Pusty przebieg Fransa Timmermansa. Czeka nas próba sił
Bezowocna wizyta Fransa Timmermansa w Warszawie udowodniła, że do rozwiązania sporu z Brukselą jest daleko i wszystko wskazuje na konfrontację. Rząd jest przekonany, że ją wygra. Ale czy aby na pewno ma rację?
18.06.2018 | aktual.: 18.06.2018 17:53
Spotkanie Timmermansa z Morawieckim miało być z gatunku tych "ostatniej szansy". W rzeczywistości można by to podsumować dwoma słowami: "przyjechał i wyjechał". Wszystko trwało mniej niż godzinę. Nawet dyplomatyczne formułki o zamiarach znalezienia rozwiązania nie były w stanie przykryć faktu, że stan rozbieżności między Komisją Europejską i Polską po sześciu miesiącach "ofensywy" Morawieckiego nie uległ zasadniczej zmianie.
Rząd sądził - nie bez podstaw - że nowe otwarcie Morawieckiego w kontaktach z Brukselą sprowadzające się wyłącznie do kosmetycznych ustępstw wystarczy, by załatwić sprawę. I zapewne gdyby o wszystkim decydował bardziej cyniczny gracz - jak np. szef KE Jean Claude Juncker - tak by się stało. Ale Timmermans nie zamierza poprzestać na symbolicznych gestach.
Mimo to, wyraźnie widać, że Polska jest w tej rozgrywce pewna swego. Jest przekonana, że trzyma wszystkie karty i jest w stanie zmusić Brukselę do rezygnacji. A przynajmniej przeczekać do lipca, kiedy wchodzi w życie ustawa o Sądzie Najwyższym i czystka sędziów stanie się faktem.
Rząd PiS ma solidne podstawy, by tak uważać. Wszystko wskazuje na to, że gdyby doszło do głosowania nad "stwierdzeniem wyraźnego ryzyka" naruszenia podstawowych wartości Unii - czyli zakończenia pierwszej części procedury artykułu 7. - Polska zebrałaby wystarczająco dużo głosów przeciw, by zablokować inicjatywę. Wydaje się, że ma zapewnione głosy Grupy Wyszehradzkiej i Chorwacji, a prawdopodobnie także i państw bałtyckich.
Co więcej, Polska liczy, że Unia ma po prostu ważniejsze sprawy na głowie. I faktycznie, plany włoskiego rządu, a także niemiecki spór o politykę azylową, który grozi rozpadem rządu Merkel - a może nawet i przy okazji systemu Schengen - są pilniejsze, niż sprawa Polski. W takiej sytuacji Bruksela rzeczywiście wydaje się być na straconej pozycji.
Wszystko może się zmienić
Postawa Polski ma jednak słabe punkty. Choćby dlatego, że zakłada, że nic się w sytuacji nie zmieni. Tymczasem gra artykułem 7. może być przeciągana jeszcze długo, a w międzyczasie sprawy mogą przybrać obrót niekoniecznie sprzyjający Polsce. Kraje będą. Trybunał UE wyda opinię o niezależności polskich sądów. Europejska Sieć Rad Sądownictwa może wykluczyć nową polską KRS ze swego grona. W efekcie, krajom, które są teraz po stronie Polski trudniej będzie uzasadnić ich pozycję. Koniec końców, wiele zależy od tego, jak wiele kapitału politycznego postanowią zainwestować kraje takie jak Francja i Niemcy.
Polska liczy, że niewiele - właśnie ze względu na inne problemy dręczące Unię. I zamierza to wykorzystać. Jak podał w niedzielę PAP, polscy dyplomaci kuszą wizją "konstruktywnej" postawy w sprawie reformy polityki azylowej - obecnie kluczowego problemu w Unii. Ale zarazem grożą, że jeśli Komisja nie odpuści w sprawie praworządności, będą blokować ważne inicjatywy. Taka postawa w krótkim okresie ma sens, ale ostatecznie może być bardzo kosztowna. Nie tylko dlatego, że zwiększa ryzyko wielkiego unijnego kryzysu.
Chodzi o pieniądze
Ważniejszą batalią od sporu o artykuł 7. okaże się pewnie bitwa o unijny budżet, a szczególnie kwestia uzależnienia od spełniania kryteriów praworządności. Owszem, tu Polska też ma sojuszników - głównie tych z regionu, ale ostatecznie ich siła będzie znaczyć mniej niż w głosowaniu nad artykułem 7. Negocjacje budżetowe dają też większe możliwości wpływania na mniejsze państwa członkowskie.
Polski rząd może więc mieć rację uznając, że prędzej czy później Komisja będzie musiała wycofać się z procedury artykułu 7. przeciwko Polsce. Ale równie dobrze może się okazać, że będzie to dla nas może to być pyrrusowe zwycięstwo.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl