Triumf ducha europejskiego
Dalekowzroczna strategia i wola walki, wyobraźnia i hart ducha, żarliwy patriotyzm i uczciwe respektowanie reguł wspólnych dla wszystkich, konkurencja i szacunek dla przeciwnika... Tymi wszystkimi przymiotami odznaczył się w ostatnich tygodniach duch Europy. Myliłby się ten, kto powyższe wyliczenie wiązałby z poszerzeniem Unii czy z przyjęciem jej konstytucji - pisze w najnowszym "Tygodniku Powszechnym" Jarosław Gowin.
07.07.2004 08:46
Biurokraci, technokraci i megalomani, udający mężów stanu lub bodaj polityków, budowali mechanizm zjednoczonej Europy kierując się doraźnymi, partykularnymi interesami, a nie dalekosiężną wizją przyszłości. O tym, że Europa nie jest kontynentem zgnuśniałym, bezwolnym i niezdolnym do głębszych uczuć, przekonali nas piłkarze i kibice. Moim zdaniem zakończone właśnie mistrzostwa były najpiękniejszym, najbardziej porywającym turniejem, jaki rozegrano za pamięci obecnego pokolenia, a może i kiedykolwiek.
Europa przed światem
Tego, że ranga i poziom mistrzostw Europy przewyższą znaczeniem mistrzostwa świata, można się było spodziewać od dawna. Gdyby nie odrodzenie geniuszu Ronaldo, turniej w Korei i Japonii pozostałby w pamięci kibiców tylko z powodu sędziów, którzy bez skrupułów doholowali drużynę współgospodarzy do strefy medalowej. Im więcej zespołów występuje w finale mundialu, tym nudniejszy staje się jego przebieg. Nierówny poziom, oszczędzanie sił na następne fazy turnieju, kalkulacje, a zwłaszcza plaga meczów bez znaczenia - wszystko to sprawia, że emocje mieszają się ze znużeniem i irytacją...
Z tego punktu widzenia obecne mistrzostwa Europy nie miały precedensu. Nie było podczas nich bowiem ani jednego spotkania o “pietruszkę”. Gdyby żegnający się z turniejem Rosjanie strzelili jeszcze raz celnie do bramki Grecji (a szans mieli wiele), ta nie stałaby się rewelacją turnieju. Gdyby grający w rezerwowym składzie i mający już zapewniony awans Czesi nie walczyli do upadłego, to kiepska jak nigdy reprezentacja Niemiec doczołgałaby się do ćwierćfinału, a kto wie, czy i nie wyżej...
Włoska klątwa
Jedynym zgrzytem był wewnątrzskandynawski “mecz braterstwa”, w którym Dania i Szwecja - skądinąd grające nowoczesny, ofensywny futbol - pozwoliły strzelić sobie nawzajem dokładnie tyle goli, ile było potrzeba, by wyeliminować Włochów. Ci ostatni, choć mają wspaniałych piłkarzy, od dziesięcioleci uparli się, by katować kibiców ultradefensywnym catenaccio. Mało kto więc ich lubi, ale już z drugim turniejem pod rząd rozstali się w okolicznościach budzących niesmak; w Korei sędzia zrobił wszystko, by uniemożliwić im zwycięstwo z gospodarzami, tym razem po nieuczciwe metody sięgnęli piłkarze grupowych rywali. Choć przyznać trzeba, że Skandynawowie symulowali grę z niewiarygodnym zaangażowaniem: kości trzeszczały, bramkarze uwijali się jak w ukropie, a to że mecz mógł być ułożony, przyszło nam do głowy dopiero w 88. minucie.
Włosi mogą sobie zresztą pluć w brodę, bo podczas Euro 2004 catenaccio okazało się ich klątwą - gdyby nie kurczowe trzymanie się minimalnego prowadzenia w meczu ze Szwecją, nie musieliby zdawać się na uczciwość Duńczyków. Ale klątwa Włochów dopadła i Skandynawów, bo obie reprezentacje odpadły w następnej rundzie.
Koniec "starej Europy"
Mistrzostwa były wyjątkowe również z innego powodu. Po raz pierwszy w historii do strefy medalowej nie awansował nikt z potentatów: odpadły Anglia, Francja, Niemcy i Włochy. Tradycyjnie zawiodła Hiszpania, od lat dysponująca jednym z najsilniejszym składów, najsilniejszymi zespołami klubowymi i... przegrywająca wszystko z kretesem (wtrącając w ten sposób w melancholię kibiców, którzy - jak niżej podpisany - znajdują upodobanie w wierności wartościom przegranym...).
Przyczyny pogromu faworytów były rozmaite. Niektórych zgubili trenerzy - Anglików i Włochów doprowadzili do utraty decydujących bramek w samej końcówce nakazując obronę wyniku, zamiast gry o zwycięstwo. Jeżeli nie potrafi się zapewnić sukcesu drużynie, w której pomocy grają Zidane, Pires i Vieira, albo jeżeli goli nie zdobywa atak w składzie: Raul, Morientes, Torres, to znaczy że reprezentacjami Francji i Hiszpanii również kierowali dyletanci. Do tego dochodzi jednak dominacja interesów klubowych nad interesami reprezentacji. Gwiazdy Realu, podróżujące po świecie niczym obwoźna trupa, zapewniły swemu klubowi sukces finansowy, ale nie sportowy, a występując w rozmaitych reprezentacjach przypominały cienie piłkarzy sprzed roku czy dwóch (wyjątkiem: Luis Figo). Francuzi - bezsprzecznie najlepsi piłkarze świata - poruszali się po boiskach Portugalii z dostojeństwem Jacquesa Chiraca. I takie też odnieśli sukcesy...
Inne były powody spektakularnej klęski Niemców. Tym nie pomógłby chyba nawet Otto Rehhagel, z niewiadomych powodów trenujący nie reprezentację swojej ojczyzny, a Grecję. Piłka niemiecka od lat pogrąża się w kryzysie (czego przejawem jest m.in. to, że w lidze niemieckiej - jako jedynej spośród znaczących - jakie takie sukcesy odnoszą piłkarze polscy...). Tym razem Niemcom zabrakło nie tylko odwiecznego sojusznika - szczęścia - ale dyscypliny taktycznej, zgrania, waleczności. No cóż, społeczeństwo dobrobytu... Kanclerz Schroeder pewnie znowu podniesie podatki.
Reprezentacji Polski na ważnej imprezie piłkarskiej nie zobaczymy pewnie długo. Naszych zawodników (wyłączając tych z Wisły i Cracovii, rzecz jasna) dzielą od europejskiej czołówki lata świetlne, i nie chodzi tu tylko o umiejętności, ale - bardziej może nawet - o wolę zwycięstwa. Dlatego kibicujmy Czechom. Chwała nieustraszonym.
A świat niech uczy się od Europy (Polska - od Krakowa). Przynajmniej w dziedzinie futbolu - konkluduje Jarosław Gowin.