Proces azjatyckich morderców
Przywódcy Czerwonych Khmerów zasiedli na ławie oskarżonych. To dowód na to, że komuniści nie muszą pozostawać bezkarni.
Choć narodowy socjalizm i komunizm stanowiły dwie strony tej samej ludobójczej monety, obie ideologie traktowane są w diametralnie różny sposób. O ile pierwsza została w zdecydowany sposób potępiona i rozliczona, to druga jest na wszelkie sposoby usprawiedliwiana. Tabuny lewicowych intelektualistów przekonują, że idea była wspaniała, a jej zbrodnie to tylko „błędy i wypaczenia”, którymi nie warto sobie zawracać głowy. Ci sami ludzie, którzy domagają się ścigania i wsadzania do więzień ostatnich żyjących zbrodniarzy Trzeciej Rzeszy, uważają, że podobne traktowanie zbrodniarzy komunistycznych to „polowanie na czarownice” i „bezduszne prześladowanie staruszków”. W efekcie komunistyczni oprawcy pozostają bezkarni i śmieją się w twarz rodzinom swoich ofiar. Tak jest i w Polsce, gdzie – mimo że od obalenia komunizmu minęło 21 lat – przypadki skazania czerwonych morderców można policzyć na palcach jednej ręki. To największa hańba III RP, całkowite fiasko idei sprawiedliwości i walki o prawa człowieka. Nie lepiej
jest w wielu innych krajach byłego bloku wschodniego – na Węgrzech, w Bułgarii, na Słowacji, nie mówiąc już o Rosji.
W sytuacji, gdy Europejczycy zawiedli, nieoczekiwanie cywilizowane standardy wyznacza Kambodża. Ten niewielki azjatycki kraj, położony między Tajlandią, Laosem i Wietnamem, pokazał światu, że komunistyczni mordercy nie są nietykalni. Że można postawić ich przed sądem. Na ławie oskarżonych zasiadło tam właśnie trzech przywódców Czerwonych Khmerów.
Nuon Chea, „brat numer dwa” i prawa ręka Pol Pota, szef państwa Khieu Samphan oraz minister spraw zagranicznych Ieng Sary. Mają od 80 do 86 lat, ale nikt nie lituje się nad nimi z powodu podeszłego wieku czy złego stanu zdrowia. W przeciwieństwie do zachodnich „autorytetów moralnych” – i ich nadwiślańskich klonów – Kambodżanie uważają, że za wyrządzone zło należy ponieść karę.
– Niewymierzenie kary mordercom jest ostatnią fazą ludobójstwa – mówi „Uważam Rze” prof. Gregory Stanton, amerykański obrońca praw człowieka, który od 30 lat zbiera informacje w sprawie zbrodni Khmerów. To właśnie on dostarczył materiał dowodowy trybunałowi. – Nieważne, w czyim imieniu zabijał zbrodniarz. Nieważne, czy był nazistą, czy komunistą. Jeżeli zabił, to musi za to zapłacić. Jesteśmy to winni jego ofiarom – dodaje Stanton. W zeszłym roku skazano już na 35 lat więzienia pierwszego kambodżańskiego zbrodniarza Kang Kek Iewa, osławionego „towarzysza Ducha”. Kierował on przerażającym więzieniem S-21 nazywanym często „piekłem na ziemi”. Spośród 20 tys. osadzonych w nim więźniów przeżyło zaledwie siedmiu. Zamordowano w nim co najmniej 1200 dzieci.
Zaczęło się w Paryżu
W ciągu niespełna czterech lat rządów (1975–1979) Czerwoni Khmerzy eksterminowali ponad dwa spośród siedmiu milionów mieszkańców Kambodży. Było to proporcjonalnie największe ludobójstwo XX w. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że okrucieństwo Khmerów było efektem „azjatyckiej pogardy dla jednostki” czy „wrodzonego okrucieństwa żółtych ludzi”.
Wyrok na miliony mieszkańców Kambodży podpisany został gdzie indziej – w aulach paryskich uczelni. Właśnie tam, w latach 50., pod okiem lewicowych francuskich wykładowców, młodzi studenci z Kambodży zetknęli się z pismami Marksa i Lenina. Właśnie tam wpojono im przekonanie, że jedyną nadzieją dla ich kraju jest komunistyczna rewolucja. Wśród tych studentów byli Pol Pot, Ieng Sary i niemal wszyscy przyszli przywódcy Czerwonych Khmerów. Gdy wrócili do domu i zaczęli wprowadzać wpojone im w Paryżu idee, ci spośród ich francuskich mentorów, którzy zachowali resztki przyzwoitości, mogli tylko z przerażeniem obserwować skutki swoich eksperymentów. Stworzyli bowiem potwory. Khmerzy poszli w Kambodży na całość. Ich rewolucja była najbardziej radykalna i miała stać się wzorem dla całego świata komunistycznego. Gdy w 1975 r. w wyniku wojny domowej udało im się przejąć władzę, postanowili dokonać całkowitej przebudowy kraju. Zamknęli szkoły, szpitale, fabryki, znieśli banki i pieniądze, zakazali handlu, podróżowania i
religii. Zdelegalizowali własność prywatną.
Spalone zostały wszystkie książki, oprócz komunistycznych broszur. Zakazano słuchania muzyki innej niż rewolucyjne pieśni. Kulturę uznano za zbrodnię. Już podczas wstępnej selekcji obywateli eksterminowano osoby z wyższym wykształceniem. Wystarczyło mieć na nosie okulary, by wylądować z kulą w głowie w przydrożnym rowie.
Pozostali mieszkańcy Kambodży zostali wypędzeni z miast – zaczęto od stolicy Phnom Penh, która dostała się w ręce Khmerów 17 kwietnia 1975 r. – i wygnani na wieś. Stworzono tam olbrzymie kołchozy, w których obywatele musieli pracować przy uprawie ryżu niczym roboty. Każdy z nich musiał nosić krótkie włosy, jednolity czarny stój z długimi rękawami i wyrzec się wszelkich cech indywidualnych.
Jeden wielki obóz
Kambodżanom nie wolno było okazywać najmniejszych uczuć czy emocji. Nawet w stosunku do bliskich. Rodziny starano się zresztą rozdzielać, gdyż wszelkie sentymenty uznawano za „burżuazyjny przeżytek”. Osoby tracące nad sobą panowanie – płaczące, kłócące się lub nawet podnoszące głos – były brutalnie bite, a nawet zabijane. Ludzie musieli posłusznie spełniać wszelkie polecenia Khmerów.
„W ciągu 24-godzinnego dnia nie tolerowano żadnej bezczynności” – wspominał jeden ze świadków Pin Yathay. „Życie codzienne zorganizowane było tak: 12 godzin pracy fizycznej, dwie godziny na jedzenie, trzy godziny na odpoczynek i szkolenie, siedem godzin na sen. Żyliśmy w ogromnym obozie koncentracyjnym. O wszystkim w naszym życiu decydował Angkar (tak określano partię komunistyczną – przyp. P.Z.)”.
Trzy godziny na odpoczynek i szkolenie wkrótce zresztą skasowano. Kambodżanie musieli przebywać na polach ryżowych od godz. 4 rano do 11 w nocy. „Prawo do pracy” było pierwszym prawem obywateli wpisanym do konstytucji Demokratycznej Kampuczy, jak nazwali swój kraj Khmerzy. Wiązało się to z całkowitą pogardą dla ludzkiego życia. Tylko efektywność zapewniała przeżycie. Bezwzględnie mordowano uchylających się od pracy „obiboków”. Czyli chorych, kalekich, starych, słabych, a wreszcie niepełnosprawnych umysłowo.
– To było coś nieprawdopodobnego. Najbardziej ekstremalna forma totalitaryzmu, jaka powstała na świecie. Kraj permanentnej kontroli ludzkich uczuć i myśli. Ludzie byli tylko trybikami wielkiej maszyny, które w każdej chwili można było wymienić – mówi prof. Gregory Stanton. – Reżim Khmerów był jedynym reżimem na świecie, który zakazał miłości. Czegoś takiego nie przewidział nawet George Orwell.
Najwięcej ofiar śmiertelnych w Kambodży spowodowały jednak nie automaty Kałasznikowa i maczety Khmerów, ale wywołane przez nich głód i epidemie. Oparcie całej gospodarki na uprawie ryżu musiało się skończyć katastrofą. Nawet ryżu, którego przed rewolucją było w Kambodży w bród, zaczęło wkrótce brakować. Powierzchnia upraw zmniejszyła się o połowę, a i tak to, co udało się wyprodukować, Khmerzy wymieniali w Chinach na broń.
Ponieważ reżim zlikwidował „indywidualne żywienie” i karmił obywateli w wielkich stołówkach, ludzie zaczęli wkrótce umierać tysiącami z wycieńczenia. Karmiono ich wodnistą zupą ryżową, zawierającą cztery łyżeczki ryżu na osobę. Sytuacja zaczęła przypominać tę, która wytworzyła się na Ukrainie w latach 30. podczas przymusowej sowieckiej kolektywizacji.
Korzenie w oczodołach
Khmerzy wprowadzili wyjątkowo surowe prawa mające zwalczać spekulację i „kradzież” żywności. Wystarczyło zerwać banana – który tak jak wszystko inne był własnością państwa – by zostać na miejscu zamordowanym. Wyroki wykonywano na ogół od razu. Przy użyciu broni palnej, ale częściej narzędzi rolniczych – łopat, motyk czy cepów. Zwłok ofiar używano zaś do użyźniania pól. „Bez przerwy zabijali mężczyzn i kobiety na nawóz” – wspominał świadek Ken Khun. „Grzebali ich we wspólnych grobach, wszechobecnych na polach uprawnych. Wyrywając bulwy manioku, wyciągało się z ziemi ludzką kość czołową z korzeniami wrośniętymi w oczodoły”.
Wkrótce z Kambodży zniknęły wszelkie drobne zwierzęta. Zdesperowani, doprowadzeni do ostateczności ludzie, których największą obsesją stało się jedzenie, pożerali wszystko, co się ruszało. Jak wylicza w „Czarnej księdze komunizmu” Jean-Louis Margolin, zjadali żywcem: kraby, żaby, ślimaki, jaszczurki, szczury, węże, a nawet czerwone mrówki i wielkie pająki.
Gdy epidemia głodu przybrała na sile – podobnie jak na sowieckiej Ukrainie – w Kambodży zaczął się szerzyć kanibalizm. Wspomniany Pin Yathay opisywał, jak część zwłok jego siostry zjadła jej nauczycielka. W innym miejscu grupa chorych podzieliła między siebie ciało małego chłopca. Karą za zjadanie ludzi była naturalnie publiczna egzekucja.
Podobnie zresztą jak i za większość innych „przewinień”. Pod tą nazwą mogło się zaś właściwie kryć wszystko, co nie spodobało się Khmerom. Gdy „walka klasowa zaostrzyła się wraz z postępem socjalizmu”, zabijano nie tylko „winowajców”, ale również całe ich rodziny. Przede wszystkim dzieci. Khmerzy wyznawali bowiem obłędną zasadę „dziedziczności klasowej”.
Amok na polach śmierci
Kambodżańscy komuniści palili wsie uznane za „gniazda kontrrewolucji”. Na przykład 17 kwietnia 1977 r., aby uczcić drugą rocznicę „wyzwolenia” Kambodży, Khmerzy wymordowali całą ludność (około 350 rodzin) wioski, z której pochodził były prezydent Lon Nol. Eksterminowano także niemal wszystkich buddyjskich mnichów i imamów. Najcięższe szykany spadły na katolików, których zabito 48,6 proc. Ludzie poddawani byli permanentnej inwigilacji, w Kambodży istniała nawet specjalna kasta szpiclów zwanych „chhlopami”. Do donoszenia na rodziców zachęcano również dzieci. Najgorsza sytuacja panowała jednak w więzieniach. Oto scena, która rozegrała się w jednym z nich i została opisana przez świadka Hainga Ngora: „Z ciała zamordowanej ciężarnej kobiety wyrwano płód, wątrobę i piersi. Płód wyrzucono (inne suszyły się powieszone na brzegu więziennego dachu), resztę zabrano ze słowami: »Mamy dość mięsa na dziś wieczór«”.
W więzieniach, nazywanych „munty operum”, czyli centrami reedukacji, stosowano wręcz niewyobrażalne tortury. Wycieńczeni i skatowani więźniowie byli na stałe przykuci do ścian kajdanami, głodzono ich oraz – maksymalnie po upływie trzech miesięcy – mordowano, aby zwolnić miejsce dla kolejnych. Skazanych duszono plastikowymi torbami, miażdżono im karki żelaznymi prętami oraz ścinano. W katowniach wrzaski torturowanych i zabijanych więźniów zagłuszano puszczaną na cały regulator rewolucyjną muzyką. Spośród oprawców najbardziej okrutne były zaś dzieci poniżej 15. roku życia, które były poddane wyjątkowo silnej komunistycznej indoktrynacji. Jedna z kołysanek kończyła się słowami „nie zapomnij nigdy o klasowej zemście”.
W ten sposób Kambodża w latach 1975–1979 zamieniła się w słynne Pola Śmierci. Z perspektywy czasu wydaje się, że Khmerzy wpadli w jakiś morderczy amok nasilający się z każdym dniem, z którym byli przy władzy. Krew lała się strumieniami, ludzi mordowano przy użyciu wszystkich możliwych sposobów. Byle więcej, byle szybciej. Tak, jakby oprawców również obowiązywała norma.
Choć nad mieszkańcami Kambodży w tym najstraszliwszym okresie w historii ich kraju cały czas wisiała groźba śmierci i codziennie byli świadkami brutalnych mordów, zabroniono im o tym mówić. Zakazano wręcz słów „zmarły” czy „zabity”, zastępując je określeniem „bat kluon”, czyli „ciało, które zniknęło”. Nie trzeba dodawać, jaka kara czekała każdego, kto złamał zakaz…
Nigdy za późno
Rewolucja szybko zaczęła zjadać własne dzieci. Owładnięty obsesją wszechobecnych spisków Pol Pot przystąpił do krwawych wewnętrznych czystek. Kolejni aparatczycy trafiali na sale tortur, na których zmuszano ich do najbardziej fantastycznych zeznań, jakie skutkowały kolejnymi zatrzymaniami. I kolejnymi torturami. W trakcie tej czystki – jak wyliczył Jean-Louis Margolin – zabito pięciu z 13 przywódców Khmerów oraz większość partyjnych sekretarzy regionalnych. Tych ostatnich często zabijano poprzez podpalenie polanej wcześniej naftą głowy. Na ogół oskarżano ich o to, że byli szpiegami CIA lub wietnamskich służb specjalnych.
To właśnie Wietnam stał się bowiem głównym wrogiem Khmerów. W 1978 r. między obydwoma krajami doszło do wojny i już w styczniu 1979 r. wietnamskie czołgi wjechały do miasta duchów – Phnom Penh. Reżim Pol Pota upadł, a sam „brat numer jeden” stanął na czele komunistycznej partyzantki, która jeszcze przez długie lata siedziała w dżunglach przy granicy z Tajlandią. Dyktator zmarł, uniknąwszy kary w 1998 r.
Przez wiele lat wszystko wskazywało na to, że włos z głowy nie spadnie również jego współpracownikom. Wielu spośród czołowych polityków dzisiejszej Kambodży było bowiem niegdyś związanych z Khmerami i nie paliło się do rozliczania przeszłości. Wreszcie jednak, w wyniku nacisków rodzin ofiar, obrońców praw człowieka oraz ONZ, Khmerzy stanęli przed sądem.
– Procesy, które ruszyły w Kambodży, to ważny sygnał dla świata. Parasol bezpieczeństwa rozciągnięty niegdyś nad chorą ideologią komunizmu został zdjęty – mówi prof. Stanton. – Wszystkie kraje dotknięte przez czerwony terror powinny wziąć teraz przykład z Kambodży. Oczywiście na czele z Polską. Okazało się bowiem, że nigdy nie jest za późno, by osądzić komunistycznych zbrodniarzy.
Piotr Zychowicz
Czytaj również: Zgotował im piekło na ziemi.