Miejsce noclegowe obok kałuży wymiocin, czyli jak przetrwać noc w schronisku© Archiwum prywatne | Joanna Kocik

Miejsce noclegowe obok kałuży wymiocin, czyli jak przetrwać noc w schronisku

Joanna Kocik
2 marca 2018

"Spanie? Tego nie ma w planie. A jeśli komuś wieczorem zdarzy się ponownie oglądać swoją kolację, to do rana oglądać ją będą wszyscy". Nie brzmi zachęcająco? Nie szkodzi. Tatrzańskie schroniska i tak pękają w szwach.

Układają warstwowo

Koniec stycznia. Dzwonię nad Morskie Oko z pytaniem, czy w lutym są jakiekolwiek wolne miejsca w schronisku.

- Nie ma.
- A jeśli ktoś przyjdzie z gór? To co? Odprawiacie z kwitkiem?
- Nie, proszę pani. Każdy, kto przyjdzie po zmierzchu, dostanie nocleg, karimatę i śpiwór. A jeśli jest kilkaset osób, a to się zdarza, to najwyżej układamy je warstwowo.
Przez dłuższą chwilę milczę. Nie wiem, co powiedzieć.

- A u was to tak w ferie czy przez cały rok?
- Co weekend mamy armageddon. Niech pani próbuje w mniej popularnym schronisku.
Próbuję.

Pięć Stawów: Przykro mi, ja w ogóle nie mam żadnych wolnych miejsc na luty.
Polana Chochołowska: W lutym? Do końca ferii nie mamy nic.
Hala Ornak: Proszę pani, u nas to już są rezerwacje na lipiec!
Pytam, co jeśli przyjdę po zmroku. Słyszę, że w takim wypadku mogę liczyć na to, że mi "udzielą schronienia".

Postanawiam sprawdzić, jak wygląda schronienie zimą w górach.

Zarzygana karimata, czyli znaj swoje miejsce, wędrowcu

O spaniu w schroniskach krążą legendy. Ci, którzy bywają regularnie, mówią: gehenna. Ci, którzy trafili na sylwestra lub zorganizowaną imprezę, mówią: piekło. Ciasno, dyskoteka całą noc, alkohol leje się strumieniami. Spać trzeba w przedsionku, a i tak słowo "spać" to w tym wypadku nadużycie. Cisza nocna wprawdzie obowiązuje, ale najczęściej jest tylko pobożnym życzeniem tych, którzy planują wyjść rano w góry. A większość nie planuje.

Małgorzata Nowakowska, autorka popularnego górskiego bloga "Ruda z wyboru", o jednym z letnich wypadów do "Piątki", czyli Doliny Pięciu Stawów:

"Schodzimy do schroniska, gdzie zastajemy coś pomiędzy studenckim czwartkiem, weselem, trybuną stadionu piłkarskiego, a kolejką do meliny. Już przy naszym pierwszym podejściu do znalezienia sobie bodaj ułamka metra kwadratowego na glebie, byliśmy świadkami wniesienia do środka osobnika w stanie prawie że terminalnym. Wyrażenie "wniesienie" nie jest tu żadną metaforą. Człowiek niesiony był w pozycji horyzontalnej, bez jakiegokolwiek udziału swoich mięśni czy woli, a podejrzewam, że również świadomości.

Na koniec zresztą wylądował po krótkim, swobodnym i niekontrolowanym locie na twardej posadzce pod recepcją wraz z tymi, co go tak dzielnie taszczyli. Co było dalej, nie wiemy. Natomiast, gdy powróciliśmy walczyć o przetrwanie, pan ten już siedział. Na schodach, ze spuszczoną głową. A przed nim, no co tu przebierać w słowach, odłóżcie na chwilę to, co tam podjadacie przed komputerem. Przed nim kałuża czegoś, co stanowiło do niedawna treść jego żołądka. Na to nawalona sterta papieru toaletowego. I brak ochotników, którzy poczuwaliby się toto uprzątnąć (choć wątpię by kolega tak się wesoło urządził w samotności)”.

Obraz
© Ruda z wyboru / Niemal codzienny obrazek w górskim schronisku w Tatrach

Tak dużo, dużo wódki

Beskid Wyspowy, kilka tygodni temu. Idę z Myślenic na Luboń. Docieram już w popołudniowej szarówce tylko po to, by przekonać się, że schronisko zaanektowała grupa imprezowiczów z gitarą i tygodniowym zapasem wódki. Na kilkunastu metrach kwadratowych wolnej powierzchni śpiewają (niekoniecznie czysto), tańczą i zamiatają włosami podłogę. Ze spania nici, hałaśliwa popijawa trwa długo w noc.

Gorce, zeszłe lato, schronisko na Turbaczu. Wstaję z łóżka o 3 w nocy, uspokajać nastoletnie towarzystwo z pokoju obok. Prośby nie pomagają, efekt przynosi dopiero walenie pięścią w drzwi.

Beskid Śląski, rok temu. Chcę przenocować w schronie pod Baranią Górą. Dowiaduję się, że schronisko zostało w całości wynajęte na "event firmowy" i że nocleg możliwy tylko na podłodze, ale ciszy mi nikt nie zagwarantuje. Wybieram więc inne miejsce, studencką chatkę na Pietraszonce. Tam nie jest lepiej: właśnie rozpoczął się Rajd Mechanika, w chatce 40 chłopa, kilka dziewczyn i morze alkoholu. Ja po 28 kilometrach marszu marzę tylko o odpoczynku, ale nie jest mi dane: chatka aż się trzęsie w posadach.

Koło północy jedna ze studentek, próbując wejść na stryszek, spada z drabiny. Wrzask rozdziera noc na Pietraszonce. Dziewczyna jest przerażona i przekonana, że złamała nogę. Ktoś, kto jeszcze potrafi utrzymać telefon w ręku, dzwoni po pogotowie. Na szczęście okazuje się, że noga jest tylko zwichnięta.

Rano część imprezowiczów przypomina bardziej zwłoki niż studentów politechniki. Skacowanej załodze chatki jest na tyle głupio, że nie płacę za nocleg, bo – jak sami przyznają, spania raczej nie było. Pytam jeszcze, czy 40 mechaników zamierza w ogóle wyjść na szlak. Spojrzenie, jakie rzucają mi spod opuchniętych powiek, mówi samo za siebie.

Mój jest ten kawałek podłogi

Kiry, brama do Doliny Kościeliskiej, luty tego roku. Zapada zmrok. Wyruszam sprawdzić, czy turysta na szlaku może liczyć na coś więcej niż nocleg obok kałuży wymiocin. Cel: schronisko na Hali Ornak. Z rozmowy telefonicznej wiem, że miejsc nie ma. Ale wiem też, że schronisko nikogo na mróz i noc nie wygoni.

W polskich Tatrach jest 8 schronisk. Łóżek w schronisku – różnie, od 20 do ponad stu. Najwięcej w Dolinie Chochołowskiej – 121. To przeważnie wieloosobowe sale, ale są i hotelowe "dwójki" czy "trójki". Zresztą część schronisk powoli zmienia się w górskie hotele. Zwłaszcza pod względem cen.

Bo w schronisku tanio nie jest. Nocleg w dwuosobowym pokoju to nawet 60-80 zł od osoby. Prosty zestaw śniadaniowy kosztuje 17 zł. Dwudaniowy obiad – ok. 30 zł. Piwo z nalewaka – 9 zł. Herbata – 6 zł. Bywa, że więcej. Ceny, jak mówią turyści, "warszawskie". Ci, którzy chcą oszczędzić, prowiant wnoszą na własnych plecach i w turystycznej kuchni "gotują" chińskie zupki. Wrzątek we wszystkich schronach dostępny jest za darmo.

Na Ornaku za nocleg w "dwójce" trzeba zapłacić 58 zł. Za nocleg na podłodze, czyli tak zwaną glebę – 20 zł. Kiedy przychodzę, łóżek nie ma, ale schronisko czeka na grupę ośmiu osób, które jeszcze nie dotarły. W bufecie nad termosami z herbatą i piwem siedzi kilkudziesięciu turystów, w tym rodzina z dwójką małych dzieci. Zamawiam placki ziemniaczane i czekam – schronisko nie sprzeda "gleby" póki są wolne łóżka, a te wciąż czekają na gości z rezerwacją.

O 21.00 "chatkowa" w różowym dresie daje znać, że łóżka są, lecę więc się meldować (obowiązkowo). Tym razem się udaje. Jak widać, próbować warto.

Kiedyś w środku lata cudem udało mi się dostać łóżko w Murowańcu, innym razem na Słowacji nocleg na glebie okazał się noclegiem na wygodnym materacu. Wielkiego pecha musieli mieć turyści, którzy twierdzili, że nocą schronisko nad Morskim Okiem odmówiło im przenocowania i wody. Teoretycznie taka sytuacja nie ma prawa się zdarzyć.

Tym razem na Ornaku nie ma też zwyczajowego "pochlaj-party". Trochę śpiewów z gitarą, siłowania się na rękę, gry w karty, dyskusji o życiu. Nie takie jednak Tatry straszne, jak je malują.

Obraz
© Ruda z wyboru / Można powiedzieć, że tym razem warunki były prawie luksusowe

Jak to jest z tą glebą

Zasady przydzielania "noclegu awaryjnego" na podłodze są różne, zależnie od schroniska. W Murowańcu nie ma gleby wcale ze względu na "przepisy przeciwpożarowe". Tam goście bezlitośnie wysyłani są na dół, zmrok nie zmrok. W Morskim Oku wiadomo mniej więcej, ile osób zmieści się na służącej za “nocleg awaryjny” werandzie, więc kto pierwszy, ten lepszy.

W Pięciu Stawach turyści czasem od popołudnia "czatują" na miejsce, okupując je własnym ciałem. Ci, którzy przyjdą później, rozkładają się gdzie popadnie, choćby w wejściu do toalety. A jeśli miejsca w środku braknie, to i przed schroniskiem. Latem taką noc jeszcze można przetrwać, ale zimą?

W Dolinie Chochołowskiej na podłodze może spać tylko 20 osób. Obowiązuje "książka zapisów" na glebę. No to się zapisuję, od razu po przyjściu do schroniska. Potem jeszcze wypad na nieodległe szczyty Grzesia i Rakonia, skąd, już po ciemku, wracam na nocleg. Grześ to zimą popularny cel wycieczek – uchodzi za łatwą górę, ciągną więc na niego tłumy. Cieszy, że przeważnie tłumy dobrze wyekwipowane, w rakach, typowych "turystów znad Morskiego Oka" w adidasach nie widać.

Schronisko w Chochołowskiej to moloch. Trzy piętra: na dole suszarnia, wyżej recepcja i bufet, jeszcze wyżej – świetlica i część "hotelowa". Trzeba się nalatać. Są jednak dobre wieści: "zapisy" na glebę się sprawdziły. Mam gdzie spać. Mogę rozłożyć sobie karimatę i śpiwór i to wcale nie przy toalecie. Klepię więc miejsce w "apartamencie" w schroniskowej świetlicy i idę pod gorący (!) prysznic.

Kilkakrotnie nocowałam w schroniskach po słowackiej stronie Tatr. Część z nich leży wysoko i żeby w ogóle do nich dotrzeć, trzeba się nieźle namęczyć. Tak jest w przypadku Chaty pod Rysami czy Terinki, małych schronów przylepionych do nagich skał. Miejsca tam niewiele, bieżącej wody brak, do wychodka trzeba przejść kilkaset metrów w zimnie i ciemności, a całe zaopatrzenie wnosi się na plecach albo dostarcza śmigłowcem.

Kiedy zapada noc, wszyscy grzecznie układają się pokotem, starając się, by każdy pod nosem miał tylko własne buty. Żeby naładować telefon, trzeba odczekać swoje w kolejce, a zasięgu zwykle i tak brak.

W porównaniu z nimi polskie schrony, z kanalizacją i drogami dojazdowymi oferują prawdziwe luksusy. Ale na Słowacji wysoko w górach cisza nocna oznacza ciszę nocną. Nikt raczej nie przychodzi tylko po to, by napić się piwa.

Tu jest inaczej. O 20.30, po zamknięciu bufetu, towarzystwo rozłazi się po budynku i zaczyna zwyczajową balangę: muzyka, karty, gitara, głośne śpiewy, kolejne puszki piwa i coraz bardziej bełkotliwe rozmowy. Strój obowiązkowy to dresy lub kalesony plus klapki - zmęczonym nogom trzeba dać odpocząć. Kilka osób okupuje gniazdka elektryczne, ładując komórki. Kilka śpi już, zawiniętych w śpiwory, na szerokich ławach. Impreza przenosi się do kuchni turystycznej, a nawet do narciarni.

Uciekam na górę do swojego "apartamentu". Ostrożnie przestępuję przez śpiwory z zawartością. W świetlicy imprezy nie ma, ale za to jedna piąta współlokatorów chrapie jak helikoptery. Po ciemku docieram do swojej karimaty, wkładam do uszu zatyczki. Układam głowę na zwiniętych skarpetkach.

Zmęczenie szlakiem robi swoje. Usypiam w pięć sekund.

Iść czy nie iść?

Budzi mnie dopiero poranna krzątanina. Tym razem nikt nie zrywał się skoro świt, bufet otwarty jest od ósmej, a przed wyjściem na szlak dobrze wciągnąć jajecznicę albo gorące parówki.

Pytam recepcjonistki, czy zawsze są tu takie tłumy.

- Mamy ludzi cały czas – mówi. – Ale czy ja wiem, czy jest inaczej niż kiedyś? Ludzie zawsze przychodzili.
- Ale tylko na piwo czy pochodzić po górach?
- Nie, no wiersze pisać. Dziwne pytania pani zadaje.
Pytam więc ludzi w bufecie, czy zamierzają iść na szlak.

- No jasne! - mówi ubrany w żółtą bluzę chłopak. - Idziemy na Wołowiec! Nie wiem, jak tam szlak, bo my w tu górach pierwszy raz…
Wracam. Powiedzmy, że wyspana. Podłodze do miękkiego łóżka daleko, ale 20 zł to jednocześnie niewygórowana cena za noc pod Tatrami, herbatę o świcie z pięknym widokiem, możliwość wysuszenia ciuchów i skorzystania z prysznica. Na Słowacji za “glebę” płaciłam kilkanaście euro, a umyć mogłam co najwyżej zęby, i to w wodzie z górskiego potoku.

- No to miałaś szczęście – mówi mi kolega z redakcji. – Ja trafiłem kiedyś na wieczór panieński, snu zero, wróciłem z podbitym okiem…
Dzwonię znów nad Morskie Oko. Pytam, czy można zorganizować wieczór panieński dla młodej, która chodzi po górach. Potrzebuję rezerwacji dla dziesięciu osób.

- W maju wszystkie weekendy już zajęte – mówi kobiecy głos po drugiej stronie. – W tygodniu jeszcze zostały jakieś pojedyncze miejsca…
Pytam, czy można będzie pobawić się dłużej i głośniej.

- Ach, nie – mówi głos. – To chyba tylko tak, żebyście mogły sobie panie posiedzieć, pogadać. U nas od 22 obowiązuje cisza nocna.
Zamierzam sprawdzić to w maju.

Obraz
© Joanna Kocik / Autorka przy schronisku na Polanie Chochołowskiej
Źródło artykułu:WP magazyn