Kto jest winny kalectwu małego Oskara?
Oskar Kranczkowski urodził się zdrowy. Przez kilka pierwszych minut swego życia był zdrowy. Jednak w chwilę po porodzie w mózgu chłopca doszło do niedotlenienia, w wyniku którego cierpi na czterokończynowe spastyczne porażenie mózgowe. – To nie nasza wina. Był wcześniakiem niezdolnym do samodzielnego życia – twierdzi szpital. Matka chłopca jest innego zdania. – Nie zrobiono wszystkiego, aby pomóc memu dziecku – mówi.
14.06.2006 | aktual.: 24.01.2018 13:49
Oskar wkrótce skończy 7 lat. Nigdy nie będzie sam chodził, nigdy sam nie zje, nie weźmie kubka do ręki. Do końca życia skazany jest na opiekę drugiej osoby, na bycie noszonym. - Gdyby lekarz zrobił wszystko, a moje dziecko i tak było chore, nie miałabym żalu– mówi matka, Anna Kranczkowska. - Nie pogodzę się jednak z tym, że lekarz, który jest odpowiedzialny za zdrowie dziecka, nie użył dostępnego sprzętu, nie postąpił według procedur. Potraktował moje dziecko jak przedmiot!
Kto ma rację?
Pani Ania trafiła do szpitala Św. Wojciecha Adalberta na gdańskiej Zaspie w 26 tygodniu ciąży. Lekarze starali się jak najdłużej nie dopuścić do porodu. Pani Ania przyznaje, że opiekowano się nią dobrze, starano się nie dopuścić do pogłębienia zakażenia, które było powodem kłopotów. - Powiedziano mi, że musiałam zarazić się jakąś bakterią podczas wizyty u ginekologa– opowiada. Jednak trzy tygodnie później zaczęła odczuwać bóle. Od rana zgłaszała ten fakt lekarzowi. Badanie wykonane o godz. 16.00 stwierdziło regularne skurcze, ale dopiero podczas wieczornego obchodu o 19.15 lekarz zdecydował o zakończeniu ciąży. – Choć i ja wzywałam wcześniej lekarza, i odwiedzająca mnie tego dnia rodzina, nikt do mnie nie przyszedł– żali się pani Ania. W opinii biegłych, która została wydana w związku ze sprawą sądową wytoczoną przez matkę czytamy, że dla lekarzy dopiero o tej godzinie stało się jasne, że ciąży nie da dłużej utrzymać.
Oskar przyszedł na świat przez cesarskie cięcie. Przyznano mu 6 punktów w skali Apgar. Ważył 1400 gramów. Lekarka odbierająca poród poinformowała rodzinę, że stan chłopca jest dobry. Bliscy pani Ani widzieli, jak maleństwo owinięte w pieluszkę wynoszone jest na rękach z sali porodowej i przenoszone na OIOM, gdzie leżą wszystkie wcześniaki. Do transportu nie użyto inkubatora, który jest w szpitalu zawsze przygotowany i dostępny. – Pani doktor zeznała w sądzie, że Oskar mógłby się w nim poobijać– wyznaje pani Ania. – Ale to było postępowanie wbrew zaleceniom! – Transport dziecka zajął 30 sekund, w inkubatorze trwałby o wiele dłużej. To jest standard obowiązujący w naszym szpitalu – oponuje doktor neonatologii Alina Bielawska–Sowa, która niosła chłopca. – Zrobiliśmy wszystko, co tylko mogliśmy. Gdyby Oskar urodził się wcześniej, nie przeżyłby. Jej słowa potwierdza opinia biegłych: „przewożenie dziecka w specjalnym inkubatorze jest zalecane, jednak przeniesienie go zamiast tego na rękach, w tym
konkretnym przypadku nie mogło wpłynąć na rozległość uszkodzenia mózgu” - czytamy.
Doktor Bielawska–Sowa zapewnia, że chłopiec został zaintubowany 2 minuty po urodzeniu, jeszcze na sali porodowej. W sądzie zeznała, że użyte przez nią urządzenie do wentylacji, worek Ambu, ma długość 20 cm. Zdaniem matki to nie możliwe, aby tej wielkości urządzenie nie zostało zauważone przez czekającą na korytarzu rodzinę. Ale nie zostało. – Poza tym fizycznie nie da się jedną ręką pompować worek, drugą nieść dziecko i jeszcze otwierać drzwi– tłumaczy. - Każde przesunięcie rurki intubacyjnej u takiego wcześniaka rodzi powikłania. Doktor Bielawska – Sowa zaprzecza temu twierdzeniu tłumacząc, że lekarze potrafią robić podobne rzeczy, a taki transport z intubacją jest jak najbardziej możliwy. Świadkowie podczas sprawy zeznali również, że korytarz łączący salę porodową z oddziałem, na którym wówczas znajdował się OIOM, mierzy 150 metrów. Oznacza to, że pani doktor musiała przemieszczać się z noworodkiem na rękach z prędkością 5 metrów na sekundę.
Pani Kranczkowska zwraca także uwagę na braki w dokumentacji medycznej z pierwszych minut życia syna. Zgodnie z prawem powinny znajdować się tam informacje z zakresu intensywnej terapii: szczegółowy opis procedury wentylacji, intubacji, przekazania na Oddział, parametrów życiowych dziecka itp. – Tymczasem w dokumentacji nie ma słowa o tym, co działo się z moim dzieckiem od chwili urodzenia - kiedy zostało zaintubowane, o której przewiezione na OIOM, nie wiadomo, jaka była jego gazometria– skarży się matka. - Każdy biegły, żeby ocenić, kiedy doszło do niedotlenienia, musi mieć te wiadomości. A oni dali wiarę pani doktor, która powiedziała, że dziecko zaintubowała, zawinęła w ciepłą pieluchę i niosła na rękach. Żaden nie zbadał mojego dziecka, nawet na nie nie spojrzał!
Zdaniem matki brak dokładnego opisu stanu dziecka i akcji reanimacyjnej świadczy o nieprawidłowościach w jej prowadzeniu. Biegli stwierdzili jednak, że nawet prawidłowo prowadzona opieka lekarska nie likwiduje prawdopodobieństwa wystąpienia powikłań: „Jeżeli organizm dziecka nie jest zdolny do samodzielnego życia to żadna aparatura i żadne procedury tego nie zastąpią” - napisali. „Stan dziecka był dobry aż do chwili porodu, ponieważ do tego momentu jego organizm otrzymywał natlenowaną krew od matki, a płuca były nieczynne. Od chwili urodzenia dziecko musiało przejść na oddychanie własnym układem oddechowym, który pomimo wspomagania nie był w stanie zapewnić dostarczania do mózgu wystarczającej ilości tlenu.” Doktor Bielawska – Sowa zapewnia również, że dokumentacja obejmuje całą historię pobytu w szpitalu. - Bez niej żaden sąd nie wydałby wyroku korzystnego dla szpitala, opierając się tylko na samych opiniach biegłych – argumentuje.
Klęska w sądzie
Cztery lata temu pani Ania postanowiła walczyć o zadośćuczynienie (200 tys. zł), odszkodowanie (50 tys. zł) i rentę dla syna (2 tys. zł miesięcznie). Pozwała szpital do sądu. Przegrała i w pierwszej i w drugiej instancji. Teraz czeka na sprawę kasacyjną. Uważa, że o takim wyroku zadecydowały niekorzystne dla niej opinie biegłych. Wszyscy oni są zdania, że uszkodzenie Oskara jest wynikiem niedojrzałości płodu. I wszystkich łączą stosunki służbowe. – Pierwszym biegłym była konsultant krajowa z warszawskiego Centrum Zdrowia Matki i Dziecka. Sama wybierałam instytut, ale skąd mogłam wiedzieć, że trafię na przełożonego doktor Sowy?– pyta pani Kranczkowska. – Przecież oni się spotykają, mają różne sympozja i tak naprawdę koleżanka oceniała koleżankę. Następny biegły był konsultantem wojewódzkim, tym razem z Krakowa. Czy sąd wyobraża sobie, że konsultant wojewódzki podważy opinię krajowego?
W Polsce obowiązuje Rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości w sprawie biegłych sądowych z dnia 24 stycznia 2005 r. Nie zawiera ono jednak żadnych uregulowań kwestii powiązań między biegłymi. Pośrednia taka regulacja znalazła się w projekcie ustawy o biegłych sądowych autorstwa posła PiS Maksa Kraczkowskiego. - Duży nacisk położyliśmy na samodyscyplinę środowiska – tłumaczy poseł. – W projekcie znalazły się wysoko wyśrubowane standardy moralne, wysoko postawiliśmy także poprzeczkę wiedzy i umiejętności. To generalna klauzula, bo wskazywanie widełek osób dopuszczonych do sprawy może często nie mieć sensu. Ktoś może przecież powiedzieć, że sam się na czymś nie zna, ale np. jego córka tak. A córka z innymi biegłymi bezpośrednich powiązań nie ma. Rzecznik Praw Dziecka zwraca jednak uwagę, że przepisy prawa pozwalają kwestionować obiektywizm biegłych i w związku z tym występować o ich wyłączenie. Jeżeli między biegłym a jedną ze stron lub jej przedstawicielem zachodzi stosunek osobisty, który mógłby wywołać
wątpliwości co do jego bezstronności, sąd może wyłączyć biegłego (art. 281 Kodeksu postępowania cywilnego). Wystarczające jest złożenie do sądu właściwego wniosku.
Oskar jest szczęśliwy
Od dwóch lat pani Ania mieszka wraz z synkiem w Niemczech. Przeprowadziła się tam do drugiego męża. Zaznacza jednak, że na decyzję duży wpływ miała oferta tamtejszej służby zdrowia. W Niemczech Oskar ma niezbędne zabiegi i rehabilitację w przedszkolu, stoi w pionizatorze, ma masaże. Wkrótce przejdzie operację wydłużenia ścięgien. - W Polsce nie mogłam go nawet zapisać do przedszkola. Mieszkałam w Gdyni, a tam nie ma takiej specjalistycznej placówki – opowiada mama. - Chciałam się dostać do Gdańska, ale tam nie mogli mnie przyjąć, bo byłam z innego miasta. Pierwszy rehabilitant, który widział moje dziecko powiedział, że nic z niego nie będzie, że nigdy nie będzie nawet siedziało. Bezpłatnie miałam zapewnioną tylko jedną godzinę rehabilitacji tygodniowo, resztę trzeba było opłacać, w granicach 40-70 zł za godzinę. W Niemczech za rehabilitację płaci kasa ubezpieczyciela.
Oskar bardzo lubi przedszkole, cieszy się, kiedy do niego idzie, chce się ubierać. Nigdy nie będzie samodzielny, nie rozwinie się intelektualnie, ale uczy się kontaktu ze światem, poznaje środowisko, inne dzieci. - Widzę bardzo duży postęp, zaczyna dużo rzeczy zapamiętywać – cieszy się pani Ania. - Jeśli jakieś czynności powtarza się ileś tam tysięcy razy, to komórki powoli je zapamiętują mimo, że mózg jest uszkodzony. Od września chłopiec pójdzie do szkoły dla dzieci niesprawnych ruchowo. Będzie się tam uczył zachowywać tak, abym mogła się z nim kontaktować.
- Moje dziecko wiele wniosło do mojego życia. Cieszy się ze wszystkiego, cały czas się uśmiecha, jedząc posiłek, na spacerze... Naturalnie kocha – opowiada pani Ania. - Jestem szczęśliwa, że mogę coś dla niego zrobić. Nie czuję się gorsza, że mam takie dziecko. On jest na pewno szczęśliwy taki, jaki jest, bo nie zna innego życia.Szybko dodaje jednak, że już zawsze będzie się zastanawiała, dlaczego akurat wobec jej syna nie zastosowano wszystkich procedur. - Może wtedy miałby mniejsze niedotlenienie, byłby zdrowszy, choć jedną rękę miałby sprawną– myśli na głos. – Teraz na ulicy każdy patrzy na nas z żalem. Bardzo mnie to boli.
Pani Ania wątpi w powodzenie kasacji. – Jeśli sąd rozpatrzy ją pozytywnie, to sprawa wróci do pierwszej instancji i znów zostaną powołani biegli, którzy będą musieli podważyć opinię kolegów –tłumaczy. - Ja już sobie nie pomogę, moje dziecko jest chore i będzie chore. Chcę jednak obronić inne osoby. – Dla mnie sprawa jest zamknięta. Obie instancje rozstrzygnęły spór na korzyść szpitala, wypowiadali się specjaliści, wszyscy potwierdzili nasze stanowisko. Czego trzeba więcej?– pyta doktor Alina Bielawska – Sowa. - Nie zamierzam kolejny raz udowadniać, że nie jestem wielbłądem– dodaje.
Bogumiła Szymanowicz - Wirtualna Polska
Dyrektor szpitala Św. Wojciecha Adalberta pani Krystyna Grzenia przez dwa tygodnie była dla nas nieuchwytna. Przez ten czas nie podjęła również decyzji o udzieleniu zgody na rozmowę prawnikowi placówki.