Ostatni przed śmiercią wywiad gen. Jaruzelskiego udzielony córce
Moim życiorysem można by obdzielić co najmniej kilka osób. Siłą faktu to spowodowało, że nastąpiły we mnie przewartościowania. Kiedyś napisałem, że stałem się tym, kim się stałem, nie z wyrachowania, ale z przekonania. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to przekonanie było w niektórych wypadkach błędne, w niektórych słuszne. Że wielu rzeczy nie żałuję, a wielu żałuję. Potrafię to powiedzieć, często przepraszam - powiedział w ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił tuż przed śmiercią swojej córce gen. Wojciech Jaruzelski. Publikujemy jego fragmenty, które zostały zamieszczone w książce pt. "Rodzina".
26.05.2014 | aktual.: 26.05.2014 16:10
Monika Jaruzelska: Tato, wielokrotnie mi mówiłeś, że bliższą relację miałeś z matką niż z ojcem. Dlaczego?
Gen. Wojciech Jaruzelski:W pewnym sensie to naturalne. Zwłaszcza że matka jest od początku związana z dzieckiem wręcz organicznie. Moja matka była człowiekiem mądrym, dobrym, kulturalnym, ciepłym. W odróżnieniu od ojca, który był nerwusem. Też był dobrym człowiekiem, ale łatwo się denerwował, wpadał w gniew.
Czyli był cholerykiem, można powiedzieć?
- Tak, takich ludzi Sienkiewicz nazywał „gorączka”. A mama była od zawsze, od kiedy już moja świadomość sięga, zawsze blisko mnie. To jej przede wszystkim zawdzięczam zainteresowanie literaturą, książką. Na początku sama mi czytała, wieczorami, kiedy tylko można było, to czytała. No a potem już sam się przekonywałem do lektur. Początkowo była przede wszystkim Konopnicka, Makuszyński...
Tato, ale więzi się nie tworzy przez samo czytanie książek. Bardziej chodzi mi o to, czy matka ci się zwierzała albo ty jej?
- Ale to jest pewien klimat. Matka stwarzała atmosferę sprzyjającą rodzinnemu zbliżeniu, ciepłu. Bardzo się troszczyła. Pamiętam, że kiedy wieczorami czytałem, przychodziła, całowała mnie i mówiła: „Synku, nie czytaj, zepsujesz sobie oczy”. Przecież takie szczegóły się pamięta. Potem już, kiedy poszedłem do gimnazjum, mama mnie odwiedzała od czasu do czasu. To jednak było sto pięćdziesiąt kilometrów.
Kojarzę zdjęcie. Prawdopodobnie zrobione w czasie jednej z takich wizyt. Idziecie razem z mamą warszawską ulicą. Babcia w kapeluszu, ty chyba w gimnazjalnej czapce.
- No tak. Potem najczęściej gdzieś ze mną spacerowała. Pamiętam to uczuciowo, tak jak się takie rzeczy zapamiętuje. Wielki hol w gimnazjum, gdzie czekano na rodziny. Godziny przyjęć, wizyt. Pamiętam, że siedziałem i czekałem na mamę z takim przejęciem, z taką wewnętrzną… * Tęsknotą?*
- Tak i satysfakcją, że za chwilę ją zobaczę. A potem uściski, całusy, wzruszenie...
Poza tym bardzo zbliżyły nas koleje losu. Najpierw Litwa , no a potem Syberia. Podziwiałem matkę, ciężko chora, przecież miała zapalenie stawów, a jednak starała się dać nam wsparcie. Wieziono nas tielegami, to takie platforemki, wzdłuż rzeki Bii. Pozostał mi w pamięci obraz: wysoki brzeg, pada deszcz, zimno, chociaż sierpień. Kładliśmy się pod tę tielegę, żeby jakoś tam uchronić się przed deszczem. Takie sytuacje bardzo wiążą, zwłaszcza że miałem wtedy szesnaście – siedemnaście lat. Na Syberii matka dbała o to, żeby zachować pewien klimat, mimo wszystko kulturę. Zawsze dbała o to, by jakąś serweteczkę położyć, cokolwiek położyć, niech to będzie tylko suchy kartofel, ale podany jak w domu.
Ojca mniej pamiętam. Szybko został wzięty do łagru, wrócił szkielet po prostu, wkrótce zmarł. Mama nawet nie mogła pójść na pogrzeb, bo tak się fatalnie czuła. Więc ja ze znajomym panem Skrzypkowskim, sąsiadem, na takim wózku do wożenia drewna, bo konia nawet nie mogłem dostać, wieźliśmy ojca na cmentarz prawosławny. Wykopaliśmy mogiłę, postawiliśmy krzyżyk brzozowy. Mama potem przychodziła, jak już troszkę wyzdrowiała. Teresa tak samo – darniną grób obkładała, aż zemdlała, bo też była ogromnie wycieńczona. To wszystko z Teresą również nas bardzo zbliżyło. Była bardzo dzielna, a przecież pięć lat ode mnie młodsza. Zarabiała, robiąc na drutach, tak że w końcu wzrok sobie popsuła. Robiła dla kobiet syberyjskich szaliki i rękawiczki. Dla nich to była wielka rzecz, a ona w ten sposób zarabiała na utrzymanie rodziny. Bo ja jako młody oficer niewiele mogłem im pomóc. Syberia bardzo matkę i Teresę zbliżyła, bo one tam były razem do końca. Po wojnie mieszkały wspólnie w Lublinie.
A potem poszedłeś na wojnę, pisałeś listy do matki i siostry. Jest ten najbardziej znany list, dający świadectwo jakiejś twojej przemiany, którą przechodzisz czy właściwie nie przechodzisz, ale chcesz, żeby one cię zrozumiały. Co właściwie tym listem chciałeś powiedzieć? Pamiętasz w ogóle ten moment?
- Pamiętam ten list. Istota jego polegała na tym, że są konkretne realia i czy się to podoba, czy nie podoba, jest obowiązek służenia Polsce, jaką by ona nie była. Ważne, jakiej Polsce służysz, ale nie mniej ważne, jak jej służysz. Jeśli realna Polska może się mniej czy bardziej podobać, i tak jej służysz. Takiej, jaką jest, i tu cytuję dokładnie: „I jakich ofiar by od nas nie wymagała”. W moim przypadku to było ważne, bo przecież nie miałem gdzie wracać. Wiedziałem, że reforma rolna, że rozparcelują cały nasz majątek… W tym sensie rozumiałem te słowa „jakich ofiar by nie wymagała”. Sądzę, że stało się to moją dewizą na całe życie – ważne, jakiej Polsce służysz, ale nie mniej ważne, jak jej służysz.
To jednak nie tylko kwestia samego patriotyzmu, jak trochę patetycznie mówisz. Również instynktu samozachowawczego. Ponieważ nie miałeś do czego wracać, wojsko w jakiś sposób stało się dla ciebie rodziną zastępczą. Dało ci strukturę, wspólnotę, na której mogłeś się jako młody chłopak oprzeć.
- Masz rację. Wojsko było taką zastępczą rodziną, moim domem faktycznie.
Skoro wojsko coś ci daje, to jesteś mu coś dłużny?
- W pewnym sensie tak. Ale szło o coś jeszcze ważniejszego niż wojsko. O taką quasi-filozofię życiową, choć może to za mocno powiedziane. Nie tylko moją zresztą, ale wielu moich współtowarzyszy również. Oni także podzielali krytyczne poglądy w stosunku do rodzącej się rzeczywistości, ale ważniejsze było to, że trzeba walczyć z Niemcami. Walczyć o Polskę. Po drugie – że po tej katastrofie mniej należy patrzeć na to, jaka ta Polska jest, a więcej na to, co można dla niej zrobić. Jednocześnie znaleźć swoje miejsce, znaleźć swoją niszę. O tyle u mnie to było ułatwione, że ja – może nieskromnie to zabrzmi – ale wyróżniałem się i dlatego szybko awansowałem. W czasie wojny trzykrotnie. Bo najpierw z dowódcy plutonu piechoty na dowódcę zwiadu konnego, a potem na szefa zwiadu pułku. Miałem dwadzieścia jeden lat, szef zwiadu pułku – bardzo odpowiedzialna funkcja, przecież trwała wojna. I to, jak byłem oceniany, też mnie mobilizowało.
Zawsze byłeś prymusem. I w szkole, i w wojsku.
- No cóż, w szkole księży marianów nie byłem prymusem. Byłem, można powiedzieć, najlepszy razem z Tadeuszem Gajcym z języka polskiego, historii i geografii. Przedmioty ścisłe szły mi gorzej. Ale potem w wojsku to się wyrównywało, bo były potrzebne w sensie zawodowym.
Wczoraj po naszym nagraniu zadzwoniłeś ze szpitala i powiedziałeś, że chciałbyś coś jeszcze dodać o dzieciństwie.
- Chciałbym coś opowiedzieć przede wszystkim ze względu na moje późniejsze przewartościowania. Mieszkaliśmy we dworze. Pracowali u nas ludzie ze wsi, fornale, oborowi, stajenni; mówiono na nich „dworscy”. To były dwa całkiem różne światy – nasz i ich. Ten ich nie znaczy, że był pogardzany czy traktowany z góry, chociaż zdarzało się, że ojciec na kogoś czasem nawrzeszczał. A potem reflektował się i jeszcze dał jakąś nagrodę. Pamiętam, jak kiedyś starsze kobiety próbowały całować ojca w rękę, a ten się żachnął: „Ja nie ksiądz!”.
Ci fornale mieli dzieci z grubsza w moim wieku, ale nie pamiętam, żebym miał z nimi jakikolwiek kontakt. Nie wypadało, no takie to były realia. Z tymi chłopskimi z samej wsi tym bardziej nie.
W ogóle nie znałeś tych chłopów ze wsi?
- Nie znałem poza niektórymi, biorącymi udział w polowaniach, na które ojciec zapraszał bogatszych gospodarzy. Ja czasem również w tych polowaniach uczestniczyłem, ale gdy byłem już starszy.
Z historii wiemy, że ze wsi przychodziła do dworu mamka. Karmiła piersią dzieci własne i ziemiańskie. Nazywano je rodzeństwem mlecznym.
- U mnie akurat tego nie było. Była niania, mieszkała z nami aż do samej wojny. Potem już w roli gospodyni. (...)
Wiesz, że chodzą takie legendy, że zostałeś podmieniony? Że prawdziwy Wojtuś Jaruzelski zginął na Syberii, a komuniści podstawili agenta i nawet matka nie chciała, żeby uczestniczył w jej pogrzebie.
- No to coś ci opowiem. Już jestem prezydentem, meldują mi adiutanci, że przyszedł senator Kraszewski i chce się ze mną spotkać. No, jak senator, to oczywiście trzeba go przyjąć. I przychodzi pan w średnim wieku, a z nim drugi, taki szlachciura z wąsami. Senator mówi: „Ja jestem Kraszewski”. Podaje nazwę jednej z okolicznych wiosek i dodaje: „U nas się mówi często, że pana generała podmienili w Moskwie…”.
Tak, to historia jak z Klossa.
- No więc ja tego wysłuchałem i mówię: „To może panowie zechcą teraz sprawdzić, czy rzeczywiście znam realia tamtego czasu i miejsca”. Zaczynają zadawać pytania, sam od czasu do czasu coś dorzucam, że tutaj takie drzewo, a tam taki kamień… Na co oni: „A to dziękujemy, przekażemy, jesteśmy przekonani”. I co najciekawsze, ten drugi nazywał się Kaczyński. Też widocznie z tych Kaczyńskich z Kaczyna.
Ale co z mamą?
- Mamie bardzo wiele zawdzięczam. Im więcej czasu upływa, im więcej zdobywam życiowych doświadczeń, tym bardziej uświadamiam sobie, jaki fundament kulturowy, etyczny, estetyczny ona mi dała. I chociaż czas zaciera różne szczegóły, to sądzę, że właśnie te jej cechy, a przede wszystkim wielki patriotyzm ona właśnie we mnie zaszczepiała. Pamiętam ten znany wierszyk „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł Biały”. Znałem na pamięć, po dzień dzisiejszy go pamiętam. Później wiele lektur, które miały też to zabarwienie patriotyczne albo społeczne. Maria Konopnicka, Bolesław Prus, Kornel Makuszyński, Henryk Sienkiewicz. Mama poza tym podobnie jak babka była wielką społecznicą. Organizowała kursy dla gospodyń wiejskich, uczyła form, które im pozwalały lepiej wykonywać swoje obowiązki. Zaszczepiała kulturę życia codziennego. Podobnie ojciec, też miał w kółkach rolniczych swój aktywny udział.
Jedną rzecz, którą chciałem na zakończenie dodać… Mama dbała o tę estetyczną stronę naszego życia do tego stopnia, że na Syberii…
…że ten kartofelek na tej serwetce. Dwa razy to już mówiłeś.
- No mówiłem, no tak. Ale teraz chcę jeszcze powiedzieć o takiej rzeczy, której nie mówiłem. Myślę, że to zabrzmi interesująco. W czasie stanu wojennego tzw. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego pod moim przewodnictwem odbywała spotkania z różnymi środowiskami – robotników, chłopów i kobiet. Pamiętam, na jednym z takich spotkań były znane aktorki, między innymi Ryszarda Hanin, Halina Kossobudzka, Teresa Lipowska… innych w tej chwili sobie nie przypominam. Bardzo sympatyczna atmosfera i jakieś zrozumienie dla tego, co robiłem.
Ale dlaczego o tym mówisz?
- Bo to był 23 czerwca 1982 roku, czyli w imieniny Wandy. Sądzę, że to nie był przypadek. Wysunąłem wtedy ideę budowy pomnika Matki Polki...
No właśnie tego się bałam – że zaczniesz ze mną rozmawiać, jakby to był wywiad z Moniką Olejnik, a nie rozmowa ojca z córką. Tato, jest jedno bardzo ważne pytanie, które chciałam ci zadać. Trudne, więc teraz możesz nie dać rady się skupić.
- Postaram się.
Wchodziłeś w życie z głęboką wiarą, którą zaszczepiła ci rodzina i szkoła księży marianów. Najpierw więc wierzyłeś w Boga, a potem uwierzyłeś w sprawiedliwość społeczną. Pomińmy ukąszenia heglowskie, całą ewolucję, którą przeszedłeś. Ja jako dziecko też wierzyłam, że żyjemy we wspaniałym świecie, jakim jest socjalizm. W latach dziewięćdziesiątych uwierzyłam w rozwijający się kapitalizm. I można powiedzieć, że w jakiś sposób byłam beneficjentką nowego ustroju. Współtworzyłam „Twój Styl”, rozwijałam firmę, dobrze zarabiałam. Nie miałam nic przeciwko reformom Leszka Balcerowicza. Po czym przyszedł kryzys i pokazał ciemną stronę kapitalizmu. I teraz to ważne pytanie: czy nigdy nie żałowałeś, że jestem osobą niewierzącą? Bo przecież wiara daje jakąś podstawę, fundament, na którym można budować pomimo kryzysów życiowych i społecznych zawirowań. Nigdy nie żałowałeś tego, że ty wiarę straciłeś, a ja od zawsze jestem ni
- No, Moniczko, zaczęłaś swoją ocenę, swoje dywagacje od zmian ustrojowych – co one przyniosły pozytywnego, a co negatywnego. Stosunek do Kościoła, do religii to trochę inna sprawa. Chodzi mi o to, w co wierzyć. Chodzi o wartości.
- Socjalizm, partia to była też swego rodzaju religia.
No właśnie dlatego powiązałam to ze sobą.
- Ale socjalizm miał swoje fundamenty, chociażby tę ideę sprawiedliwości społecznej. Różnie realizowaną – ale jednak. I właściwie w tym sensie powinien być bliższy Kościołowi. Bo przecież głosi podobnego typu nauki: „Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż…
…bogatemu dostać się do nieba”.
- A w praktyce wygląda to inaczej. Sądzę, że pewien proces myślowy, jaki przechodziłem, nie tylko ja, ale przecież tysiące, może i więcej – miliony moich rówieśników, był procesem konfrontacji tego, co niesie religia, czyli najpiękniejszych idei Chrystusa, kazania na Górze, z tym, co jest w praktyce. Że Kościół jednak błogosławi aktualny stan rzeczy, że sam też nie jest bez winy, też czerpie z tego korzyści. I tutaj papież Franciszek uderza w sedno sprawy. Ale oczywiście moje przewartościowania nastąpiły dużo wcześniej. Nawarstwiały się stopniowo, jeszcze moje listy z frontu do matki i siostry zawierają odwołanie się do Pana Boga i Opatrzności. Dla mnie takim przełomowym okresem – ideologicznie, etycznie i religijnie, były studia w Wyższej Szkole Piechoty. Wśród wykładowców dominowali przedwojenni oficerowie. Bardzo wiele mi dali, bo byli pewnym wzorem. Wojnę większość z nich przesiedziała w łagrze, ale byli też tacy, którzy wrócili z Anglii albo działali wcześniej w Armii Krajowej. To oni właśnie w istotnym
stopniu wpłynęli na moje przewartościowanie polityczne, ale i w pewnym sensie religijne. Szczególnie dwóch wykładowców przedmiotów politycznych. Dwaj oficerowie zawodowi przed wojną, absolwenci Szkoły Piechoty w Komorowie, podpułkownik Roman Wójcik i major Roman Arendarski. Z Arendarskim miałem do końca kontakty. I oni swoim autorytetem oraz kulturą, ogładą jeszcze z okresu przedwojennego bardzo na mnie wpłynęli, jak i na moich kolegów, w kierunku tych przewartościowań.
Czyli można powiedzieć, że w jakiś sposób paradoksalnie uwiarygodniali to?
No tak, w jakiś sposób uwiarygodniali. A poza tym była w miarę silna indoktrynacja, nazwijmy to „oddziaływaniem”. Był aparat polityczny, były różnego rodzaju nauczania, takich czy innych elementów quasi-filozoficznych. Do partii wstąpiłem dopiero w 1947 roku, a więc dwa lata po wojnie. W czasie pobytu na tej uczelni. I co jest charakterystyczne? Że trzech z komisji przyjmującej mnie do partii, jeden był przedwojennym komunistą, major Szymon Alster, pochodzenia żydowskiego zresztą, drugi to kapitan Jan Fronczak, przedwojenny zawodowy oficer, i Włodzimierz Muś, porucznik już z mojego pokolenia. Pamiętaj, że to był 1947 rok, a więc Polska jeszcze trochę inna, partia też wtedy jeszcze była inna. Potem to się radykalnie zaczynało zmieniać po nadejściu stalinizmu.
Pytanie było takie: czy nie żałujesz, że nie jestem wierząca?
- To jest bardzo filozoficzne pytanie. Kiedyś na nie odpowiadałem – że nie wierzę, no i trudno na siłę narzucić komuś wiarę w życie pozagrobowe, ale zazdroszczę tym, którzy wierzą i którzy dzięki temu mają jakąś przystań i pewność, że śmierć biologiczna nie jest końcem ostatecznym.
No właśnie. Skoro ty zazdrościsz wiary i ja też jej zazdroszczę, bo tak zostałam wychowana, stąd moje pytanie: czy nie żałujesz?
- Wiesz, jest jeszcze druga warstwa tego wszystkiego.
No właśnie!
- Była we mnie ta pierwsza warstwa areligijności, agnostycyzmu. Ale również byłem na wysokich stanowiskach, więc nie mogłem demonstracyjnie swojej córki wychować w innym duchu. Tym bardziej że sam byłem innych przekonań. Zresztą było to dość powszechne, prawda – owszem, tam były te potajemne chrzciny, tak jak w twoim przypadku, na co ja przez palce patrzyłem.
Nie no, nie wiedziałeś podobno.
- Jak to? Później się dowiedziałem.
No później się dowiedziałeś, już jak Gucio był.
- Dziecko, ja taką dygresję tutaj zrobię, możesz ją wykorzystasz: że nasza rozmowa jest bardzo ważna, bo to rozmowa ojca z córką. Bardzo to sobie cenię. Tylko pamiętaj, że nas dzieli kilka historycznych i psychologicznych pięter. Nie tylko lata, ale wręcz epoki, prawda? Okres przedwojenny, o którym tylko z książki możesz się dowiedzieć, okres wojny, powojenny, a więc trudno znaleźć takie wątki, w których byłoby pełne wzajemne zrozumienie. Ja doceniam to, że starasz się nie odgradzać ode mnie, ale może i w pewnych sprawach nie do końca mnie rozumiesz, i to też staram się uwzględnić i docenić. Ale pamiętaj jednak, że to różnica kilku pokoleń, kilku pokoleń! Nie dwóch, nie trzech, bo według mnie pokolenia nie mierzy się tylko latami, ale gęstością wydarzeń, które miały w tym czasie miejsce. A to przecież rzutuje na myślenie i dzisiejszego dnia. Nawet twoje pytania i moje odpowiedzi są świadectwem tego, że jesteśmy na różnych piętrach. Że się mijamy. Chociaż kiedy się mówi o emocjach, to nie powinno mieć takiego
znaczenia. Bo między mną a moim synem również jest przepaść pokoleniowa. Pochodzimy z innych światów. On tkwi w świecie wirtualnym, komputerowym, tych wszystkich iPhone’ów, srajfonów… Nawet mnie nie pytaj, co to. Ja tego nie lubię, nie rozumiem, a dla niego to jest bardzo istotne. Natomiast na poziomie emocjonalnym porozumiewamy się świetnie. (...)
Ale wracając do sedna. W pewnych sprawach, nawet jeżeli dzielą nas epoki, to spotykamy się na płaszczyźnie emocjonalnej i stąd nasza bliskość.
- To w dużej mierze cecha osobowościowa. Ty, moim zdaniem, bardzo mądrze wychowujesz, przekierowujesz, przede wszystkim wywołujesz jego zainteresowania tym, co ważne i co może być pożyteczne w życiu. No, nie do końca ci się udaje, bo siedzenie w tym komputerze to jednak troszkę tak ogłupia, ale wzbogaca jednocześnie o jakąś tam konkretną wiedzę. A poza tym jesteś z nim stale.
A ja wtedy, kiedy ty byłaś malutka i coraz starsza, właściwie byłem gościem w domu.
Tato nie wraca ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze…
- No właśnie. Mówiłem ci już kiedyś, że mam poczucie winy, że za mało poświęcałem czasu tobie na rozmowy, na jakieś szersze spojrzenie historyczne, współczesne, polityczne… Raczej to miało charakter więcej zabawowy, ale cieszę się, że ty potrafiłaś te wszystkie zaległości pokonać. No, poza Trylogią!
Gucia nawet nie byłam w stanie zmusić do oglądania...
- Co ty mówisz! Naprawdę?
Puszczali niedawno w telewizji "Potop". Wołałam go, żeby obejrzał chociaż scenę walki Wołodyjowskiego z Kmicicem, zakończoną słynnymi słowami: „Kończ, waść, wstydu oszczędź”. Gucio wyczekał do końca sceny, bo go o to poprosiłam, i zaraz wrócił do komputera. Powiedział, że nie było żadnych efektów specjalnych. Zresztą nie był to dobry moment, bo wiem, kiedy go zachęcić, na pewno nie w trakcie jakiejś fascynującej gry i nie wtedy, gdy siedzi na Skypie z kolegami. Ty, tato, zawsze wszystko sprowadzasz do tego, czy coś jest pożyteczne, czy można to odpowiednio wykorzystać. Jakby przyjemność sama w sobie nie była czymś ważnym. Jakiś rodzaj anhedonii czy coś w tym rodzaju… Masz tego świadomość?
- Jedno drugiego nie wyklucza. Powinno się czytać, bo to ważne, a jednocześnie jest interesujące. Tak jak u mnie było chociażby z Trylogią. Ale są przecież lektury, które nie sprawiają przyjemności, trzeba jednak na siłę je wcisnąć, bo należy je znać. Bo dają pewną wiedzę i podstawę kulturową. Podobnie jest ze sportem. Jak wiesz, jazda konna była moją ulubioną dyscypliną. Ale są i takie dyscypliny, które nawet jak oglądam w telewizji, to się dziwię, że można coś takiego w ogóle uprawiać. Więc to bardzo uznaniowa rzecz. Wszystko zależy od tego, jak się ukształtowała psychika młodego człowieka. Co miało na niego wpływ. Na mnie przecież wpłynął i dom, i gimnazjum księży marianów, i dalsze losy. Moim życiorysem można by obdzielić co najmniej kilka osób. Siłą faktu to spowodowało, że nastąpiły we mnie przewartościowania. Kiedyś napisałem, że stałem się tym, kim się stałem, nie z wyrachowania, ale z przekonania. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to przekonanie było w niektórych wypadkach błędne, w niektórych słuszne. Że
wielu rzeczy nie żałuję, a wielu żałuję. Potrafię to powiedzieć, często przepraszam. Nawet za to, co nie było moim udziałem, bo zdarzyło się gdzieś tam na niższych szczeblach. Przykładowo, jakiś milicjant uderzył pałką bezpodstawnie człowieka, to ja się czuję za ten czyn moralnie odpowiedzialny. Chociaż zielonego pojęcia o tym przecież nie miałem i nie mogłem mieć. Więc to jest też kwestia pewnego odczuwania…
A ty znowu o polityce. Nie jesteś w „Kropce nad i”…
- Ale pozwól, że dokończę. Dzisiaj niektóre rzeczy z mojej przeszłości oceniam negatywnie, a z niektórych jestem dumny, bo uważam, że byłem sobą, nawet jeśli błądziłem. Takiego rachunku sumienia człowiek może dokonać nieformalnie, ale jednak dokonuje. Chociażby dlatego, że ciągle coś czyta, coś pisze, tak jak w moim przypadku…
Chociaż masz dziewięćdziesiąt lat…
- Jak mnie ktoś pyta, dlaczego tak długo żyję, mówię, że mnie życie zmusza do tego, aby wciąż walczyć. Wciąż szare komórki muszą funkcjonować i ci, którzy mi życzą jak najgorzej, to właściwie…
…paradoksalnie ci pomagają.
- Tak, przysługę mi oddają. Poza tym żartobliwie mówię, że moje życie jest tak długie, dlatego że miałem dostatecznie świeżego powietrza i surowej diety. Syberia. Ale to oczywiście żart. Powiem ci taką rzecz. Kiedyś to napisał prof. Janusz Reykowski, bardzo mądry człowiek, którego zresztą znasz. Spróbował odpowiedzieć na dwa ważne pytania. Dlaczego kapitalizm uzyskuje sukcesy ekonomiczne, ze wszystkimi jego deformacjami oczywiście. A dlaczego socjalizm, z jego bardzo szlachetną ideą sprawiedliwości społecznej, przegrywa. Otóż każdy człowiek ma motywację: jest motywacja prospołeczna i motywacja egocentryczna. I która przeważa? Na ogół egocentryczna. Chyba że ktoś jest księdzem lub oficerem. Wtedy ta prospołeczna może przeważyć, prawda? Myślę, że u mnie często ta prospołeczna przeważała, ale w większości jednostek jednak egocentryczna, szczególnie w dzisiejszych czasach. I tu widzę ogromną rolę Kościoła, żeby wskazywał, iż nie można tak się zasklepiać w swoim dostatku, kiedy inni cierpią ogromną biedę.
Fragmenty książki "Rodzina" Moniki Jaruzelskiej publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa "Czerwone i Czarne".