Jak Leszek Balcerowicz został ministrem finansów? Najpierw odmówił Mazowieckiemu
Zapaść w przemyśle i kryzys, inflacja i zadłużenie. Katastrofa. To słowo najlepiej oddawało stan polskiej gospodarki w roku 1989. Tadeusz Mazowiecki szukał fachowca - choć może lepszym określeniem byłby "szaleniec" - który przeprowadzi jej radykalną reformę. W książce "800 dni. Szok kontrolowany" Leszek Balcerowicz - wiadomo przecież, jak skończyły się poszukiwania - wraca między innymi do tamtych chwil.
"Premier zaczął od tego, że szuka swojego Ludwiga Erharda. Chodziło mu o osobę, która, tak jak Erhard w powojennych Niemczech, podjęłaby się przeprowadzenia radykalnej reformy gospodarki. Powtórzyłem, że bardzo chętnie zgodzę się na rolę doradcy, ale nie na stanowisko w rządzie. Odniosłem wtedy wrażenie, że taką odpowiedź Mazowiecki otrzymał od wszystkich poprzednich kandydatów. Wyglądał na zawiedzionego, prosił, żebym jeszcze się zastanowił i dał mu znać następnego dnia. Powiedziałem, że owszem, jeszcze to przemyślę, ale nie wydaje mi się, żebym zmienił decyzję" - pisze Leszek Balcerowicz.
Publikujemy fragment książki "800 dni. Szok kontrolowany". Książka trafiła do czytelników 15 stycznia 2025 roku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wniosek ws. Morawieckiego to nie koniec. Będzie ciąg dalszy
Leszek Balcerowicz:
Nigdy, ani przez chwilę, nie planowałem dla siebie kariery politycznej. W sierpniu 1989 roku szykowałem się właśnie – z ciężkim sercem, bo w Polsce działo się tyle fascynujących rzeczy – do wyjazdu na wykłady do Wielkiej Brytanii. Miałem tam być już przed rokiem, ponieważ jednak kończyłem habilitację, odroczyłem wyjazd, co zresztą spowodowało pewne kłopoty na tamtej uczelni; stąd silne poczucie, że tym razem nie wolno mi już przesuwać terminu.
Na wydziale ekonomii Politechniki North Staffordshire w środkowej Anglii otrzymałem propozycję prowadzenia wykładów z kilku przedmiotów, m.in. z analizy porównawczej systemów gospodarczych. Był to duży zakres tematów, wymagał więc starannego przygotowania. Pamiętam, że pół wiosny i całe lato spędziłem za biurkiem, ciężko pracując. Wiosna 1989 roku to był okres niezwykle ciekawy w Polsce; zaczęły się dziać rzeczy, których nikt nie oczekiwał. Chętnie zostałbym w kraju, ale wisiało nade mną zobowiązanie wobec angielskiej politechniki.
Nie uczestniczyłem w obradach "okrągłego stołu", ze dwa razy wziąłem udział w spotkaniach przygotowawczych. Powiem szczerze: w kwestiach gospodarczych byłem raczej sceptycznym obserwatorem tych obrad. Od początku krytycznie podchodziłem do głównego postulatu, a następnie uzgodnienia w tych sprawach – mianowicie wprowadzenia indeksacji płac jako środka uśmierzającego dolegliwości inflacji. Przekazywałem swoje opinie kolegom, którzy bezpośrednio uczestniczyli w tych debatach. Jeszcze bardziej krytyczny był Marek Dąbrowski, który napisał otwarcie, że ostrzega przed indeksacją płac indywidualnych.
W sierpniu 1989 roku, obłożony angielskimi książkami do ekonomii, przebywałem z rodziną na działce poza Warszawą. Tam właśnie z radia dowiedziałem się, że Tadeusz Mazowiecki został desygnowany na premiera.
Powróciłem do Warszawy w ostatnich dniach sierpnia z myślą o koniecznych przygotowaniach do wyjazdu za granicę, planowanego na 5 września. Następnego dnia po powrocie spotkałem się ze Stefanem Kawalcem. Wspomniał, że dzwonił do niego Waldek Kuczyński w związku z tworzeniem się nowego rządu i że zapewne zaproponują mi jakieś stanowisko doradcze. Przyznam, że nawet się ucieszyłem, bo zaświtała mi myśl, że może wydarzy się coś, co będzie dostatecznym usprawiedliwieniem, by nie wyjeżdżać z kraju. Ale przez głowę mi nie przeszło, na czym mogłaby polegać propozycja.
"Przyjąłem to z ogromnym zaskoczeniem"
Chyba następnego dnia zadzwonił Kuczyński, którego znałem jeszcze z 1981 roku, gdy pełnił funkcję zastępcy redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Teraz był bliskim współpracownikiem premiera Mazowieckiego i jego głównym doradcą ekonomicznym. Spotkaliśmy się i Kuczyński oznajmił mi, że poszukuje się kandydata na stanowisko ministra finansów i że premier widziałby mnie w tej roli. Nie pamiętam, czy była wtedy mowa również o funkcji wicepremiera. Przyjąłem to z ogromnym zaskoczeniem. Powiedziałem, że owszem, mogę podjąć się roli doradcy i jeśli Kuczyński zostanie ministrem finansów i wicepremierem, to ja bardzo chętnie będę mu pomagać. On jednak poprosił, żebym spotkał się z Mazowieckim, na co, oczywiście, przystałem.
Tego samego lub następnego dnia doszło do mojej pierwszej rozmowy z Tadeuszem Mazowieckim. Premier zaczął od tego, że szuka swojego Ludwiga Erharda. Chodziło mu o osobę, która, tak jak Erhard w powojennych Niemczech, podjęłaby się przeprowadzenia radykalnej reformy gospodarki. Powtórzyłem, że bardzo chętnie zgodzę się na rolę doradcy, ale nie na stanowisko w rządzie. Odniosłem wtedy wrażenie, że taką odpowiedź Mazowiecki otrzymał od wszystkich poprzednich kandydatów. Wyglądał na zawiedzionego, prosił, żebym jeszcze się zastanowił i dał mu znać następnego dnia. Powiedziałem, że owszem, jeszcze to przemyślę, ale nie wydaje mi się, żebym zmienił decyzję.
Następne 12 godzin było dla mnie wyjątkowo trudne. Ewa, moja żona, zdecydowanie sprzeciwiła się przyjmowaniu przeze mnie propozycji premiera. Przede wszystkim dlatego, że będąc ekonomistką, wiedziała, co to znaczy brać na siebie takie zadanie, zwłaszcza w ówczesnych warunkach. Ponadto cieszyła się na wyjazd do Anglii, tym bardziej że sama wiązała z nim plany zawodowe (projekt badawczy, na który uzyskała z British Council 10-miesięczne stypendium). Rozmawiałem też ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi. Ich zdania były podzielone. W końcu, z dużymi wahaniami, powiedziałem – zgoda...
Trudno mi dokładnie wyjaśnić dlaczego. Nie traktowałem tego jako przygody życiowej. Wiedziałem z góry, choć rzeczywistość przeszła moje oczekiwania, czego się podejmuję. Być może zadecydowało to krótkie wrażenie z pierwszej wizyty u premiera: trudno skrywane rozczarowanie Mazowieckiego, że oto kolejny kandydat woli doradzać, niż brać na siebie odpowiedzialność.
Z Tadeuszem Mazowieckim po raz pierwszy bliżej zetknąłem się właśnie przy okazji omawiania tej propozycji. Wcześniej spotkałem go w przelocie, w mieszkaniu u państwa Strzeleckich (chyba to było w 1989 roku). Mazowiecki nie mógł mnie znać bezpośrednio. Prawdopodobnie coś mu o mnie opowiadano. Zapewne moją kandydaturę podsunął premierowi Kuczyński, który nieźle orientował się, kto w Polsce, i w jakim zakresie, zajmował się gospodarką.
"Młodzi pracownicy nauki"
Sądzę, że nie byłoby tej propozycji, gdyby nie lata 1980–1981, tzn. moja praca z grupą kolegów nad reformą systemu gospodarczego. Rozpoczęła się ona w 1978 roku i wówczas jej cel był taki: stworzyć projekt systemu gospodarczego, który byłby sprawniejszy od ówcześnie istniejącego, ale zarazem nie przekraczałby granic tego, co uznawaliśmy wtedy za realia polityczne.
Grupa (wraz ze mną) liczyła jedenaście osób: Marek Dąbrowski, Basia Błaszczyk, Jurek Eysymontt, Henryk Bąk, Staszek Kasiewicz, Adam Lipowski, Rysiek Michalski, Andrzej Parkoła i Piotr Pysz, który od 1982 roku jest wykładowcą w Niemczech. Ważną rolę odegrał Wicek Kamiński, który w 1981 r. ze względów rodzinnych wyjechał do Stanów Zjednoczonych i w tej chwili jest wybitnym specjalistą od programowania zakupów papierów wartościowych. Bardzo wysublimowane zajęcie...
Część z tych osób znałem ze swej macierzystej uczelni Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Miałem wtedy 31 lat i należałem do grupy – jak to się mówiło – "młodych pracowników nauki".
Tworząc swój zespół, dobierałem ludzi, którzy akceptowali cel postawiony na początku. To sprawiało, że nasza praca nie miała czysto akademickiego charakteru – była nastawiona na cel, który potencjalnie mógł mieć skutki praktyczne – choć oczywiście, ocenialiśmy realistycznie, że szanse wprowadzenia w życie tego, co zaproponujemy, nie są zbyt duże. Ale też nie wykluczaliśmy, że może zostanie to kiedyś wykorzystane.
Dlatego przystępowaliśmy do pracy trochę jak programiści matematyczni: najpierw wytycza się pewien cel, następnie zakreśla obszar dopuszczalnych rozwiązań, czyli granice tego, co uważaliśmy za możliwe. Z tych ograniczeń wynikało – w naszej ówczesnej, zgodnej zresztą, percepcji – że nie będziemy proponować systemu opartego na dominacji prywatnej własności, choć większość z nas nie miała tu jakichś doktrynalnych uprzedzeń. Chcieliśmy zaproponować coś, co mieściłoby się w naszym pojęciu realizmu.
Skoro wykluczyło się prywatyzację jako politycznie niemożliwą, to w pozostałym obszarze znalazły się systemy, oparte na własności "nieprywatnej", a jednocześnie – w jakimś sensie tego słowa – rynkowe. Logika prowadziła nas do tego, że aby powstał system rynkowy, musi być samodzielne przedsiębiorstwo. Żeby zaś przedsiębiorstwo było samodzielne, trzeba jakoś je odciąć od wpływów szczebla centralnego. I w ten sposób doszliśmy do koncepcji samorządu jako czynnika społecznego, który by nadawał przedsiębiorstwu niezależność i autonomię.
Tutaj, jak większość osób w tych czasach, patrzyliśmy na Jugosławię – jedyny empiryczny przypadek, gdzie z różnymi ograniczeniami działał system samorządowy. Byliśmy przekonani (takie przekonanie mam do dziś), że system samorządowy może odznaczać się nieco wyższą sprawnością niż gospodarka centralnie planowana, choć nie aż taką jak gospodarka prywatna. Ale, powtarzam, należało się utrzymać w ramach realizmu politycznego, a to wtedy jeszcze wykluczało odbudowę "kapitalizmu".
Następne ograniczenie, jakie sobie narzuciliśmy, to konieczność pozostania w RWPG. No i trzecie – nie zakładaliśmy rewolucji w systemie politycznym, wprowadzenia pluralizmu. Nasze propozycje w tej dziedzinie zbiegały się z tym, co proponowała grupa związana z Konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". Nie byliśmy tutaj oryginalni. W tak wyznaczonym obszarze zaczęliśmy projektować kolejne segmenty systemu gospodarczego, w którym mieściłoby się przedsiębiorstwo, system bankowy, narzędzia oddziaływania szczebla centralnego spójne z założeniem samodzielności przedsiębiorstwa itp. Ta praca wciągnęła wszystkich. Najlepszy przykład, że spotykaliśmy się prawie co tydzień przez pełne dwa lata.
"Sierpień zaskoczył wszystkich"
Spotkania odbywały się w Instytucie Rozwoju Gospodarczego SGPiS poza oficjalnym planem badawczym, nie mówiąc już o jakimkolwiek wsparciu finansowym. Można powiedzieć, że było to dla nas pewnego rodzaju hobby, a hobby jest zwykle traktowane z większym zaangażowaniem niźli praca zawodowa. Startując w 1978 roku, nie przewidywaliśmy oczywiście, co się zdarzy w roku 1980. Myślę, że Sierpień zaskoczył wszystkich uczestników seminarium. Ale tak się złożyło, że byliśmy wtedy chyba najbardziej zaawansowani w Polsce w pracach nad alternatywnym systemem gospodarczym, z tego prostego powodu, że zaczęliśmy dwa lata wcześniej, a praca była prowadzona systematycznie i z dużym zaangażowaniem wszystkich.
Nastał więc Sierpień... Nieoczekiwanie pojawiła się przed nami szansa wyjścia z produktem tych prac na zewnątrz. Jednak sam produkt nie był jeszcze gotowy: mieliśmy szczegółowe badania, notatki, ale brakło syntetycznego raportu, który by skupiał i opisywał w sposób całościowy proponowany system. I wtedy pod koniec sierpnia, siadłem i napisałem przez miesiąc tekst, znany potem pod nazwą "Raportu grupy Balcerowicza".
Ponieważ powstało zapotrzebowanie na alternatywne projekty rozwiązań, raport wywołał od razu duże zainteresowanie. Pamiętam spotkanie prezentacyjne, jakie nasza grupa zorganizowała w listopadzie 1980 roku. Zaprosiliśmy na nie prof. Czesława Bobrowskiego, Janusza Beksiaka, pracowników naukowych SGPiS. Przyszedł także na moje zaproszenie Waldek Kuczyński. Obecność Kuczyńskiego mnie ucieszyła, bo ceniłem jego prace. Raport został przyjęty pozytywnie. Nie ukrywano zaskoczenia, że grupa młodych ludzi (średnia wieku nie przekraczała 30 lat) mogła wyjść z takim projektem. Raport opublikowano w skróconej formie jako dodatek do "Życia Gospodarczego", a w pełnej formie w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym, gdzie działał aktywnie Rafał Krawczyk, wówczas sekretarz generalny PTE.
Potem rozpoczął się – chyba najprzyjemniejszy w mojej pracy zawodowej – okres uczestnictwa w różnego rodzaju konferencjach, na ogół organizowanych nie przez samych ekonomistów, lecz przez nowy ruch "Solidarności". Była ogromna chłonność i zainteresowanie tymi nowymi propozycjami. Odwiedzałem także rozmaite przedsiębiorstwa. Szczególnie sympatycznie wspominam swoje związki z hutą w Częstochowie, która nazywała się wówczas Hutą Bieruta. Związałem się wtedy bliżej z PTE i myślę, że właśnie z powodu zainteresowania naszym raportem zostałem w marcu 1981 roku wybrany wiceprezesem, jako osoba, która z ramienia Towarzystwa – wraz z prof. Cezarym Józefiakiem, również wiceprezesem – miała zajmować się reformą gospodarczą. Prezesem PTE został doc. Tomasz Afeltowicz z Wrocławia, a szefem ciała w rodzaju rady nadzorczej prof. Czesław Bobrowski. Muszę przyznać, że być reprezentantem projektu społecznego i proponować rozwiązania alternatywne w stosunku do oficjalnej polityki – to było przyjemne uczucie.
Wkrótce nawiązałem bliższe kontakty z tzw. Siecią wiodących zakładów NSZZ "Solidarność". Jeszcze w 1980 roku złożyli mi wizytę w mieszkaniu przedstawiciele "Sieci", którzy stwierdzili, że związek za mało uwagi poświęca reformie gospodarczej i w związku z tym oni mają zamiar zorganizować grupę przedstawicieli dużych zakładów pracy i proszą, żebym został ich konsultantem. Znali nasz projekt, był on dla nich jakąś inspiracją. Zgodziłem się i później wraz z Tomkiem Gruszeckim i Jurkiem Strzeleckim braliśmy udział w spotkaniach "Sieci", gdzie ważną rolę odgrywał Jerzy Milewski, późniejszy reprezentant "Solidarności" w Brukseli. W pracach "Sieci" uczestniczył też aktywnie Jacek Merkel.
Był to w ogóle bardzo burzliwy okres. Nagle okazało się, że nasze pomysły mogą mieć znaczenie praktyczne. Jesienią 1981 roku opracowałem więc drugi raport, który – w odróżnieniu od pierwszego – nie dotyczył systemu docelowego, lecz opisywał drogę dojścia do niego. Było bowiem jasne, że równie wielkim problemem, jak określenie systemu docelowego, jest zaprojektowanie ścieżki dojścia. Zdawało się, że na tę ścieżkę niedługo będziemy mogli wkroczyć. Ten drugi raport miał być również wydany przez PTE i nawet został wydrukowany, ale nie ukazał się, bo nastał stan wojenny. Większość nakładu poszła prawdopodobnie na przemiał.
Opisując w "Raporcie II" drogę przejścia od systemu nakazowo-rozdzielczego do projektowanego, wśród warunków, jakie miały być spełnione, ważne miejsce zajął postulat zawarcia umowy społecznej w sprawie koncepcji i sposobu realizacji reformy. Ponadto znalazło się tam rozwinięcie pewnych elementów systemu docelowego, tych, które moim zdaniem powinny były być wprowadzone jak najszybciej. Dotyczyło to finansów przedsiębiorstw, mechanizmu handlu zagranicznego, nowego sposobu kształtowania cen, a także oddolnej przebudowy struktur organizacyjnych.
Nie wiem, czy nasz raport miał jakikolwiek wpływ na przyjętą przez I Zjazd "Solidarności" koncepcję Rzeczypospolitej Samorządnej.
Myślę, że nawet gdyby tego projektu nie było, to pewnie ewolucja poglądów potoczyłaby się w podobnym kierunku. "Solidarność", jako wielki ruch reform, musiała zderzyć się z ograniczeniami politycznymi i logika tych ograniczeń musiała ją pchać w stronę rozwiązań samorządowych. No bo jakich innych? Jeżeli nie centralistyczne, a jednocześnie rynkowe, jeśli prywatna własność jako dominująca jest wykluczona – to pozostaje własność samorządowa. Nadzieja na zmianę dotychczasowego systemu sprawiła, że wielomilionowa organizacja opowiedziała się za koncepcją samorządową.
Po wprowadzeniu stanu wojennego nie zostałem automatycznie członkiem opozycji, chociaż w pewnym sensie do opozycji przeszedłem. Było to tak: stan wojenny, który jak dla wszystkich był dla mnie wielkim wstrząsem, zastał mnie w Brukseli, dokąd razem z Rafałem Krawczykiem wyjechałem 12 grudnia na konferencję stowarzyszenia belgijskich ekonomistów. Z ogromnym zainteresowaniem wypytywano nas wtedy o sytuację w Polsce. Pamiętam, jak Rafał Krawczyk mówił, że władza w Polsce leży na ulicy, że wystarczy ją tylko podnieść. Wzbudziło to ogromne zainteresowanie uczestników spotkania i zaproponowano nam następnego dnia, czyli 13 grudnia, konferencję prasową. Mieliśmy opowiedzieć, co się w Polsce dzieje.
13 grudnia rano – mieszkaliśmy u któregoś ze znajomych Krawczyka – budzi mnie gospodarz i mówi, że w Polsce jest stan wojenny. To był prawdziwy szok. Co godzinę w telewizji pokazywano migawki z Warszawy, czołgi na ulicach. Myślę, że bardziej, się to przeżywało z oddali, niż będąc tutaj. Zaczęły się starania o to, żeby jak najszybciej wrócić do Polski. Nie było to łatwe, bo odwołano loty, a mieliśmy wracać 14 grudnia samolotem z Amsterdamu. Należało jechać pociągiem, a do tego konieczne były wizy. Załatwiliśmy wizy; Krawczyk pojechał przez Szwecję, ja wróciłem pociągiem z Holandii, przez NRD, zresztą z duszą na ramieniu. Nie miałem cienia wahania, że wracać trzeba, i to możliwie jak najszybciej. Zupełnie nie widziałem się w roli emigranta... Wróciłem w dniu, kiedy miały miejsce wydarzenia w kopalni "Wujek".
Przyjechałem 16 grudnia wieczorem na Dworzec Gdański. Ciemno, ponuro. Udało mi się złapać taksówkę. Jechały cztery osoby. Kierowca zapytał mnie, skąd wracam. Odpowiedziałem, że z Holandii. Pamiętam jego ogromne zdziwienie. "Co pan zwariował – mówił, do tych bolszewików pan wraca?!"
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem następnego dnia, było złożenie legitymacji partyjnej.
Do partii wstąpiłem jeszcze na studiach. Ja i wielu moich kolegów sądziliśmy wówczas, że w ramach istniejącego w Polsce systemu trzeba jak najlepiej kształtować rzeczywistość. Do wystąpienia z partii byłem gotów w 1980 roku. Ale wtedy było to masowe i zbyt łatwe. Wprowadzenie stanu wojennego absolutnie wyjaśniło sytuację; po prostu nie mogłem ani dnia dłużej należeć do PZPR. To była decyzja, którą podejmowałem z poczuciem autentycznej ulgi.
No a potem... Nadal pracowałem na uczelni. Nasze seminarium też się utrzymało, odpowiadało widocznie jakimś potrzebom jego uczestników. Spotykaliśmy się dosyć regularnie, z tym że nie projektowaliśmy już nowego systemu. Seminarium rozszerzyło swoją formułę.
Pojawili się nowi uczestnicy, wśród nich Stefan Kawalec, matematyk z zainteresowaniami ekonomicznymi, którego poznałem jeszcze w 1981 roku jako działacza opozycji. Dołączył do nas w 1982 roku i odegrał później ważną rolę. Stefan zainteresował się głębiej koncepcją samorządową, dotarł do bogatej literatury zachodniej i napisał bardzo dobrą pracę, która do tej pory nie została opublikowana. W sposób systematyczny zanalizował w niej samorządowy system rynkowy w porównaniu z systemem gospodarki prywatnej. Ta praca wykazywała, w sposób elegancki, słabości modelu samorządowego.
Nie zakładaliśmy, że produktem tych naszych spotkań ma być jakaś praca zbiorowa, choć pamiętam, że przez pewien czas nosiliśmy się z myślą opracowania krytycznej oceny tego, co się działo w polskiej gospodarce. Natomiast seminarium przyczyniło się chyba do powstania prac indywidualnych.
Marek Dąbrowski, który też zajmował się samorządem, napisał swoją pracę habilitacyjną, Stefan Kawalec – swój doktorat. Ja także pisałem pracę habilitacyjną o systemach gospodarczych, po czym zabrnąłem w jej kolejne wersje: pierwszą, drugą, wreszcie trzecią. Adam Lipowski z Jurkiem Eysymonttem zaczęli się interesować, w jakim stopniu szczebel centralny może zastępować rynek, na ile jest możliwa polityka przemysłowa itd.
Była to praca bardziej akademicka aniżeli ta, którą prowadziliśmy w latach 1978–1981. Wcześniej tkwiło jeszcze w nas może naiwne przekonanie, że stworzymy coś, co być może się przebije do praktyki. Uznawaliśmy, że jeżeli jest na to nawet niewielka szansa, warto próbować. Poza tym ta praca była ciekawa intelektualnie, bowiem projektowanie w warunkach ograniczeń jest pewnego rodzaju wyzwaniem intelektualnym.
Lata 80. Skupiałem się głównie na pracy w Instytucie Rozwoju Gospodarczego SGPiS, prowadziłem seminarium, miałem wykłady dla studentów. Wykładałem to, czym interesowałem się od początku, mianowicie międzynarodowe stosunki gospodarcze, a potem zacząłem wykłady z dziedziny, która w Polsce jeszcze wówczas nie istniała – analizy porównawczej systemów gospodarczych. Analizowałem charakter systemu nakazowo-rozdzielczego – jego dominujące cechy, progi reformy, szanse na wzrost sprawności – a także gospodarkę samorządową, prywatno-rynkową. To było moje główne zajęcie.
Od 1985 roku kierowałem też "oficjalną" grupą badawczą, w ramach tego, co się ówcześnie nazywało centralnym programem badań podstawowych. Chodziło tu o badania zmian strukturalnych w gospodarce. Koordynatorem pierwszego szczebla był prof. Mieczysław Nasiłowski. Grupa tematyczna, którą kierowałem, zajmowała się związkami między systemami gospodarczymi a przemianami strukturalnymi. W ramach poszczególnych grup "rozkładano" temat na czynniki pierwsze, a potem zadaniem kierownika grupy było napisanie syntezy.
W maju 1989 roku napisałem taką syntezę, która w dużej mierze wynikała z moich przemyśleń, a dotyczyła tego, co trzeba zmienić w systemie gospodarczym, aby mieć nadzieję na jego wyższą sprawność. Kiedy ją teraz czytam – dochodzę do wniosku, że był tam zarys podstawowych kierunków późniejszej reformy: prywatyzacja, liberalizacja handlu zagranicznego, wymienialność pieniądza, konieczność otwarcia gospodarki po to, aby uniknąć błędnej strategii substytucji importu...
Pamiętam, że w tym opracowaniu starałem się pokazać, iż sama prywatna własność jest zasadniczo ważna, ale nie wystarcza dla uzyskania sprawności gospodarczej, jeżeli inne czynniki są źle ukształtowane. A te inne czynniki to przede wszystkim konkurencja, o której sile w dużej mierze decyduje otwarcie gospodarki na świat. Z tego wyciągałem wnioski, co należałoby zrobić w polskiej gospodarce. Natomiast nie ma w tym referacie jednego: problemu galopującej inflacji. Pojawiła się ona bowiem w takiej skali dopiero później, w sierpniu 1989 roku, tuż po "urynkowieniu" cen żywności.
Co prawda interesowałem się wcześniej warunkami stabilizacji w krajach o wysokiej inflacji, czytałem sporo prac na ten temat, ale w moim referacie nie było to obecne, bo nie było tego jeszcze w naszej gospodarce. Pojawienie się czynnika hiperinflacji narzuciło nowy priorytet w rozważaniach o tym, co w ogóle trzeba zrobić w polskiej gospodarce.
Nie sądziłem ani przez chwilę, że przyjdzie mi się z tym zmierzyć nie jako teoretykowi, ale w roli ministra i szefa ekipy gospodarczej.
Leszek Balcerowicz, "800 dni. Szok kontrolowany"
*Śródtytuły pochodzą od redakcji