Koronawirus. Raport z frontu, dzień drugi. "Najbardziej boję się kłamstwa"
Ludzie kłamią na potęgę, zatajają, oszukują. Nie mówią, że ktoś dopiero wrócił z zagranicy. Że miał kontakt z zarażonym. Boję się tego, bo kłamstwo prowadzi do wysyłania na kwarantannę całych zespołów.
Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Publikujemy zapis jej dnia - relację z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię zmienione.
Raport z pierwszego dnia czytaj tutaj:
Godzina 06:45
Nie nadążysz. Wszystko zmienia się tu błyskawicznie. Parkuję auto niedaleko oddziału. Przez główne wejście, do szatni. Znów w razie czego targam walizkę. Mamy być gotowi na konieczność pozostania na oddziale. Spotykam jedną z koleżanek, z którą będę dziś pracować.
- Widziałaś już? – pyta z lekkim uśmieszkiem. Zaskakuje mnie. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi.
- No, zarządzenie. SOR będzie działał normalnie – odpowiada sama sobie, widząc moje zdziwienie.
- Nie, nic nie wiem – mówię zgodnie z prawdą.
- Wczoraj z internetu dowiedzieliśmy się, że jesteśmy SOR-em zakaźnym. A dziś znów jesteśmy "normalni" – śmieje się i pokazuje zdjęcie obwieszczenia.
Fakt, z papieru jasno wynika: jeszcze wczoraj mieliśmy przyjmować tylko ciężkie podejrzenia koronawirusa. Takie z niewydolnością oddechową, pacjentów nieprzytomnych. Dziś oprócz tego przyjmujemy pozostałe stany nagłego zagrożenia zdrowia i życia. I zalecenia. Pacjent dzwoni domofonem. Triażowy po rozmowie ma decydować, czy człowieka wpuścić w ogóle na oddział. Jeśli to stan przewlekły albo mniej poważna sprawa – czerwone światło, nie ma wstępu. Jeśli coś poważniejszego: wychodzi przed budynek, wręcza pacjentowi maskę, wpuszcza. Jest tu ukłon w stronę pacjentów, dzięki temu nie muszą szukać pomocy w ościennych szpitalach, oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów. Często także czasowo zamykanych przez wykrycie zarażeń u personelu.
Nie wirusa się boję najbardziej. Najbardziej boję się kłamstwa. Ludzie kłamią na potęgę, zatajają, oszukują. Nie mówią, że ktoś dopiero wrócił z zagranicy. Że miał kontakt z zarażonym. Boję się tego, bo kłamstwo prowadzi do wysyłania na kwarantannę całych zespołów.
Z tą myślą pcham walizkę do szafki. Zaczynam dyżur.
7:40
O, jest trochę więcej sprzętu. Przyjechało wojsko, wnieśli kartony. W kartonach kombinezony, maski – czas pokaże, na jak długo wystarczą.
Dowiaduję się o kolejnym zadaniu. Nasz zespół będzie jeździł do ludzi na kwarantannie pobierać wymazy. To potencjalnie zarażeni, do każdej osoby trzeba zakładać kombinezon. Najlepiej taki z wysokim zabezpieczeniem.
- Ja będę chodzić do mieszkań, ty będziesz "czysty", pomożesz mi w dekontaminacji – słucham ustaleń kumpli z karetki.
Koronakaretki. Tak ją ochrzciliśmy.
10:20
Na oddziale kobieta w ciężkim stanie, sepsa. Kontaktu z potencjalnie zarażonym nie miała, natomiast nie możemy tego całkowicie wykluczyć. Musimy ją przewieźć do innego szpitala, oddalonego o 50 kilometrów. Szukamy transportu, ale oczywiście jest z tym kłopot. Jeden kierowca w trasie, drugi poszedł do domu, nie odbiera telefonu. Trzeci – tkwi w korku. Czas ucieka, wydzwania do nas drugi szpital.
- Gdzie ta pacjentka?! – pytają.
- Jeszcze nawet od nas nie wyjechała. Nie mamy jak jej do was zawieźć – mówię i od razu słyszę przerywany sygnał.
Po dwóch godzinach udaje się sprowadzić awaryjnie kolejnego kierowcę. Kobieta w karetce, zespół w kombinezonach, pojechali.
Wracają, jeden z ratowników mocno poirytowany.
- Co jest? – pytam.
- Ale mnie ten lekarz wkurzył – cedzi i dodaje: – Wyobraź sobie, że przyjechaliśmy na miejsce, wchodzimy na izbę przyjęć, a on do nas: "Co żeście się tak jak klauny przebrali?".
- Co mu odpowiedziałeś?
- Spytałem, po co w takim razie wprowadzili u siebie zakaz wejścia na izbę bez wykonania szybkiego testu. Od razu zamilkł.
13:00
Kolejny problem. Kończy się środek do zamgławiacza. Wczoraj udało się jeszcze załatwić butelkę "lewizny", ale teraz znów zostało na trzy użycia. To urządzenie, którym odkaża się karetki. Auto wjeżdża do namiotu postawionego przed SOR. Zamgławiacz włącza się na 15 minut. Przez kolejny kwadrans się wietrzy.
Zaczyna się krzątanina, załatwianie, wydzwanianie.
Potrzebujemy tego środka non stop. Karetek, które się dekontaminują, jest u nas czasem kilka jednocześnie. Zdarza się, że wszystkie stoją przed SOR, jedna za drugą. Zespoły siedzą w autach i nie mogą z nich wyjść. Przyodziani w przyłbice, w kombinezonach, czekają na swoją kolej. W końcu zrobił się zator. 10, 20, 30 minut. Nic, kolejka ani drgnie. Ktoś nie wytrzymuje, dopytuje przez szybę.
- Co jest, do cholery?
- Mamy tylko jeden zamgławiacz. Jest teraz w pracowni. Musimy czekać – pada odpowiedź.
Wszystkie osoby, które pojawiają się u nas z podejrzeniem koronawirusa, mają robioną diagnostykę obrazową. Po nich zawsze dekontaminuje się pracownię rentgenowską. To wszystko trwa.
Po odkażeniu zespoły muszą zdjąć kombinezony, zapakować je w czerwone worki i dać do spalenia. Każdy z nas ma pod spodem swoje ciuchy, bo oszczędzamy stroje jednorazowe.
Przyłbice, które dostaliśmy w liczbie sztuk cztery i mają pokryć zapotrzebowanie SOR-u oraz karetek transportowych, myjemy chusteczkami dezynfekcyjnymi.
- A jak skończą nam się chusteczki? – pytam koleżankę. Nie słyszę odpowiedzi.
14:30
Dociera do nas informacja: mamy kolejny potwierdzony u nas przypadek. Podejrzeń z objawami coraz więcej.
16:00
Każdego pacjenta mamy traktować jako potencjalnego zakażonego. Takie przynajmniej jest zarządzenie. I tak mamy się zachowywać: zakładać maski, przyłbice. Gdy wychodzisz tak ubrany z karetki, ludzie reagują różnie. Czasem strachem, czasem śmiechem. Albo krzykiem: - Co wy, zwariowaliście?! Ja nie mam żadnego wirusa!
A później okazuje się, że facet miał kontakt z zakażonym. Albo po prostu jest zakażony, przez co cały zespół ląduje na kwarantannie.
Rozmawiam z kolegami, koleżankami. Kłamstwo jest powszechne. Jest zjawiskiem dramatycznym. Zdarza się, że pacjent przemyśli sytuację i po fakcie, po kilku godzinach, kilku dniach mówi prawdę. W tym czasie osoby z karetek zdążą być już w dwóch czy trzech miejscach w pracy. Wyłącza się w ten sposób: jedną zmianę z SOR, jedną zmianę z pogotowia i jedną zmianę z innego oddziału. Efekt domina.
No a przecież sami lekarze i pracownicy medyczni mają z tym problem. Przykładów jest coraz więcej. Obserwuję rzeczywistość i jestem dziwnie pewna, że kwarantanna to tylko kwestia czasu, że każdy pracownik medyczny w końcu na nią trafi.
16:30
Praca na SOR wraca do normy. Karetka przywozi pijaną kobietę. Rany na rękach do szycia.
- Wy kur.., wy chu.., zabiję was! A potem siebie! – wydziera się. Nie reagujemy. Z epidemią czy bez – to nasza codzienność.
17:00
Dzwoni telefon. Okoliczne restauracje proponują nam przywożenie posiłków, cukiernie – słodkości, sklepy – owoce i warzywa. Ludzie dobrowolnie przekazują im pieniądze, pomagając utrzymać biznes, a oni w zamian chcą pomagać nam. Wiele osób zaczęło okazywać nam wdzięczność - to dla nas nowość. Dzięki temu łatwiej przetrwać nadgodziny, rozłąki z rodzinami. Dobro ludzi dodaje nam skrzydeł.
19:05
Siedzimy w szatni, znów próbujemy odreagowywać śmiechem. Dowiadujemy się, że ten dyżur był ostatnim dla dwóch pielęgniarek. To emerytki, dorabiały sobie u nas. Zrezygnowały. Uznały, że nie będą ryzykować. Mają przecież swoje lata, swoje choroby. Gdyby się zakaziły, kto wie, jak by się to skończyło.
- Trzymajcie się dzieciaki – rzuciła ze łzami w oczach jedna z nich.
I wyszła.
CDN.