Koronawirus. Raport z frontu, dzień piąty. Po omacku
Wszystkiego uczymy się sami. Z internetu, youtube’a, z ratowniczych grup. O tym, ile ostatecznie lać tego chlorku do probówki, też dowiedzieliśmy się z sieci. W świecie wirtualnym tworzymy i dzielimy się procedurami na czas epidemii, bo oficjalnych planów działania nikt nam nie zaprezentował. A w telewizji wciąż tylko o tych testach, procedurach...
Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Publikujemy zapis jej dnia - relację z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię zmienione.
Raport z czwartego dnia czytaj tutaj:
Zobacz także
Godzina 07:30
Siedzę w dyżurce, nieudolnie wygrzebuję się spod papierowej lawiny. W głowie dźwięczy mi wczorajsza dyskusja w telewizji.
"By wirus pokonać, nie wystarczy objąć kraju kwarantanną. Trzeba testować wszystkie podejrzane przypadki. Powinniśmy skupić się na znajdowaniu zakażonych, a później ich izolowaniu" – ktoś przetaczał zalecenia WHO.
Słuchałam i tylko się uśmiechałam pod nosem. Bo nasza rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Z bliska widać to najlepiej.
- Jezu, tych skierowań nie ubywa – żalę się koleżance, patrząc na górę formularzy. Jedna kartka to jeden człowiek, którego musimy odwiedzić na kwarantannie i pobrać od niego wymaz. Skierowań jest kilka setek.
- A słyszałaś, że laboratorium cofnęło wszystkie wymazy pobrane w nocy przez chłopaków? Za duże rozcieńczenie – odpowiada. Pewnie, że o tym słyszałam. Koledzy wlali do probówek za dużo chlorku sodu.
- Taa, ponoć były tam też próbki kilkunastu ratowników z kwarantanny.
- Sanepid musi wystawić nowe skierowania, trzeba będzie pojechać do nich jeszcze raz.
Nikt nie chciał źle. Jeśli jednak do tej pory jeździłeś karetką do stanów zagrożenia zdrowia i życia i z dnia na dzień dowiadujesz się, że masz pobierać wymazy, nie można oczekiwać, że nie przytrafią się błędy. Przytrafią się. Tym bardziej, że wszystkiego uczymy się sami. Z internetu, youtube’a, z ratowniczych grup. O tym, ile ostatecznie lać tego chlorku, też dowiedzieliśmy się z sieci. W świecie wirtualnym tworzymy i dzielimy się procedurami na czas epidemii, bo oficjalnych planów działania nikt nam nie zaprezentował.
A w telewizji wciąż tylko o procedurach, testach…
Chwytam plik kartek, sprzęt spakował już Krzysiek. Ruszamy. Zanim pierwszy pacjent, odwiedzamy jeszcze budowlany sklep. Potrzebujemy taśmy klejącej.
08:30
Przyjeżdżamy na spore osiedle. Przebieram się między budynkami. Kombinezon, gogle, przyłbica. Krzysiek na wysokości nadgarstków skleja mi taśmą rękawiczki z kombinezonem. Zawsze to jakieś dodatkowe zabezpieczenie. Znów schodzą się gapie. Wyciągają telefony, nagrywają nas.
- Ej, wy! Dawać te rękawiczki! Płyny też się przydadzą – zaczepiają nas wczorajsi panowie.
Prosimy, żeby odeszli i dali nam pracować, ale bezskutecznie. Wokół karetki robi się coraz tłoczniej. Nikt nie reaguje na nasze prośby.
- Dobra Krzysiek, zostań. Pilnuj dobytku, ja pójdę do tego mieszkania – mówię w końcu koledze.
Wchodzę, witam się z kobietą. Pobieram wymaz. Po pokoju biega dziewczynka. Nie chcę jej przerazić swoim strojem.
- Wie pani co? – zagaduje mnie pacjentka.
- Tak?
- Ja już tego nie wytrzymuję. Ludzie są okropni. Sąsiedzi, w sensie.
- Co ma pani na myśli?
- Że mnie wyzywają, to pół biedy. Wczoraj zmieszali z błotem moje dziecko. Bo mam podejrzenie. Że mogę to mieć.
- Bardzo mi przykro, proszę się nie przejmować.
Kobieta nawet nie wie, jak bardzo ją rozumiem. Ratownicy coraz częściej są traktowani jak "trędowaci". Zwykłe zakupy w osiedlowym sklepie stają się dla nas udręką. Jesteśmy wytykani palcami, sąsiedzi wiedzący, gdzie pracujemy i czym się zajmujemy, odsuwają się od nas, uciekają. Zakupy robię kilka kilometrów od miejsca, w którym mieszkam.
10:00, 12:00, 14:00
Absurdów, niedopatrzeń, wpadek jest wiele.
Przyjeżdżamy na miejsce, a pod blokiem inna karetka. Okazuje się, że dwóm zespołom przydzielono do obsłużenia ten sam adres.
Przyjeżdżamy do rodziny. Dzwonimy, okazuje się, że pacjentom zostały już pobrane wymazy. Ktoś tu już był. Cenne minuty w piach.
W jednym domu cała rodzina twierdzi, że zgłaszała się do sanepidu. A my mamy tylko jedno skierowanie i w papierach jak wół stoi: wymaz pobrać tylko od jednej osoby. No i pobieramy od jednej. A reszta? Skąd my to mamy wiedzieć…
Nie zastajemy ludzi na miejscu. Wzywamy policję, a policja nie ma tych osób w swoim wykazie.
Przez 24 godziny jedną karetką z pełnym zachowaniem zasad bezpieczeństwa zespoły są w stanie pobrać 40-50 wymazów. 40-50 testów. Na więcej nie ma szans. W tym czasie zużycie sprzętu – dramatyczne. 80 masek i kombinezonów.
Jedziemy pod kolejny adres, rozmawiamy, zastanawiamy się, ilu rzeczywiście jest w Polsce zakażonych. Bo tego, że zdecydowanie więcej, niż wskazują oficjalne statystyki, jestem akurat w stu procentach pewna. Wiem to choćby stąd, że nagminnie odwiedzamy domy, w których mieszkają 3-4 osoby, a badamy tylko jedną. Te osoby często nie mają możliwości izolacji ze względu na warunki lokalowe, opiekę nad dziećmi, starszymi osobami. Pomijam tłumnie odwiedzających znajomych, nieudolnie uciekających na widok karetki. No i oddalanie się z miejsca kwarantanny…
- Ja tylko z psem, tylko po mleko!
Ile razy ja to już słyszałam…
18:30
Wracamy do szpitala. Już na wejściu czuję, że atmosfera jest napięta. Pod naszą nieobecność zdążyło się tu zrobić gorąco. Przybywa wyjazdów do "podejrzeń" z dusznościami, gorączką. Rośnie poziom stresu, tym bardziej że niejednokrotnie trzeba jechać na sygnale, także do dzieci. A założenie środków ochrony osobistej trwa. Uciekają cenne sekundy, bo trzeba wskakiwać w kombinezon. Widzę, jak jeden z kolegów stara się to robić na wyścigi, bo dostaje wezwanie w "kodzie 1". Czyli w najwyższym priorytecie.
- Nasze bezpieczeństwo na pierwszym miejscu – rzucam do niego. Słyszy, ale nie daje tego po sobie poznać. Szybkim krokiem zmierza w stronę karetki.
20:30
W domu dostaję wiadomość. Krzysiek wysyła link.
- Puść sobie od około 7 minuty.
Klikam, na facebooku otwiera się wideo nagrane przez Dorotę Szelągowską. Przytacza moje słowa z poprzednich relacji. O braku kombinezonów, o tym że Krzysiek ma dziecko i żonę w ciąży. Mówi o trudnych warunkach, w których musimy teraz pracować.
- Miłe - odpisuję.
Nachodzi mnie jednak refleksja. Przecież to w sumie niewiele nowego. To ten sam Krzysiek, który długo przed wybuchem epidemii swoim autem holował niesprawną karetkę. Ten sam, który pędził ze mną na sygnale z poparzonym dzieckiem, a przy wjeździe na SOR okazało się, że mamy wyciek oleju. I dlatego na autostradzie traciliśmy moc. To ten sam Krzysiek, który na jednym dyżurze opiekuje się ze mną pacjentami na respiratorach, pijanymi, bezdomnymi narkomanami, bólami brzucha, urazami i całą poczekalnią "zielonych", czyli tych, którzy mogą czekać na pomoc długimi godzinami.
Mamy pandemię, ratownicy są jak mięso armatnie, na pierwszej linii frontu. Jesteśmy w zespołach ratownictwa medycznego, w szpitalnych oddziałach ratunkowych, w karetkach dedykowanych do przewożenia osób z koronawirusem, do jeżdżących po wymazy. Ryzyko było zawsze. Teraz, gdy dowiadujemy się, że mieliśmy styczność z kilkoma zakażonymi osobami, jak i wcześniej. W moim otoczeniu żaden ratownik nie poszedł jednak "na druk". Żaden nie rzucił papierami. Nie poszedł na L4. Być może dlatego, że cały czas gramy w ciemno. Błądzimy w tym chaosie po omacku.
CDN.
Czytaj też raporty z poprzednich dni: