Zimna wojna domowa
Premier Węgier dokonał „kontrolowanej kapitulacji”, aby uniknąć odpowiedzialności za katastrofę swego kraju. Oddaje rządy w państwie, które nigdy wcześniej nie było tak podzielone.
26.03.2009 | aktual.: 26.03.2009 07:57
Gdy w połowie marca „Przekrój” pytał węgierskich ekspertów o marzenia polityczne, niemal wszyscy mieli tylko jedno – żeby premier Ferenc Gyurcsány wreszcie ustąpił. Marzenie zostało spełnione, choć nie należy przeceniać wpływów naszej redakcji w Budapeszcie.
W sobotni poranek premier Gyurcsány skapitulował. Zaskoczeni delegaci na partyjny kongres socjalistów usłyszeli, że ich szef chce, aby partia znalazła nowego premiera, bo on nie chce być „przeszkodą” w ratowaniu kraju z kryzysu gospodarczego. W kwietniu 2008 roku to właśnie premier był przyczyną rozpadu koalicji socjalistów i liberałów. Ci drudzy nie chcieli firmować najgorzej ocenianego rządu od 1990 roku. W efekcie od niemal roku socjalistyczny rząd Gyurcsányego nie ma większości w parlamencie, jego popularność przebija kolejne dna, a za rok na Węgrzech odbędą się wybory.
Sytuację gospodarczą (a przy okazji popularność socjalistów) uratować ma rząd złożony z technokratów. Plan oddania władzy jest już gotowy. Za tydzień Węgrzy poznają kandydata, a w połowie kwietnia parlament zrobi z niego premiera za pomocą konstruktywnego wotum nieufności.
Zimna wojna domowa
Gyurcsány oddaje władzę w kraju, o którym jak nigdy dotąd rozpisują się światowe media. Głównie z powodu kryzysu – ekonomiści przewidują, że w tym roku tamtejsza gospodarka może skurczyć się nawet o pięć procent. Premier apelował ostatnio do Brukseli o pomoc finansową, a agencje ratingowe przekonują, że Węgry to najgorsze w Europie miejsce do inwestowania.
Jednak problemy gospodarcze, które kiedyś się skończą, są tylko częścią znacznie głębszego kryzysu, w jakim znalazły się Węgry za sprawą swojej klasy politycznej. Premier Gyurcsány tylko zwieńczył dzieło. – To zimna wojna domowa – mówi „Przekrojowi” Krisztina Arató, szefowa Węgierskiego Stowarzyszenia Nauk Politycznych. – Nigdy wcześniej podziały na scenie politycznej nie były tak głębokie. Nigdy wcześniej przeciętni Węgrzy nie czuli się tak wyobcowani z polityki.
Krisztina Arató wskazuje na sondaże instytutu Mediana: 62 procent Węgrów twierdzi, że przed 1990 rokiem żyło się lepiej (w 2001 roku uważało tak 53 procent); tylko 14 procent jest zadowolonych z ostatnich 20 lat; 79 procent ma jak najgorsze zdanie o politykach. – Wśród Węgrów istnieje poczucie, że politycy zaprzepaścili szansę na to, aby Węgry szybko dogoniły Zachód – tłumaczy Arató.
W Budapeszcie popularna jest znana też w polskiej wersji wyliczanka klęsk narodowych: „Najpierw mieliśmy najazd Mongołów, potem klęskę pod Mohaczem i turecką, a następnie habsburską okupację, przegrane obie wojny światowe, a w międzyczasie utratę połowy terytorium, potem komunizm i klęskę powstania w 1956 roku, a teraz mamy Gyurcsányego”. Węgrzy wychodzili z komunizmu być może nie jako najweselszy barak w bloku, ale prawdopodobnie jako najbogatszy. Jeździli na Zachód (do Austrii), w sklepach nie brakowało pomarańczy, a władza nie była zbyt uciążliwa dla obywateli. Dlatego dziś, gdy inne państwa regionu obchodzą kolejne rocznice aksamitnej rewolucji, Węgrzy wspominają rok 1990 jako stosunkowo łagodną zmianę systemu. Jak niewiele się wtedy zmieniło, ilustruje popularny na Węgrzech dowcip: „Kto rządziłby dziś Węgrami, gdyby komunizm nie upadł? – Ferenc Gyurcsány!”.
Przez lata 90. Węgry były gospodarczym liderem regionu. Ich PKB, już na starcie przemian wyższe od polskiego o 30 procent, rosło co roku o pięć i więcej procent. Jednak kolejne rządy doprowadziły państwowe finanse do ruiny. W latach najlepszej koniunktury Węgrzy wydawali znacznie więcej, niż mieli: deficyt budżetowy niemal co roku dobijał do pięciu procent PKB. Dziś węgierski dług publiczny w stosunku do rocznego PKB jest prawie dwukrotnie wyższy niż polski. W fatalnym stanie jest też rynek pracy. Lata rozdawania wcześniejszych emerytur doprowadziły do tego, że w 10-milionowym społeczeństwie oficjalnie pracuje 3,8 miliona osób, ponad milion mniej niż u równie licznych Czechów.
Zbawienny kryzys
Paradoksalnie kryzys światowy może uzdrowić węgierską gospodarkę. Przez dwa ostatnie lata socjalistyczny rząd zaciskał pasa. W 2008 roku Gyurcsányemu udało się zbić deficyt budżetowy do poziomu trzech procent – głównie dzięki cięciom wydatków socjalnych i wyższym podatkom dla firm. Jesienią zniknęła tak zwana trzynasta emerytura, a w lutym rząd zapowiedział zamrożenie świadczeń socjalnych nawet na osiem lat.
Ten reformatorski zapał dopadł premiera dopiero po pewnym kompromitującym wydarzeniu. W 2006 roku media zdobyły nagranie ze spotkania partyjnego socjalistów, na którym szef rządu opowiada, jak to musiał „kłamać rano i wieczorem”, aby wygrać wybory. – Już na samym początku kadencji premier stracił zaufanie społeczne, ale postanowił trwać na stanowisku. To był początek paraliżu politycznego węgierskiej polityki, który trwa do dziś – wyjaśnia Arató. Podobnego zdania jest Andras Lanczi, szef instytutu nauk politycznych budapeszteńskiego Uniwersytetu Kormina. – Przyjęta 20 lat temu konstytucja miała zapewnić młodej demokracji stabilność. Z założenia była przejściowa, ale do dziś nie została zmieniona. Rezultat jest taki, że od roku socjaliści rządzą, nie mając większości w parlamencie. Socjaliści i opozycja blokują się nawzajem, a parlament tylko trwa.
Polityczny paraliż pogłębia agresję. Gyurcsány i Viktor Orbán, szef prawicowego Fideszu, największej partii opozycyjnej, właściwie ze sobą nie rozmawiają. Nawet 15 marca, czyli w Dniu Węgierskiej Jedności, Orbán nie omieszkał nazwać adwersarza „kłamcą, złodziejem i populistą”. Z kolei socjalistyczny minister sprawiedliwości Tibor Draskovics przyznał niedawno, że przejęcie władzy przez prawicę może skończyć się izolacją Węgier w Unii Europejskiej, bo „Fidesz to skrajni radykałowie i rasiści i nikt z nimi nie będzie chciał rozmawiać”. Dlatego może trudno się dziwić, że mieszkańcy Budapesztu obchodzili wspomniany Dzień Węgierskiej Jedności w pięciu miejscach. 15 marca prezydent i premier przewodzili głównym obchodom pod budynkiem parlamentu. Towarzyszyli im kompania wojska i grupka wyselekcjonowanych gapiów. Przy pomniku Sándora Petõfiego jedność narodową świętował burmistrz stolicy. Tym razem mu się upiekło i nie został – jak rok temu – obrzucony jajami.
Dzień niejedności
Na drugim brzegu Dunaju obchody urządził Viktor Orbán, szef Fideszu, głównej partii opozycyjnej. Jak zwykle nazwał premiera Ferenca Gyurcsányego „wrogiem narodu”. Z kolei na placu Bohaterów zebrała się zdelegalizowana Gwardia Węgierska, czyli wymachujący flagami Arpadów propagatorzy sprawności fizycznej, pieśni patriotycznych i rasizmu.
Normalni mieszkańcy Budapesztu tłumnie stawili się przy moście Łańcuchowym, gdzie było pełno straganów, trzy koncerty, kabaret i zero polityki. A policja do późnych godzin wieczornych uganiała się za świętującymi kibicami klubu piłkarskiego Ferencvárosi. Gdyby nie lejący deszcz, tegoroczny Dzień Węgierskiej Jedności ustanowiony w rocznicę antyhabsburskiego powstania z 1848 roku nie różniłby się niczym od obchodów sprzed roku i sprzed dwóch lat.
– Od afery z nagraniem Gyurcsányego ignorowanie polityków stało się powszechnym zachowaniem wśród Węgrów – tłumaczy „Przekrojowi” Judit Hamberger, politolog z instytutu Teleki. – Gdyby jednak spory socjalistów i Fideszu ograniczały się do wielkiej polityki, społeczeństwo machnęłoby na to ręką. Tego jednak nie zdzierżyliby politycy. Dlatego bezmyślnie przenieśli swoje wojenki na obszary, które dotyczą każdego Węgra i które jednocześnie są u nas „łatwopalne społecznie”.
Przestępczość tolerowana
Pierwszy z tych obszarów to sytuacja 600-tysięcznej mniejszości węgierskiej na Słowacji. Konflikt rozgorzał w 2006 roku, gdy do rządu w Bratysławie weszli antywęgierscy nacjonaliści. Gdy słowacka policja spałowała miejscowych Węgrów, Gyurcsány znalazł się między młotem a kowadłem. Orbán zarzucił mu, że „niedostatecznie broni interesów Węgrów za granicą”. Wtedy węgierskie partie zaczęły prześcigać się w udowadnianiu, kto bardziej troszczy się o diasporę. Do kulminacji sporu doszło w styczniu, kiedy Orbán stwierdził, że „Węgry mają roszczenia terytorialne”. Żaden z obecnych na konferencji dziennikarzy nie odważył się dopytać o szczegóły.
Jeszcze większe znaczenie ma drugi obszar zapalny – węgierscy Romowie. – Sytuacja ekonomiczna i społeczna 800-tysięcznej mniejszości romskiej szybko się pogarszała od upadku komunizmu – mówi nam Andras Kovats, socjolog z Węgierskiej Akademii Nauk. – Jednak to, co się dzieje ostatnio, to prawdziwa katastrofa. I możemy za to podziękować naszym politykom. W styczniu Albert Pasztor, szef policji w Miszkolcu, oświadczył, że sprawcami większości przestępstw w mieście są Cyganie oraz że model współżycia z tą mniejszością zupełnie zawiódł. Pasztor został odwołany. Ale w tym czasie opozycja zaatakowała rząd za „przymykanie oczu na romską przestępczość”, co akurat nie jest wyłącznie demagogią, bo to za rządów socjalistów wprowadzono zasadę „przestępczości tolerowanej” – policja nie zajmuje się kradzieżami, jeśli dotyczą przedmiotów o wartości poniżej 30 tysięcy forintów (około 450 złotych). Rząd zbył zarzuty, bo „w tej sprawie rasiści z Fideszu nie mają prawa się wypowiadać”. Wtedy doszło do kolejnego zwrotu akcji.
8 lutego w pobliżu Balatonu grupa Romów zamordowała znanego rumuńskiego piłkarza ręcznego Mariana Cozmę, który stanął w obronie zaatakowanej kelnerki. Po tym morderstwie przez Budapeszt przetoczyły się demonstracje pod hasłem: „Stop romskiej przestępczości”, a na prowincji doszło do ataków na romskie domy. Wyraźnie przerażony skalą ataków rzecznik praw obywatelskich do spraw mniejszości Erno Kallai apelował w parlamencie: „Ratujmy Węgry! Brońmy zasad moralnych!”.
Baza określa nadbudowę
– Problem z Romami jest realny. Ale politycy zachowują się karygodnie, próbując wykorzystać go politycznie – przekonuje Lanczi. Rząd udaje, że nie ma problemu, a ci, którzy sugerują, że jest, to „rasiści”. Prawica natomiast twierdzi, że każdy Rom to potencjalny przestępca. Efekt jest taki, że coraz więcej osób zwraca się w stronę radykalnej prawicy, która ma prostą receptę na rozwiązanie problemu z Romami – wyrzucić ich z kraju. Choć według sondażu instytutu Mediana Węgrzy najchętniej wyrzuciliby z kraju polityków (54 procent).
Sytuacja na Węgrzech przypomina nieco założenia pewnej teorii naukowej: problemy społeczne ujawniają się i zanikają w ścisłym związku z sytuacją gospodarczą – w czasach komunizmu, gdy Węgrzy mieli mniej więcej po równo, problem „romskiej przestępczości” był marginalny. Dziś Romowie są jedną z najbiedniejszych grup, a to skutkuje wyobcowaniem i konfliktami społecznymi – baza tworzy nadbudowę.
To właśnie wykorzystują węgierscy politycy. Rozniecają konflikty wokół mniejszości romskiej na Węgrzech czy węgierskiej na Słowacji, aby odwrócić uwagę od fatalnej sytuacji państwa, do której sami doprowadzili. Dlatego jest wysoce prawdopodobne, że gdy znikną problemy gospodarcze, na Węgry wróci spokój społeczny. A Karol Marks znów zatriumfuje.
Węgrom trudno dogodzić. Po tym jak Gyurcsány zapowiedział dymisję, „Przekrój” zapytał tych samych węgierskich ekspertów, jak to jest, gdy marzenia się spełniają. Wszyscy odpowiedzieli w tym samym tonie: „To byłoby zbyt piękne. Gyurcsány coś kombinuje”. Świadczyć ma o tym jego triumf w sobotnich wyborach na szefa partii socjalistycznej (zdobył 85 procent poparcia). – Gyurcsány tylko taktycznie usuwa się w cień – przekonuje Arató. – Nasi liderzy zbyt mocno kochają władzę, aby pozbyć się jej tak po prostu. Już teraz nic nie jest w stanie nas zaskoczyć.
Łukasz Wójcik