Spór osłabia pozycję Polski na szczycie UE
Z konstytucyjnego punktu widzenia w sporze
o delegację na szczyt UE 100% racji ma premier - ocenił politolog z Polskiej Akademii Nauk i Szkoły Wyższej
Psychologii Społecznej prof. Radosław Markowski.
14.10.2008 | aktual.: 15.10.2008 01:35
Jak wyjaśnił Markowski, system parlamentarno-gabinetowy, w którym władza wykonawcza dzielona jest pomiędzy prezydenta a rząd, funkcjonuje w ok. 10 krajach europejskich i w każdym z nich jasne jest, że za politykę związaną z gospodarką i ochroną środowiska odpowiada rząd i to rząd jest z niej rozliczany. Dlatego na szczyt UE jedzie premier i on decyduje jaki ma być skład delegacji.
Zobaczymy jutro z ilu, spośród tych 10 krajów europejskich, na szczyt do Brukseli przyjedzie prezydent. Stawiam na to, że z jednego - z Litwy. Będzie tak dlatego, że na Litwie właśnie odbyły się wybory i urzędujący premier stracił legitymację, bo przegrał te wybory. Dlatego przyjedzie także prezydent jako element i wskaźnik kontynuacji polityki litewskiej. Może także z Rumunii, bo tam również obrodziło dość infantylnymi politykami- tłumaczył politolog.
Na marginesie: o poziomie rozeznania Prezydenta i jego kancelarii w polityce międzynarodowej niech świadczy fakt, iż chce on korzystać z usług prezydenta Litwy, kraju który właśnie poprzez manipulacyjną ordynację wyborczą właściwie wyrugował jakąkolwiek reprezentację polityczną 8% mniejszości polskiej na Litwie w tamtejszym Sejmie. Rozumiem, że to w uznaniu tych zasług dla mniejszości polskiej na Litwie prezydent Polski chce legitymizować te działania ościennego kraju - dodał.
Zdaniem politologa, rolą prezydenta jest raczej przedstawianie ogólnych strategii i wizji rozwoju kraju i Europy. Natomiast szczegółowe negocjacje prowadzi rząd. Poza tym, jeśli skład polskiej delegacji na szczyt został zatwierdzony w Brukseli, to każdy inny polityk, który będzie chciał się na szczyt wybrać, może to zrobić tylko prywatnie. Nawet, jeśli to prezydent - podkreślił Markowski.
Poza tym, jak mówił, odmowa powrotu rządowego samolotu po prezydenta może być spowodowana jakimiś procedurami, które nie są powszechnie znane. Być może samolot nie może wrócić do kraju, dopóki szef delegacji rządowej pozostaje za granicą. Może być tak, że wojskowy odpowiedzialny za delegację musi pozostawić samolot do dyspozycji szefa delegacji na wszelki wypadek. W takiej sytuacji minister, który nakazałby powrót samolotu mógłby nawet być narażony na odpowiedzialność karną- zaznaczył.
Według niego, nie należy przesadzać z obawami, że spór kancelarii premiera z kancelarią prezydenta niekorzystnie odbije się na wizerunku i wiarygodności Polski na arenie międzynarodowej. Nikogo to nie obchodzi. To może być potraktowane w Brukseli jako przedmiot dowcipów, jak koloryt towarzyszący szczytowi. Wszyscy raczej będą zadowoleni, że jeden z ważnych w negocjacjach krajów sam się osłabia. Mamy kryzys gospodarczy, światowa gospodarka może się zawalić i to jest ważne, a nie dwóch panów z jednego kraju, którzy wzajemnie podstawiają sobie nogę - ocenił politolog.
Jak dodał, prezydent intensywnie rozpoczął kampanię wyborczą i stąd jego podkreślanie swojej pozycji jako pierwszej osoby w państwie. Paradoks polega jednak na tym, ze ten pierwszy polityk kraju melduje innemu politykowi "wykonywanie zadań". Dla każdego uważnego obserwatora oczywiste jest, że prezydent związany jest z jedną z partii politycznych i blisko współpracuje ze swoim bratem, który tą partią kieruje. Przy czym wiadomo, że to brat wyznacza zadania dla prezydenta, co przeczy jego stanowisku, że jest on pierwszą osobą w państwie - powiedział Markowski.