwyżej jako mięso armatnie. Jeszcze w 2011 roku stało się jasne, że w żadnej z prezentowanych przez nią wizji nie ma dla nich miejsca: Kurdowie najczęściej nie dostawali zaproszenia na organizowane zagranicą spotkania, a jeśli już - to byli traktowani po macoszemu. Tak było na konferencji w Stambule w lipcu 2011 roku (kiedy kurdyjska delegacja opuściła obrady z powodu ignorowania jej stanowiska wobec konfliktu) czy na pierwszym spotkaniu przedstawicieli syryjskiej opozycji z Hilary Clinton na początku 2012 roku (na które Kurdowie nawet nie byli zaproszeni).
Jednocześnie ziemie kurdyjskie stały się w początkowym etapie wojny oazą spokoju i bezpieczeństwa, jakiego trudno było szukać w pozostałych częściach kraju, bo Asad wycofał znaczną część wojsk rządowych i służb bezpieczeństwa znad granicy z Turcją, by ze zwielokrotnioną siłą uderzyć w rebeliantów. Wkrótce jednak zalała je fala uchodźców z Aleppo i okolic, a gdy pojawiły się plotki, że Kurdowie po cichu wspierają powstańców, rząd "na wszelki wypadek" zaczął zbroić mieszkańców arabskich wiosek wokół al-Kamiszli.
Kurdowie utrzymywali jednak, że nie zamierzają opowiadać się po żadnej ze stron. Młodzi od początku rwali się do antyrządowych demonstracji, starsi próbowali studzić ich zapał. Zachowawcze stanowisko wyszło im bokiem, bo zgodnie z zasadą qui non est mecum, contra me est (kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie), rebelianci uznali ich za lojalistów reżimu, złamali wcześniejszą "dżentelmeńską umowę" i w październiku 2012 roku wkroczyli na kurdyjskie terytoria.
W pierwszych starciach zginęło kilkanaście osób, a około 200 zostało pojmanych (kurdyjskie oddziały zatrzymały 20 rebeliantów, Wolna Armia Syrii - około 180 Kurdów, także cywilów). W oficjalnym komunikacie PYD podtrzymała swoje wcześniejsze stanowisko: "Zdecydowaliśmy się pozostać neutralni i nie opowiemy się po żadnej stronie w wojnie, która przyniesie naszemu krajowi tylko cierpienie i zniszczenie".
Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że najgorsze ma dopiero nadejść.
"Brakuje prądu, wody, jedzenia"
W styczniu br. Kurdowie zdecydowali się w końcu na konkretne działania. Najsilniejsze kurdyjskie ugrupowanie polityczne, czyli Partia Unii Demokratycznej (PYD), wraz ze swoim zbrojnym skrzydłem Powszechnymi Jednostkami Obrony (YPG) zdołały odbić niemal wszystkie zajęte wcześniej przez rebeliantów lub dżihadystów miasta i wsie, wypełniły próżnię po wojskach rządowych i syryjskiej administracji i ogłosiły powstanie autonomicznego Syryjskiego Kurdystanu, czyli Rojavy (kurd. "Zachód").
Póki co jednak sytuacja jest nieciekawa, żeby nie powiedzieć - tragiczna. - Nie mamy prądu ani wody. Brakuje jedzenia - mówi Reutersowi kurdyjski nauczyciel. Według amerykańskiej agencji prasowej większość mieszkańców utworzonej pół roku temu autonomii była zmuszona przejść na iście spartańską dietę: ryby w puszkach i warzywa z przydomowych ogródków. Problemem są też leki, a właściwie ich brak. Zapasy już dawno temu się wyczerpały, a odkąd sąsiedzi Rojavy (Turcja i Kurdyjski Rząd Regionalny w Iraku) uszczelniły granice, konwoje z pomocą humanitarną są przepuszczane jedynie raz na kilka tygodni.
Tu rodzi się kolejny problem: chociaż Kurdowie kontrolują 60 proc. syryjskich pól naftowych, nie mają z kim handlować. Tuż przed wybuchem rewolucji podstawą rozwoju gospodarczego regionu był handel z Aleppo i innymi dużymi miastami, a także Turcją Irakiem. Teraz tureccy inwestorzy szukają bezpieczniejszych miejsc na ulokowanie swoich kapitałów, a Kurdowie z Iraku głowią się, jak pomieścić w Domiz uchodźców zza zachodniej granicy, których przybyło już co najmniej 60 tysięcy, w tym ponad połowa właśnie do położonego 60 km od granicy obozu. Według Human Rigts Watch sytuacji nie poprawiają władze lokalne. W jednym z ostatnich raportów organizacja dokumentuje liczne nadużycia PYD, podległych jej służb policyjnych (Asayish) i oddziałów wojskowych: od arbitralnych aresztowań, których ofiarami padają przede wszystkim członkowie (i zwolennicy) opozycyjnych partii kurdyjskich, poprzez znęcanie się nad więźniami, po wykorzystywanie do walki dzieci i zabójstwa na zlecenie.
Te problemy bledną jednak wobec największego zagrożenia: dżihadystów z Frontu al-Nusra, a przede wszystkim Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIL).
"Zdrajcy dżihadu"
Kurdyjscy bojownicy po raz pierwszy musieli stawić czoła dżihadystom na początku maja ub. roku. Trzy tygodnie później na Kurdów został wydany "wyrok": w oficjalnym oświadczeniu, pod którym podpisało się ponad 20 grup ekstremistycznych, Powszechnym Jednostkom Obrony przyklejono łatę "zdrajców dżihadu". Od tego czasu nie ma nawet dnia, by któraś z islamistycznych grup z ISIL na czele nie terroryzowała kurdyjskich miast i wiosek. Jednym z najbardziej jaskrawych przejawów tej kampanii było porwanie około 150 chłopców w wieku 14-16 lat, którzy pod czujnym okiem islamistów prawdopodobnie przechodzą dżihadystyczne pranie mózgu (czytaj więcej)
Próbkę tego, jak dżihadyści traktują Kurdów, przedstawia BBC. W marcu bojownicy ISIL najechali Tal Maarouf. Nie minęła nawet doba, a YPG zdołała odbić wioskę. Kilkanaście godzin wystarczyło jednak, by islamiści obrócili ją w stertę gruzu i śmiertelnie przerazili jej mieszkańców. - Przyszli do naszego domu i zaczęli kopać w drzwi - opowiadała brytyjskiej stacji jedna z mieszkanek wsi. - Byliśmy przerażeni. Było ciemno, dzieci krzyczały i płakały. Wycelowali w nas karabiny i powiedzieli: "ruszaj się, a jeśli odezwiesz się do dzieci po kurdyjsku, zastrzelimy cię".
Według relacji korespondenta BBC w Tal Maarouf zostały tylko "kurczaki, koty, bezpańskie psy i bojownicy YPG". Dwa meczety zostały doszczętnie zniszczone, a egzemplarze Koranu - spalone. Wszystko dlatego, że wśród mieszkańców wioski wielu jest wyznawców naszkabandijji, czyli mistycznego odłamu islamu. A to dla fundamentalistów czysta herezja, która usprawiedliwia nawet zniszczenie świętej księgi.
- Wygląda na to, że ISIL podjęło strategiczną decyzję, by wypowiedzieć nam wojnę. I nie tylko nam - chcą przejąć kontrolę nad całym regionem, więc będą walczyć ze wszystkich sił z każdym, kto stanie im na drodze - ocenia Aldar Chalil, jeden z czołowych liderów PYD, w rozmowie z BBC.
W tej wojnie Kurdowie zdani są jednak sami na siebie: trudno oczekiwać, by rząd Asada stanął w ich obronie - bo nawet jeśli uda mu się powstrzymać islamistyczny pochód, będą jednymi z pierwszych, których spotkają represje. Nie mają też co liczyć na swoich sąsiadów: Turcja uważa bowiem PYD za odnogę Partii Pracujących Kurdystanu, a więc terrorystów, z kolei Kurdyjski Rząd Regionalny musi najpierw uporać się z ISIL na własnym terenie. Nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, które od ponad trzech lat wobec wojny w Syrii drepcą w miejscu.
Po raz kolejny potwierdza się więc stare kurdyjskie przysłowie: Kurdowie nie mają przyjaciół, tylko góry.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.