Wypędzenie Steinbach
Wycofanie kandydatury Eriki Steinbach do rady „Widocznego Znaku ma niewielkie znaczenie. Polska trwoni energię i prestiż na atakowanie osoby, która i tak miałaby mało do powiedzenia w sprawie dla nas najważniejszej: jak zostaną upamiętnione wypędzenia?
Bitwa skończyła się zaskakująco. Gdy rankiem 4 marca szefostwo Związku Wypędzonych (BdV) powiadomiło, że Erika Steinbach nie jest już kandydatką do rady fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie, w Warszawie wystrzeliły szampany. Premier Donald Tusk chwalił Władysława Bartoszewskiego za skuteczną presję na niemiecki rząd. Nawet Jarosław Kaczyński wydusił z siebie kilka ciepłych słów pod adresem rządu, choć przestrzegł przed hurraoptymizmem.
No właśnie. Brak Eriki Steinbach w radzie fundacji, która ma nadzorować „widoczny znak”, czyli projekt upamiętniający niemieckich wypędzonych, wcale nie musi oznaczać jej porażki. Przeciwnie – może ją wzmocnić. Warszawa dała się sprowokować osobie, która na prowokacjach od lat zbija kapitał polityczny. W niedzielę Steinbach porównała swoje ewentualne członkostwo w radzie do miecza Damoklesa. – W każdej chwili mogę do niej wejść – wyznała tygodnikowi „Der Spiegel”.
Historia bez hitlerowców
Wycofanie kandydatury Steinbach to zaskakujący zwrot w serialu, którego akcja ostatnio już i tak mocno przyspieszyła. W grudniu obie izby niemieckiego parlamentu przyjęły ustawę o powołaniu fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie. W ten sposób upamiętnienie wypędzonych – Centrum przeciw Wypędzeniom – przestało być projektem BdV, bo nadzór nad nim objął rząd.
Tak spełniły się oczekiwania polskiej strony, która obawiała się (zapewne słusznie), że jeśli wypędzeni zabiorą się do upamiętniania siebie samych, to będzie to wizja wojny, którą w pojedynkę rozpętał Adolf Hitler, podczas której większość Niemców była w antyhitlerowskim podziemiu, a na koniec ci Bogu ducha winni anty-faszyści zostali przepędzeni z Breslau i Danzig przez radzieckich komunistów i polskich nacjonalistów.
Przyjęta w grudniu ustawa przewiduje stworzenie „widocznego znaku” w formie stałej ekspozycji muzealnej połączonej z niewielkim ośrodkiem badawczym zajmującym się losem wypędzonych. Miejscem tej wystawy będzie gmach Domu Niemieckiego w centrum Berlina. Całość przedsięwzięcia ma być finansowana ze środków państwowych, a „widoczny znak” instytucjonalnie będzie podlegać pod cieszącą się międzynarodowym prestiżem fundację muzeum historii Niemiec.
Najbardziej konfliktowym elementem tego rządowego pomysłu okazał się skład rady, która ma nadzorować „widoczny znak”. Według ustawy ma do niej wejść 13 przedstawicieli. Trzech z nich nominuje BdV. Gdy w lutym ubiegłego roku nowy rząd Polski powiadomił Berlin o swojej „życzliwej neutralności” względem przyszłego projektu, profesor Bartoszewski przestrzegł jednocześnie stronę niemiecką, mówiąc: „Róbcie, co uważacie, ale uważajcie, co robicie”.
Polskiemu rządowi wydawało się, że postawił sprawę jasno: my dajemy wam wolną rękę w sprawie projektu „widoczny znak”, ale pod warunkiem że w jego władzach nie znajdzie się pani Steinbach. Najwyraźniej Niemcy się nie połapali albo (co jest bardziej prawdopodobne) nie chcieli się połapać, bo przecież żadnego zobowiązania w sprawie Eriki Steinbach nie podpisali.
Dobrze im dowalił
Przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert uświadomił to Warszawie 2 stycznia. Zapytany o przyszłość Steinbach w radzie fundacji odrzekł, że nie będzie ingerować w skład personalny rady. Polski rząd zareagował dopiero w ostatnim momencie, ale za to od razu z grubej rury – dzień przed ogłoszeniem kandydatów BdV, gdy już wiadomo było, że wśród nich znajdzie się Steinbach, do Berlina pojechał profesor Bartoszewski i znów nie przebierał w słowach. Oświadczył, że jej nominacja to tak, jakby Watykan wysłał na rozmowy do Izraela biskupa Richarda Williamsona (przywróconego niedawno na łono Kościoła lefebrysty, który zaprzecza istnieniu komór gazowych).
W polskiej prasie pojawiły się komentarze w tonie: „Dobrze im dowalił”. W Niemczech natomiast oburzenie mieszało się z niedowierzaniem, nawet wśród tak przychylnie do nas nastawionych polityków jak Markus Meckel z SPD. Dzień później Związek Wypędzonych zgłosił kandydaturę Steinbach.
Przez następne dwa tygodnie walka toczyła się już na całego. Warszawski korespondent „Süddeutsche Zeitung” Thomas Urban napisał, że „Bartoszewski rozpętał kampanię medialną niespotykaną w demokratycznych krajach Europy”. Z kolei „Frankfurter Allgemeine Zei-tung” przekonywał, że Polacy nie są zdolni do empatii wobec niemieckich wypędzonych.
Do konfliktu o Steinbach doszło również wewnątrz niemieckiej koalicji. Za szefową BdV stanęło konserwatywne skrzydło chadecji z wiceszefem klubu CDU/CSU Wolfgangiem Bosbachem na czele. Po drugiej stronie barykady Frank-Walter Steinmeier, szef MSZ i kandydat socjaldemokratów na kanclerza, wezwał Angelę Merkel do zablokowania kandydatury Steinbach „dla dobra stosunków polsko-niemieckich”. W Polsce używanie miała opozycja. Jarosław Kaczyński z nieukrywaną satysfakcją podsumował, że taktyka „życzliwej neutralności” zawiodła na całej linii.
Wtedy inicjatywę przejął premier. 27 lutego spotkał się z kanclerz Merkel podczas obchodów średniowiecznej uczty świętego Macieja w Hamburgu. Spotkanie musiało być udane, bo po powrocie Tusk zapytany o dalsze kroki polskiego rządu w sprawie Steinbach odparł tylko: „Poczekamy, zobaczymy”. Pięć dni później było już po bitwie. Związek Wypędzonych wycofał kandydaturę Steinbach i zapowiedział, że na znak protestu przeciwko polskim naciskom jej miejsce w radzie pozostanie nieobsadzone.
Szefowa wypędzonych poddała się? Niekoniecznie. Ta dość powszechnie akceptowana interpretacja wydarzeń zawiera jeden słaby punkt.
Wygnani wykorzystani
W Polsce przyjęło się zakładać, że Steinbach jest bezgranicznie oddana sprawie wypędzonych – tłumaczy w rozmowie z „Przekrojem” Bogdan Musiał, historyk zajmujący się stosunkami polsko-niemieckimi. – A co, jeśli przyjąć, że Steinbach to bezwzględny polityk, który wykorzystuje wypędzonych w budowaniu swojej kariery?
W takiej perspektywie cały konflikt wygląda zupełnie inaczej. Steinbach nie należy do żadnej z prawnych kategorii wypędzonych, które zostały wyszczególnione w ustawie z lat 50., bo jak to ujął Radosław Sikorski, „przyszła do Polski z Hitlerem i z Hitlerem musiała się z niej wynosić” – jej ojciec był żołnierzem i w 1939 roku służył na lotnisku w okupowanej polskiej Rumii, gdzie w 1943 roku urodziła się Erika.
Steinbach bardzo późno zaangażowała się w wysiłki wypędzonych. Politykiem została w latach 70. Zapisała się do CDU i w 1990 roku z listy tej partii dostała się do Bundestagu. Dopiero w 1994 roku trafiła do Związku Wypędzonych. Tam przy wsparciu szefa Powiernictwa Pruskiego Rudiego Pawelki (do czego się dziś nie przyznaje) zrobiła błyskawiczną karierę i po czterech latach została szefową związku.
O tym, że Steinbach traktuje środowisko wypędzonych jak trampolinę do kariery, najmocniej świadczą ostatnie miesiące. – Doskonale wiedziała, że jej kandydatura do rady fundacji nie ma szans – przekonuje nas Kai-Olaf Lang, politolog z berlińskiej Fundacji Nauka i Polityka. – Cały rząd musi zaakceptować kandydatów do rady, a ministrowie z SPD na pewno nie zgodziliby się na Steinbach. Ale decyzja o kandydowaniu była strategicznie doskonała. Zgłaszając swoją kandydaturę, Steinbach wyprowadziła Polaków z równowagi. Atakowana przez Warszawę znalazła obrońców najpierw wśród niemieckich dziennikarzy, a potem wśród konserwatywnego skrzydła CDU. – Często byli to ludzie, którzy wcześniej ją krytykowali albo nie mieli pojęcia o jej istnieniu – mówi Musiał. – Cały naród pochylił się nad losem biednej Steinbach.
Postawiła również w patowej sytuacji swoją szefową. – Na jesieni w Niemczech odbędą się wybory parlamentarne, dlatego Merkel nie mogła pozwolić sobie na utratę niewielkiego, ale bardzo zdyscyplinowanego elektoratu ze środowiska wypędzonych – mówi „Przekrojowi” doktor Marek Cichocki, ekspert do spraw niemieckich. – A tym skończyłoby się stanowcze zablokowanie kandydatury Steinbach do rady fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie. Z kolei publiczne poparcie Merkel dla szefowej BdV skończyłoby się kolejnym kryzysem w relacjach z Warszawą, czyli doskonałym tematem przewodnim dla kampanii wyborczej SPD. Kanclerz Merkel próbowała przeczekać problem i odłożyć wybór członków rady fundacji na czas po wyborach. Ale Steinbach wykorzystała- moment najostrzejszej reakcji na ataki Warszawy i sama się wycofała. – To była świetna decyzja – uważa Cichocki. – Została męczennicą, za którą murem stanęła duża część CDU. Między innymi dzięki zachowaniu strony polskiej umocniła się jej pozycja w chadecji.
Widoczne znamię
Czy o to chodziło Warszawie? Wątpliwe. – Polski rząd wybrał złą bitwę i złe instrumenty do jej prowadzenia – twierdzi Cichocki. Dał się sprowokować Steinbach i zapomniał o tym, co naprawdę ważne w konflikcie z wypędzonymi – o treści wystawy, która powstanie w ramach upamiętnienia ich losów.
– Polska już odniosła w tej dziedzinie prawdziwy, choć nieco przeoczony sukces – przekonuje Lang. – Dzięki ustawie przyjętej w grudniu przez niemiecki parlament za upamiętnieniem wypędzeń miał stanąć rząd federalny. Wpływ Związku Wypędzonych na ten projekt został drastycznie ograniczony (trzy miejsca w 13-osobowej radzie), a trzeba pamiętać, że jeszcze cztery lata temu rząd chciał finansować Centrum jako autorski pomysł BdV.
Takiego wpływu na niemiecką politykę wewnętrzną Polska nie miała nawet w czasach Helmuta Kohla, który przez wiele miesięcy wstrzymywał ratyfikację porozumienia o granicy z Polską, bo nie chciał utracić poparcia wypędzonych. Klaus Bachmann, niemiecki politolog mieszkający w Polsce, 24 lutego napisał w opolskim dodatku do „Gazety Wyborczej”, że „jest to sukces i PiS, i PO”. Bachmann pisze, że Bartoszewskiemu byłoby trudniej negocjować z Berlinem, gdyby wcześniej Merkel nie miała do czynienia z braćmi Kaczyńskimi.
Ale ten sukces „ufederalnienia” „widocznego znaku” trzeba teraz wykorzystać. Po jesiennych wyborach w Niemczech władzę przejmie prawdopodobnie koalicja chadeków i liberałów. Biorąc pod uwagę to, że sprawa wypędzeń (dzięki polskiemu atakowi na Steinbach) stała się znacznie bliższa wielu konserwatywnym chadekom, oraz perspektywę, że w przyszłym rządzie zabraknie od zawsze skonfliktowanych z wypędzonymi socjaldemokratów, ostateczny efekt, czyli treść „widocznego znaku”, może nie być dla Polski taki pozytywny. A chyba właśnie o treść chodziło na początku tej wojny.
Łukasz Wójcik