"Odkrywanie natury władzy"
Odkrywanie natury władzy w globalizującym się świecie dokonywało się etapami.
Najpierw był gorący koniec Zimnej Wojny (1977-1985), gdy pękł kruchy układ międzynarodowy oparty na niepisanych regułach regulowania bipolarnego konfliktu, połączony z dyscyplinowaniem, odpowiednio przez Związek Sowiecki i USA, własnego zaplecza. Zerwanie rozmów rozbrojeniowych, zmiana sowieckiej doktryny militarnej na „obronę przez atak” (w odpowiedzi na błędną interpretację sygnałów z Zachodu) doprowadziło świat do sytuacji anarchii, gdy wydawało się, że wszystko może się zdarzyć, bo żadne, wiążące obie strony, porozumienia nie są możliwe. Nie interesuje mnie tu historyczna dynamika tej sytuacji: pisałam już o tym w „Postkomunizmie”. Dla podjętego tu tematu ciekawe jest myślowe podejście strategów obu stron i kulturowe przyczyny trudności wzajemnego zrozumienia się.
Sowieci przyjęli mylne założenie: uznali, że mówienie w USA o technicznych możliwościach lokalnej wojny atomowej oznacza jej zapowiedź. Amerykanie nie byli w stanie odtworzyć zasad tego rozumowania, bo najtrudniej jest modelować irracjonalność. Skupili się więc na teorii gier i tzw. dylemacie więźnia, mówiącym o ryzyku wykonania pierwszego gestu wymagającego zaufania drugiej stronie. Badali też, czy Sowieci dostatecznie kontrolują własny obóz, żeby podjąć takie ryzyko. Sami więc skupili się na wysyłaniu sygnałów możliwych nagród gdyby Sowieci zaryzykowali krok do tyłu – i kar – gdy będą eskalować konflikt. Doszło w końcu do pęknięcia w elitach sowieckich: w ’85 politycy (wbrew Sztabowi Generalnemu i przy chwiejności dowództwa Paktu) zapowiedzieli możliwość wojskowej neutralizacji Europy Środkowej. Dla nas oznaczało to koniec komunizmu.
A dla wiedzy o władzy? Nauczono się, że umiejętność zaryzykowania zaufania drugiej stronie wymaga kontroli nad samym sobą. I że koncepcja i anarchia występują jednocześnie.
Potem przyszło przemyślenie doświadczenia sieciowości procesów geoekonomicznych. Dostrzeżono, że władza w sieciach jest możliwa tylko jako „penetracja”. Chodzi o to, aby rządzący krajem potrafili spowodować, aby jego interes był, choćby w minimalnym stopniu, brany pod uwagę w toku decydowania w poszczególnych ogniwach sieci, znajdujących się już poza bezpośrednim zasięgiem państwa. Dostrzeżono, że takie kategorie jak „hierarchia”, „decentralizacja”, „liniowość” i „różnica” już nie opisują dobrze tej sytuacji. To była kolejna lekcja.
Potem przyszły następne – o czym za tydzień. Wyprzedzając konkluzję powiem tylko, że stopniowo nauczono się, że władza nie jest cechą pozycji i nie jest czymś stałym. I że gromadzenie zasobów władzy (o wciąż zmieniającej się wartości – zależnej od sytuacji) jest procesem ciągłym. Zaś sama władza jest nie tylko rozproszona, ale też – niewidzialna. Kto ma władzę w konkretnym przypadku poznaje się bowiem dopiero po rezultatach.
Prof. Jadwiga Staniszkis specjalnie dla Wirtualnej Polski