Donald Trump© East News | SCOTT OLSON

Krajew: Trump chce zawieszenia broni. Nieważne, jakim kosztem

Tatiana Kolesnychenko

- Donald Trump nie miał i nadal nie ma żadnej strategii wobec Ukrainy. Chce doprowadzić do zawieszenia broni, by pokazać, że jest silnym liderem. Nie obchodzi go, jaki koszt poniosą Ukraina i Europa - mówi Oleksandr Krajew, amerykanista oraz ekspert Rady Polityki Zagranicznej "Ukraiński Pryzmat".

Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: Amerykański portal Axios podliczył, że podczas trwania kampanii wyborczej Donald Trump co najmniej 33 razy publicznie deklarował, że zakończy wojnę w Ukrainie w "jeden dzień". Mija właśnie drugi miesiąc, od kiedy wygrał wybory, a nadal nie wydaje się, by miał plan wobec Ukrainy.

Oleksandr Krajew, amerykanista, ekspert Rady Polityki Zagranicznej "Ukraiński Pryzmat": Trump nie miał i niestety nadal nie ma strategii na zakończenie wojny. Te wypowiedzi pomogły mu zbudować kampanijny wizerunek. Ich logika sprowadzała się do tego, że wystarczy doprowadzić do zawieszenia broni i zacząć negocjacje, a wtedy mógłby pokazać, jak silnym jest liderem.

Nieważne, jak i jakim kosztem, nieważne czy pokój będzie sprawiedliwy i stabilny, i czy wesprą go inni sojusznicy. Głębokiego zrozumienia złożoności sytuacji nie było po stronie Trumpa i wciąż nie widać, by nowa administracja miała ją teraz. Sam prezydent elekt przyznaje, że wszystko okazało się nie takie proste, jak myślał.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Niebezpieczne słowa Trumpa. "Czarny scenariusz" dla sojuszu

Bo okazało się, że "zakończyć wojnę w jeden dzień" można tylko na warunkach Kremla? W przeciwnym razie trzeba brać na siebie zobowiązania wobec Ukrainy i Europy, czego Trump nie chce.

Względem Europy plan Trumpa jest dość prosty. On chce, żeby kraje UE więcej inwestowały w swoją obronność, płaciły za broń dla Ukrainy i wysłały własne siły pokojowe. Trump może być pośrednikiem, kimś, kto zgarnie wszystkie laury, ale całą odpowiedzialność chce zrzucić na Europejczyków.

Przy tym jemu nie zależy, by pokój był trwały. Nawet słowem się nie zająknął o oczywistym i najważniejszym dla Ukrainy rozwiązaniu - członkostwie w NATO po zakończeniu wojny. Jasne jest, że jedynym krajem, który może wpłynąć na przyjęcie Kijowa do Sojuszu, są właśnie Stany Zjednoczone. Ale Trumpa nie chce brać na siebie zobowiązań.

Trump milczy w sprawie Ukrainy w NATO, ale dość klarownie mówi o tym Keith Kellogg, jego specjalny wysłannik ds. Rosji i Ukrainy. Jego plan zakłada, że perspektywa członkostwa może zostać odsunięta o kilkanaście lat. Na początku stycznia Kellogg miał przyjechać do Ukrainy [rozmowa została przeprowadzona przed jej przełożeniem na okres po zaprzysiężeniu Trumpa - red.]. Jaką może mieć propozycję dla Kijowa?

Działa to raczej w drugą stronę. Kellogg nie chce zawieźć propozycji do Ukrainy, ale je z niej przywieźć. Wchodzimy w etap, w którym administracja Zełenskiego już od pół roku deklaruje gotowość do negocjacji. Z kolei administracja Trumpa przyszła do władzy z obietnicą zakończenia wojny, ale minęło dwa miesiące, a wciąż nawet się do tego nie zbliżyła. Więc trzeba podejmować jakieś decyzje.

Zakładam, że Kellogg pojedzie do Kijowa, by wybadać, jakie są realne rozwiązania. Jego stanowisko w sprawie Ukrainy w NATO nie odpowiada interesom Kijowa, bo obecnie jest przeciwko temu, ale on jest realistą, człowiekiem odpowiednim do tego, by z nim współpracować. Przyjazd Kellogga będzie szansą dla ukraińskiego establishmentu, by przedstawić swoją wizję zakończenia wojny.

Kellogg może wybadać nastroje w Kijowie, ale nadal nie jest jasne, jak administracja Trumpa zamierza przekonać Kreml do negocjacji. Dlaczego Putin miałby iść na jakieś ustępstwa, skoro rosyjska armia kosztem ogromnych strat, ale jednak odnosi sukcesy na froncie?

Kreml bardzo chciałby, żebyśmy postrzegali sytuację właśnie w ten sposób. Ale wskaźniki, które demonstruje rosyjska gospodarka, mówią nam, że rzeczywistość wygląda inaczej. Rubel znajduje się w najgorszej kondycji w historii. Elwira Nabiullina, szefowa Banku Centralnego nie obniżyła stóp procentowych, które obecnie wynoszą rekordowe 21 proc. Więc czego by Rosjanie nie mówili, ale ich kryzys gospodarczy się tylko pogłębia.

Chiny odcinają Moskwę od rynku juana, blokują dostęp do rosyjskich rezerw. Oprócz tego po raz pierwszy od inwazji na pełną skalę mobilizacja nie jest w stanie pokryć straty, które Rosjanie ponoszą na froncie. To samo dotyczy przemysłu obronnego, który nie nadąża z produkcją. Więc rosyjska gospodarka ledwie zipie, brakuje ludzi, sprzętu i powstaje pytanie: czy Rosja nadal będzie zdolna utrzymać tak wysokie tempo natarcia? Kreml tylko udaje, że nie ma potrzeby zaczynać negocjacji.

Wspomniał pan o Chinach, czy w ten sposób Pekin naciska na Rosję, by zaczęła negocjować?

Zarówno administracja Joe Bidena, jak i teraz Trumpa uważają, że Chiny są kluczem do odblokowania potencjału negocjacyjnego Rosji. Ciężko się z tym nie zgodzić. Przez ostatnie dwa lata żyliśmy w paradygmacie, że Chiny nie dają Rosjanom broni, ponieważ sami boją się znaleźć pod sankcjami. Więc logika Zachodu była taka, że lepiej nie nakładać na Chiny sankcji, bo w przeciwnym razie zaczną zbroić Rosję.

Ale teraz, kiedy Kreml zaczyna słabnąć, a Trump chce wzmocnić pozycję Stanów Zjednoczonych na świecie, podejście zmienia się o 180 stopni. Trump chce, aby Europa nałożyła sankcje na Chiny, a USA do nich dołączyły. W ten sposób Trump liczy, że Pekin wywrze presję na Rosję.

Kellogg przyjedzie do Kijowa w styczniu, choć później niż zakładano. Parę dni po ogłoszeniu tej wizyty ogłoszono, że nie zamierza składać lustrzanej wizyty w Moskwie. Zamiast niego na spotkanie z Putinem ma wybierać się Trump. To dla Kijowa powód do zmartwienia?

Tak, bo Putin potrafi sprytnie manipulować takimi spotkaniami. Z drugiej strony Trump już wcześniej mówił, że chce rozmawiać zarówno z Kijowem, jak i z Moskwą. Z Zełenskim już miał trzy spotkania.

O wiele ważniejsze jest to, że to Kellogg nie jedzie do Moskwy. Spotkanie Trumpa z Putinem będzie miało charakter wizerunkowy, będzie prężeniem muskułów. Prawdziwą pracą zajmują się Kellogg i jego ludzie, to oni sformują propozycje, czyli treść, która w końcu znajdzie się w umowie pokojowej.

Kąśliwie przyszłe spotkanie Putina i Trumpa opisał "Washington Post", nazywając prezydentów Rosji i USA "samozwańczymi przywódcami geopolitycznymi", którzy będą dążyć do zakończenia wojny w Ukrainie na własnych warunkach. Trump chce porozumienia, które uczyni z niego rozjemcę, a Putin - "przebiegły i manipulujący" - podziału świata na strefy wpływu, gdzie w orbicie Kremla pozostanie Ukraina i Gruzja. Więc oprócz prężenia muskułów jest też realne zagrożenie, że znajdą wspólny język?

To dobre pytanie, ale w tym równaniu wciąż mamy jedną niewiadomą zmienną. Nie wiemy, jaką podczas tej prezydentury będzie pozycja Trumpa w stosunku do Chin i Rosji. Administracja Bidena bała się Rosji ze względu na broń jądrową, ale tylko Chiny postrzegała jako równego sobie przeciwnika.

Kiedy chodziło o globalny układ sił, Amerykanie kalibrowali swoją pozycję, odnosząc się wyłącznie do Pekinu. Podobnie widzą to Chiny. Nie uznają Moskwy za równą sobie, w ich postrzeganiu pod względem siły i znaczenia na arenie międzynarodowej liczą się tylko USA.

Jak Trump będzie traktować Chiny? Na razie z jego ust nie padła żadna deklaracja, nie zostało zapowiedziane spotkanie z Xi Jinpingiem. Nie wiemy więc, czy oba te kraje pozwolą Rosji siedzieć przy "stole dla dorosłych". Jeśli Trump będzie postrzegać Rosję jako równą USA i Chinom, to mamy problem. Ale jeśli nie, to spotkania z Putinem nie będą miały większego znaczenia.

Ale wśród Republikanów jest wielu zwolenników podejścia, że lepiej mieć Rosję przy swoim stole, niż po drugiej stronie barykady, jako sojuszniczkę Chin w ewentualnym konflikcie na Pacyfiku. Jak wiadomo, region Pacyfiku będzie dla Trumpa zdecydowanie ważniejszy niż Europa.

Takie pomysły przewijały się w środowisku Republikanów zwłaszcza podczas prawyborów. Wtedy wyrażał je kandydat na prezydenta Vivek Ramaswamy [amerykański przedsiębiorca o prorosyjskich poglądach - red.] i niestety został on w administracji Trumpa.

Próba zrobienia z Rosji sojusznika jest poronionym pomysłem. Naiwnie jest uważać, że Rosja, która otwarcie pozycjonuje siebie jako anty-Zachód, brzydzi się nim i pragnie go zniszczyć, będzie skłonna układać jakieś partnerskie relacje z USA. A tym bardziej nie liczyłbym, że uda się poszczuć Moskwę przeciwko jej najbliższemu partnerowi gospodarczemu, czyli Chinom. To magiczne myślenie, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

W niektórych kwestiach poglądy Trumpa mają więcej wspólnego z Putinem niż z Zachodem. Jego wizerunkowi raczej nie zaszkodzą dobre relacje z Rosją, ale jeśli nie zakończy wojny, wyjdzie na słabeusza. To gra na rękę Kremlowi, który liczy, że wejdzie do negocjacji z pozycji siły, a Trumpowi nie pozostanie nic, jak tylko naciskać na Ukrainę, by przyjęła niekorzystne warunki. Jak sam pan powiedział, liczy się zawieszenie broni, a nie stabilny i sprawiedliwy pokój.

Tu wracamy do początku naszej rozmowy. Nie sądzę, by Donald Trump sam wiedział, czego chce, a skoro cel nie jest określony, nie wiadomo jak go osiągnąć. Faktem jest, że teraz dla Trumpa najważniejsze jest doprowadzenie do rozpoczęcia rozmów i zawieszenia broni, żeby mógł spełnić swoją obietnicę i pokazać, jak wspaniałym jest liderem światowego porządku. Odbyłoby się to na zasadzie: popatrzcie, Biden przez ponad dwa lata nie był w stanie zakończyć wojnę w Ukrainie, a mnie udało się to w kilka miesięcy.

Na tym etapie jednak niewyznaczona pozycja Trumpa nie wyrządza dużych szkód, bo formalnie wciąż nie jest prezydentem. Jako wykładowca mógłbym powiedzieć, że na razie Trump nie spóźnia się z oddaniem pracy domowej. Ma czas i dla Ukrainy dobre jest to, że Trump widzi jej gotowość do negocjacji, a więc jakąś perspektywę, co sam wiele razy podkreślał. Ale Kijów musi bardzo pilnować relacji z Trumpem, bo jest on nieprzewidywalny. To człowiek nastroju, a nastrój może się diametralnie zmienić przed inauguracją.

Biuro Zełenskiego zręcznie rozgrywa relację z Trumpem. Ale czy ma wpływ na jego nastroje?

Myślę, że ma. Są osobiste kontakty między biurem Zełenskiego i Trumpa. Przede wszystkim jest to linia Andrij Jermak (szef administracji Zełenskiego) - Lindsey Graham (senator partii Republikańskiej). Właśnie dzięki tym kontaktom udało się doprowadzić do spotkania Trumpa i Zełenskiego we wrześniu 2024 roku.

Bardzo ważnym aspektem jest to, że Zełenski nauczył się chwalić Trumpa. Tu znowu podkreślę: Trump jest człowiekiem nastroju i wprost mówi, że pracuje tylko z tymi, którzy go chwalą. Jeśli przeanalizować komunikację Zełenskiego, zobaczymy, że używa on tego samego języka, co otoczenie Trumpa, czyli ludzi, którzy wiedzą, jak sprawić, by mu się podobać.

Chce pan powiedzieć, że pochlebstwa stały się skuteczniejszą metodą niż dyplomacja? Trochę to kuriozalne biorąc pod uwagę, że rozmawiamy o zakończeniu największego konfliktu w Europie od czasów II wojny światowej.

Szczerze? Jest to kompletny surrealizm. Ale jak mawiał mój nauczyciel fizyki, jest to warunek problemu, a naszym zadaniem jest znalezienie rozwiązania. Nic innego nam nie pozostaje.

Idąc tym tropem, tym bardziej powinniśmy martwić o skutki spotkania Trump-Putin, jeśli do niego dojdzie. Sam pan zauważył, że Putin potrafi manipulować. Przypomnijmy, chociażby ich szczyt w Helsinkach w 2018 roku. Wywołał szok nawet wśród Republikanów. Trump słodził Putinowi, zamiast potępić go za aneksję Krymu, wojnę w Donbasie oraz ingerencję w amerykańskie wybory.

Ryzyko jest duże, ale warto zadać sobie pytanie: czego potrzebuje Trump?

Czego?

Sławy. Żeby mógł pisać mocne twitty i pokazywać, jak potężnym jest liderem, bo rozstawia wszystkich po kątach. Oraz pieniędzy. Przy czym tak dla amerykańskiej gospodarki, jak i dla siebie.

Co może Trumpowi zaproponować Rosja?

Tanią ropę i gaz. To wszystko, co ma. Ale żeby skorzystać z tej propozycji Trump musiałby pokłócić się ze wszystkimi sojusznikami, zdjąć sankcje z Rosji, a na końcu wyszedłby na słabeusza. Przehandlowałby własny wizerunek.

A co mu może dać Ukraina?

Autorytet i wizerunek silnego władcy. Pokonał Władimira Putina, zaszachował Chiny w Ukrainie. A jeszcze są pieniądze. Teraz trwają bardzo aktywne rozmowy o złożach metali ziem rzadkich w Ukrainie, wspólnych projektach inwestycyjnych, a co najważniejsze - współpracy w przemyśle zbrojeniowym, który jest wart setki miliardów, a w perspektywie 10-15 lat biliony dolarów. Najwięksi sponsorzy Republikanów i osobiście Trumpa są tym żywotnie zainteresowani. Ukraina może zaoferować Trumpowi znacznie więcej.

Według amerykańskiej prasy Trump liczy na Pokojową Nagrodę Nobla...

Cóż, nie będę wypowiadać się o wartości tej nagrody, ale dla mnie po uhonorowaniu Baracka Obamy w 2009 roku ("za wyjątkowe starania, by wzmocnić międzynarodową dyplomację i współpracę między ludźmi" - red.) straciła swój prestiż. Jednak z pewnością Pokojowy Nobel połechtałby ego Trumpa. Co ciekawe kandydaturę Trumpa do nagrody zgłosił Ołeksandr Mereżka, poseł partii Sługa Narodu. Radny z Kijowa zlecił w swojej dzielnicy stworzenie muralu z Trumpem. Inny radny proponował postawić popiersie Trumpa w stolicy. To różne odsłony, ale cel jest ten sam: wszyscy próbują grać na ego Trumpa, bo bez jego sympatii nic się nie wydarzy.

Ale Trump ma swoje bliskie koło pochlebców, którzy są nastawieni przeciwko Ukrainie. Weźmy Elona Muska, czy najstarszego syna Trumpa, Donalda Trumpa Jr. Obaj ostentacyjne wspierają Rosję albo wyśmiewają Ukrainę i Zełenskiego. Jaki mogą mieć wpływ na nastrój Trumpa?

To prawda, syn Trumpa w żenujący sposób atakował Zełenskiego, kiedy ten prosił o broń, by stawiać czoła rosyjskiej inwazji. Donald Trump wtedy nie powiedział ani słowa. Nie sądzę, by te ataki były przeprowadzane bez przyzwolenia. Ale nie widzę w tym dużego zagrożenia, bo Trump nie jest osobą, która będzie dzielić się władzą. Podejmuje decyzje samodzielnie. Te wyskoki są mu potrzebne, by zbadać, jak reagują ludzie, czy im się podoba, kiedy wyśmiewany jest Zełenski.

I do jakich wniosków mógł dojść? Czy Amerykanom się podoba, kiedy upokarza się prezydenta Ukrainy?

Amerykanom się podoba, że Ukraina nie dostała od USA otwartej książeczki czekowej, czyli nie otrzymuje wszystkiego, o co prosi. Podoba się im, kiedy USA są silne i nie powstrzymują ich Chiny czy Rosja. Podoba się im, kiedy mogą narzucać swoją wolę innym, a przy tym ponoszą minimum kosztów.

A teraz wola Trumpa jest taka, by Ukraina nadal otrzymywała broń, ale w zamian ma pójść na negocjacje. Nie jest to komfortowa sytuacja dla Kijowa, ale też nie ziścił się katastrofalny scenariusz. Wielu przepowiadało, że kiedy Trump dojdzie do władzy, Ukraina nie otrzyma ani jednego pocisku.

Teraz wielu czeka na inaugurację Trumpa, zaplanowaną na 20 stycznia, jak na sądny dzień. Wtedy może ogłosić rozpoczęcie negocjacji?

Nie sądzę, by 20 stycznia równo o północy dynia nagle stała się karocą. Patrząc na dynamikę wydarzeń, zakładam, że grupy eksperckie będą potrzebować co najmniej 3-4 miesięcy na opracowanie dokumentów, potem ruszą rozmowy. Więc gdzieś w połowie 2025 roku proces negocjacyjny może stać się publicznym. Więc "zakończenie wojny w jeden dzień" może trochę potrwać i już ten fakt sprawi, że nie potoczy się według scenariusza Trumpa.

Tatiana Kolesnychenko jest dziennikarką Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie