Koronawirus. Raport z frontu, dzień pierwszy. Magazyny jak ulice: puste
- Patrzę na twarze kolegów. Widzę, że walczą. Wybierają między dobrem swoim, swoich rodzin, a pozostawieniem zespołu z jednym w pełni profesjonalnym kombinezonem ochronnym. Wiedzą, że nie są dostępne, że nie można ich kupić, że nie będzie odwrotu. Wbijają wzrok w podłogę.
Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Publikujemy zapis jej dnia - relację z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię zmienione.
Godzina 6:45
Dramat był, widzę. Doświadczenie kilku lat dyżurów w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym pozwala wyczytać z twarzy kończących zmianę kolegów, że nocka należała do cholernie trudnych.
- Z zakaźnego uciekł pacjent - rzuca kolega.
- Jak to, uciekł? – nie mogę uwierzyć.
- No, uciekł… Po drodze wyrwał wenflon, cały parking krwią zachlapał.
- Co ty mówisz?
- Przywiozła go z nami policja. Teraz pod szpitalem będzie stał radiowóz. Będą pilnować pacjentów.
Schodzę do szatni, otwieram spakowaną walizkę. Wzięłam ją na wypadek konieczności poddania się kwarantannie. Przebieram się, zaczynam zmianę.
7:30
Na poziomie SOR zatrzymuje się winda. Wysiada starsze małżeństwo.
- Czego państwo szukają? – pytam.
- My na zastrzyki na kolana – mówią pewni siebie.
- Ale wysiedli państwo na SOR.
- No tak, tu ponoć rejestrują.
- Ponoć? Czy zdają sobie państwo sprawę, że mamy stan zagrożenia epidemicznego? A państwo zjechali przejściem służbowym, narażają siebie i personel…
- Nie mamy wirusa, niech się pani nie martwi – przerywa mi senior.
- Skąd ta pewność?
- Wczoraj był u nas syn, wrócił z… - wali między oczy starszy pan, ale żona szturcha go łokciem. Wie, że każde kolejne zdanie zadziała na ich niekorzyść. - To gdzie ta rejestracja? – wraca do sedna.
Prowadzę ich na poczekalnię i nie wierzę. Stoję, patrzę, nie wierzę. Dziesięć stłoczonych osób w wieku 65 plus. Dopytuję, w jakim celu przyszli na SOR i jak właściwie tu weszli.
- Było otwarte, my na zastrzyki na kolana.
Milczę. Kampanie społeczne w mediach, prośby o pozostanie w domu są dla tych ludzi absolutnie nieistotne. Nie dziwię się. Na zabiegi czekali w długiej kolejce. Boją się, że nie będzie drugiej szansy. Zagadka otwartych drzwi zostaje szybko rozwiązana: sterowanie wideofonem się popsuło, a szpitalny pan złota rączka na L4.
8:30
Wchodzi kobieta z nitrylowymi rękawiczkami na dłoniach.
- Dzień dobry. Ja ze skierowaniem.
- Dzień dobry. Trzeba będzie podpisać dokumentację. Po co pani te rękawice?
- Nie chcę się zakazić wirusem.
- Przecież przeszła pani w nich pół miasta. Proszę je zdjąć, umyć ręce i podpisać.
- Bez rękawic nie podpiszę.
Kilkanaście minut staram się ją przekonać do podpisania dokumentów. W końcu stosuje się do zaleceń, składa podpis, idzie na oddział.
11:20
- Szykujcie erkę! NZK! (nagłe zatrzymanie krążenia – red.)
Działamy mechanicznie, bez słów. Lucas (urządzenie służące do uciskania klatki piersiowej przy NZK), intubacja, respirator, leki, centralne wkłucie. Na maski i kombinezony patrzymy tylko kątem oka. Nie mamy czasu się przebrać, bo liczy się każda sekunda.
Udało się, krążenie przywrócone, na OIOMie brak miejsc. Mówiąc wprost: ani jednego wolnego respiratora. Lekarz przez godzinę "szuka łóżka" w regionie, ostatecznie znajduje 40 kilometrów od nas. Przyjeżdża zespół transportowy, przełączamy pacjenta na ich respirator. I niespodzianka: mają przeciek, respirator nie działa. Podłączamy kolejny, równie wysłużony jak poprzedni. Wentyluje, OK, mogą jechać.
Struktura wieku respiratorów oraz personelu w szpitalach ma pewne wspólne cechy. Część z nich to sprzęt, który mógłby opowiadać anegdoty o wielorazowym wyposażeniu oddziałów, dostający co jakiś czas pieczątkę gwarantującą sprawność. Nadgryziony przez ząb czasu, regularnie ląduje na L4. Druga część to natomiast młodsze pokolenie - wiecznie zajęte, zapracowane, płatające figle urlopami na żądnie.
Analizujemy przebieg reanimacji. Pada pytanie o środki ochrony osobistej. Wnioski: moglibyśmy chodzić w kombinezonach i maskach cały czas, ale wymuszałoby to ich częstą zmianę. Tym sposobem podczas jednego dyżuru wykorzystalibyśmy cały zapas z magazynu.
Jeden dyżur i nie byłoby na stanie ani jednego kombinezonu. Nie da się zjeść ciastko i mieć ciastko.
- Masz krew na spodniach – informuje mnie koleżanka, w towarzystwie której kilka chwil temu szarpałam się ze śmiercią.
- Gdzie? Przecież pacjent nie krwawił.
Koleżanka wskazuje na udo. Idę umyć ręce.
- To moja krew. Mam na dłoniach rany od środków dezynfekcyjnych – mówię.
- Też je mam. Jak się zabliźnią, nie będą tak piekły.
Muszę się przebrać. Idę do szatni, otwieram torbę i nachodzi mnie myśl: "Nie mam przecież w co się ubrać". Dyżur za dyżurem, trudno nadążyć z praniem. W myślach prowadzę selekcję prywatnych ubrań, które "nadadzą" się do pracy na następne dni. Te, które dostajemy co dwa lata z przydziału - nie wystarczą.
14:00
Powodów, by przyjść w stanie zagrożenia epidemicznego na SOR, jest mnóstwo. Od całkiem słusznych i poważnych po zupełnie lekkomyślne.
- Dzień dobry, zgubiłam beret na targu - informuje starsza kobieta.
- Dzień dobry, rozumiem. Ale pani jest na SOR.
- Myślałam, że ktoś go tu przyniósł.
- Przykro mi, ale nie.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
15:00
- Co tak patrzysz na te pudła? – pytam kolegę.
- Odwozimy pacjentkę do domu. Tę z koronawirusem.
- Jak to?
- Nie ma już objawów, kwarantanna w domu, musimy ją odwieźć.
- Bierzcie te białe. Od eboli – mówię. Wiem, że zastanawia się, czy brać kombinezon.
- Zostały tylko trzy, jak weźmiemy dwa…
- Masz dziecko, żona w ciąży, bierz – ucinam.
Patrzę na twarze kolegów. Widzę, jak walczą. Wybierają między dobrem swoim, swoich rodzin, a pozostawieniem zespołu z jednym w pełni profesjonalnym kombinezonem ochronnym. Wiedzą, że nie są dostępne, że nie można ich kupić, że nie będzie odwrotu. Wbijają wzrok w podłogę. Ściągam z koleżanką pudło, rozrywamy worki. Chcemy uciszyć ich sumienia, ułamek tej decyzji wziąć na siebie.
- No już! Ubierajcie się!
19:00
Kończymy dyżur, wymieniamy spostrzeżenia z następną zmianą. Rozluźniamy atmosferę, rzucamy żartami, choć w gruncie rzeczy nie jest nam do śmiechu. To nerwowy chichot, reakcja obronna. Czujemy na plecach oddech zbliżającej się batalii. Wiemy, że stąpamy po cienkim lodzie, za każdym razem licząc się z tym, że wychodzimy ostatni raz z domu na długi czas.
Marzenia, zamiary, nasi bliscy zeszli na drugi plan. W głowie kłębią się myśli – kłamstwa pacjentów, współpracownicy przebywający na kwarantannie, ograniczona liczba rąk do pracy, oszczędzanie wyposażenia i środków ochrony osobistej. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Los związał nam ręce, a przeciąć linę może jedynie dyscyplina społeczeństwa, która sprawi, że ulice będą jak nasze magazyny. Puste.
CDN.