Koronawirus. Raport z frontu, dzień trzeci. Jazda po wymazy, jazda bez trzymanki© PAP

Koronawirus. Raport z frontu, dzień trzeci. Jazda po wymazy, jazda bez trzymanki

Paweł Kapusta
21 marca 2020

Ludzi, do których przyjeżdżamy, łączy jedno: pilot od telewizora. Za każdym razem leży na stoliku, celuje w huczący kanał informacyjny. Wszyscy nasłuchują, oglądają. Wiem, że przed chwilą wszyscy siedzieli razem, całymi rodzinami śledzili doniesienia. Kobieta po pobraniu wymazu płacze. To otwiera mi oczy na inną perspektywę. Nie szpitalną. Po prostu ludzką. Jak człowiek sobie z tym wszystkim radzi. Albo nie radzi.

Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Publikujemy zapis jej dnia - relację z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię zmienione.

Raport z pierwszego i drugiego dnia czytaj tutaj:

Godzina 19:00

To pierwszy taki dyżur w moim życiu. W szpitalu wyznaczono jedną karetkę, która ma jeździć do ludzi poddanych kwarantannie i pobierać od nich wymazy do badania. Brakuje chętnych, zaczęły się telefony: Kto pomoże? Kto wskoczy do takiej karetki?

Ja wskoczę. Krzysiek wskoczy. I kilku innych ratowników też wskoczy. Ktoś to musi przecież zrobić.

Wchodzę do dyżurki i łapię się za głowę. Papiery leżą na kilkunastu stosach. Na biurku, stoliku. Na szafce z prawej strony. Jeden plik to jeden człowiek, którego musimy odwiedzić. Próbuję szacować, ale daj spokój, bez szans. Tonę w papierowym oceanie. Nie dziesiątki – setki osób.

Kompletujemy sprzęt. Przed nami jeździła zmiana "wielkogabarytowa" – dwóch wielkich kolegów, więc cały sprzęt jest do wymiany. Używali kombinezonów w rozmiarze XL. Gdybym taki założyła, wyglądałabym jak żagiel. Wiatr by mnie porwał. Biorę "emkę", najmniejszy dostępny rozmiar. Po drodze zagaduję poprzedników.

- Jak to wyglądało? Jak sobie radziliście?

Kolega szybko, ale ze szczegółami opowiada o przyjętych rozwiązaniach. Dopytuję, czy jest to gdzieś opisane. Nie jest.

- Kaśka, jak coś to dzwoń. Jadę teraz na następny dyżur, ale będę pod telefonem – mówi.

Świadomość, że choć pod telefonem mam wsparcie, mnie uspokaja.

Powielamy schemat kolegów: jedna osoba "czysta", druga wchodzi do mieszkań, pobiera próbki. Dekontaminacja, rozbieranie, pakowanie, dokumentacja, następny adres. Kierowca ma decydować, gdzie będzie mu najłatwiej dojechać. W cztery i pół godziny musimy pobrać jak najwięcej próbek. O północy musimy być z powrotem, bo materiał odjeżdża do laboratorium.

OK, sprzęt spakowany. Jedziemy.

19:45

Karetka podskakuje na dziurach podrzędnej drogi. Wyciągam służbowy telefon, dzwonię pod numer z kwestionariusza.

- Halo - słyszę kobiecy głos.

- Dobry wieczór. Jedziemy do pani w celu pobrania wymazu do badania. Proszę o zamknięcie zwierząt domowych oraz przygotowanie dowodu osobistego – rzucam w słuchawkę pewna siebie. Pierwszy telefon, pierwszy pacjent. Pierwszy raz czuję, że ludzie są tą sytuacją autentycznie przerażeni.

- Jedziecie od innego pacjenta? Jesteście na pewno czyści? Nie macie na sobie wirusa? Czy będziecie w kombinezonie? Czy ja mam się przebrać? Czy mam zakładać okulary? - kobieta strzela we mnie kolejnymi pytaniami. Staram się ją uspokajać.

- Spokojnie, to nasz pierwszy wyjazd. Będzie pani pierwszą pacjentką. Dlaczego jest pani tak zmartwiona? – lekko gaszę emocje.

- Mam małe dziecko. Stresuję się tym wszystkim.

Jeszcze chwila i jesteśmy na miejscu.

20:00

Kompleks kilku budynków. Gospodarstwo w starym stylu. Podjeżdżamy pod bramkę. Zakładam kombinezon. Rękawice. Gogle. Przyłbicę. Biorę sprzęt potrzebny do zrobienia wymazu. Uchodzę dwadzieścia kroków, ale nic nie widzę. Gogle zaparowały, muszę je zdjąć. Teraz chroni mnie tylko przyłbica, czyli duża, plastikowa maska.

Kobieta wychodzi z mieszkania.

- Tu obok, w tych drugich drzwiach, siedzi mój mąż. Odizolowaliśmy się. Bałam się, że go zarażę. Jak go zarażę, to on tego nie przeżyje – mówi ze łzami w oczach. Okazuje się, że mąż ciężko choruje na płuca.

Opowiada dalej, jak wygląda teraz ich życie. Że podstawia mu tylko jedzenie pod drzwi, że nie dotykają klamek, że nie widzi się z nim. Dzwonią tylko do siebie telefonem.

Wchodzimy do mieszkania.

Pacjent musi otworzyć usta. Naciskam na język, patyczkiem pobieram wymaz z tylnej ściany gardła. Gdy to robię, zawsze prowadzi to do odruchu kaszlowego, wymiotnego. Aerozol leci mi prosto w twarz. To dlatego zabezpieczenie jest tak ważne.

Po badaniu kobieta znów płacze.

- Bardzo wam dziękuję. Że nam pomagacie. Że jesteście. Wiem, jak wygląda wasza praca, też macie swoje życie – nie może się uspokoić. Otwiera mi oczy na inną perspektywę. Nie szpitalną. Po prostu ludzką. Jak człowiek sobie z tym wszystkim radzi. Albo nie radzi.

Przy karetce dekontaminacja i skomplikowana procedura zdjęcia kombinezonu. Jest to cholernie trudne. Kombinezon ma osłony na buty połączone z nogawkami, a te zahaczają o nasze obuwie taktyczne. Zdjęcie całości bez dotykania części skażonej wymaga dużej sprawności. Trzeba też uważać, żeby nie dotknąć twarzy, nie dotknąć czystego kombinezonu pod spodem. No i robimy to na widoku. Z okolicy schodzą się ciekawscy, gapie. Nagrywają, robią zdjęcia.

Wsiadamy, jedziemy dalej.

20:45

Telefon, odbiera mężczyzna.

- Szanowny panie, za moment przyjedziemy pobrać wymaz. Proszę zamknąć zwierzęta domowe, przygotować dowód osobisty – klepię formułkę.

- O kurwa! To dzisiaj? – słyszę. Pacjent sprawia wrażenie pijanego.

- Tak, dzisiaj – odpowiadam i modlę się, by nie było przygód.

- Ja nie mam zwierząt.

- Taka procedura. Muszę pana o tym poinformować.

- Dobra, czekam.

Podjeżdżamy. Budynek budzi grozę. Odpada tynk. Stare, drewniane drzwi dawno przestały spełniać swoją funkcję.

Znów to samo: kombinezon, maska, przyłbica, rękawice. Wchodzę do domu. Witają mnie kłęby dymu. Liczba wypalonych w tym miejscu papierosów sprawia, że każdy oddech jest na wagę złota. Czuję, jak zaczyna mi brakować powietrza. Nie dość, że swoje robią szczelny kombinezon, maska, przyłbica, to dobija mnie ten cholerny dym.

Pokazuję pacjentowi, co ma robić. Otwiera usta. Biję rekord świata w szybkości pobrania wymazu.

To jedyny pacjent, który nie pyta, kiedy będą wyniki. Gdy jestem już w drzwiach, zastanawia się tylko, kiedy wróci do niego kolega, z którym spędzał wieczór. Uciekł, gdy zobaczył nadjeżdżającą karetkę.

Znów procedura z rozbieraniem. Odkażanie.

Jedziemy dalej.

21:30

Gdybym miała znaleźć coś, co łączy wszystkich ludzi, do których jedziemy później, to pilot od telewizora. Za każdym razem leży na stoliku, celuje w huczący kanał informacyjny. TVP Info albo TVN 24. Wszyscy nasłuchują, oglądają. Wiem, że przed chwilą wszyscy siedzieli razem, całymi rodzinami śledzili doniesienia. Jedni bezrefleksyjnie, inni pełni przerażenia.

U kolejnych pacjentów obok pilota widzę jeszcze opakowania z lekami i termometr. Leżą równiutko, prostopadle do pilota.

Pacjent otwiera usta, wsuwam patyczek. Mężczyzna macha ręką, wytrąca mi szpatułkę. Nie umie pohamować odruchu kaszlowego, ślina ląduje na przyłbicy. Gdy za moment będę ją wycierać, zauważę, że zaczyna lekko pękać. Nic dziwnego: mamy różne rozmiary głowy, dociskamy ją specjalnymi pokrętłami. Za każdym razem używamy też środków dezynfekcyjnych, przecieramy. Środki są silne, powodują szybsze niszczenie.

- Kiedy będą wyniki? – słyszę.

- Otrzymacie państwo telefoniczną odpowiedź na to pytanie. My tego nie wiemy.

Cała ta wieczorna aktywność to jazda bez trzymanki. Czujesz presję, by zrobić jak najwięcej badań. Ubieranie, rozbieranie, ubieranie, rozbieranie. Zimno, gorąco, zimno, gorąco. Człowiek jest od tego tak zmęczony, jakby przez dwie godziny intensywnie ćwiczył w siłowni.

Zerkam na zegarek. Późno. Mamy kilkanaście minut. Pędzimy.

Zajeżdżamy pod oddział. Wita nas komunikat: - W ostatnim momencie.

Dekontaminujemy i sprzątamy karetkę. Siadamy z kierowcą, wypełniamy dokumentację – godziny, kilometry, pieczątki.

Wstaję do toalety. Czuję, że po tym maratonie nie mogę ustać na nogach. Łapie mnie potworny ból głowy. Koledzy widzą, że opieram się o ścianę. Podłączają mnie pod kroplówkę. Nie jestem wyjątkiem: nie ja pierwsza, nie ostatnia. Koleżanka kilka godzin później przeżywa to samo - od tempa, presji, stresu, z przepracowania, braku snu. Podłączamy się pod kable i jedziemy dalej. Nie ma wyjścia. Ludzie czekają.

A teraz, do rana, normalny dyżur w SOR.

CDN.