Martin Schulz krytykuje polski rząd. W co gra szef Parlamentu Europejskiego?
Martin Schulz, jeszcze jako szef socjalistów w Parlamencie Europejskim, znany był z ostrego języka i bezczelności. To mu jako szefowi PE już nie przystoi. I faktycznie w wypowiedziach dla polskich mediów - choćby a propos ewentualnej debaty o sytuacji w Polsce - jest wstrzemięźliwy. Sęk w tym, że w tym samym czasie w wywiadach dla niemieckich mediów mówi zupełnie co innego, o wiele ostrzej. Licząc, że nikt nie skonfrontuje jego wypowiedzi. Schizofrenia? Nie. Po prostu Schulz już walczy o wykopanie Donalda Tuska z fotelu szefa Rady Europejskiej oraz o poparcie i rozpoznawalność, którą na razie ma niewielką w samych Niemczech - pisze z Brukseli dla Wirtualnej Polski Dominika Ćosić.
15.12.2015 | aktual.: 15.12.2015 15:31
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czytaj więcej - Martin Schulz: wydarzenia w Polsce mają charakter zamachu stanu
Schulz słynie z ostrej i agresywnej retoryki. Lata temu, gdy Włochy rozpoczynały swoją prezydencję, nazwał ówczesnego premiera Silvio Berlusconiego "troglodytą i mafiosem". - Mój przyjaciel jest producentem filmowym. Kręci film o Auschwitz, zaproponuję mu pana do roli kapo - odparował Berlusconi. To mała próbka retoryki Schulza, który obrażał z mównicy PE i Viktora Orbana, i Jarosława Kaczyńskiego, gdy ów był premierem Polski. Nieco się to zmieniło, bo gdy został szefem PE, zaczął się bardziej liczyć ze słowami. Przynajmniej do czasu.
Mało jest równie doświadczonych europosłów, co księgarz z zawodu - Martin Schulz. Europosłem jest bez przerwy od ponad 30 lat, będąc w elitarnym (głównie niemieckim) kręgu parlamentarnych wyjadaczy obok Hansa-Gerta Poetteringa czy Elmara Broka. Parlament zna jak własną kieszeń, zna mechanizmy, układy i doskonale umie się w nich poruszać. I wykorzystuje go do realizacji własnych ambicji. Najpierw przez lata był szefem frakcji socjalistów. A potem został szefem PE. I wykorzystując fakt, że zakończenie jego kadencji (kadencja PE wynosi pięć lat, ale zgodnie z regułami po 2,5 roku następuje roszada stanowisk) zbiegło się z końcem pięcioletniej kadencji PE, w nowej kadencji po raz drugi (ale jednocześnie po raz pierwszy w nowej kadencji) został ponownie szefem tej instytucji. Dokonał czegoś, co się jeszcze nikomu nie udało.
Jego kadencja upływa za niespełna półtora roku. I wiadomo, że trzeci raz szefem PE nie będzie, bo teraz to stanowisko przypadnie politykowi frakcji chadeków. Czemu by zatem nie zostać szefem Rady? Tym bardziej, że układ sił jest sprzyjający. Teraz chadecy mają szefa Rady i Komisji Europejskiej, socjaliści szefa PE i dyplomacji unijnej. Po odejściu Schulza ze stanowiska jego miejsce zajmie chadek i układ będzie 3:1 dla chadeków. Dlatego to socjaliści rozpoczęli walną krytykę Donalda Tuska. Znamienne, że najbardziej Tuska krytykują Włosi i Francuzi - w krajach tych rządzi lewica.
A kto mógłby zastąpić Tuska? Socjalista, to wiadomo. Ale konieczne jest także doświadczenie polityczne, najlepiej by był to były premier lub prezydent. Ale były szef PE to także ważne, międzynarodowe stanowisko. W Brukseli coraz więcej się mówi, że to właśnie Schulz szykuje się na schedę po Tusku. Ta ostra krytyka Polski w niemieckich mediach ma służyć uzyskaniu poparciu Niemiec i wzroście popularności u Niemców. Bo pomimo tak długiego doświadczenia europarlamentanego, Schulz nie jest politykiem bardzo znanym w samych Niemczech. Podobnie jak inni niemieccy europosłowie.
Kopiąc w polski rząd, który dzięki niemieckim (a i niektórym polskim) mediom jest teraz dyżurnym chłopcem do bicia, Schulz ma szansę na mocne zaistnienie w świadomości zwykłych Niemców. Ale z drugiej strony, jego wypowiedzi dla polskich dziennikarzy są znacznie bardziej zniuansowane. Bo nie chce do siebie zrażać Polaków. Nieco to naiwna postawa, bo to już nie te czasy, kiedy można było w kraju A mówić jedno, a w kraju B drugie, licząc na to, że wypowiedzi nie zostaną skonfrontowane.
Przykładów dychotomii Schulza jest sporo. Na przykład kwestia solidarności w sprawie uchodźców. Dla niemieckiej telewizji ZDF Schulz powiedział: "Potrzebujemy ducha wspólnotowości w Europie i jeśli będzie to konieczne, będzie to teraz narzucone siłą". To "narzucenie siłą" oburzyło i zaniepokoiło polskich europosłów, także z PO, który domagali się od Schulza wyjaśnienia. I co zrobił Schulz? W wywiadach dla polskich mediów zaczął się wypierać swoich własnych słów, tłumacząc, że chodziło mu po prostu o postawę solidarności w sprawie uchodźców.
Teraz mamy kolejny przykład. Dla niemieckiego radia powiedział, że "to, co się rozgrywa w Polsce ma charakter zamachu stanu" i będzie wzywać do debaty w PE w tym tygodniu jeszcze, a najpóźniej w styczniu. Tymczasem dla Polskiej Agencji Prasowej mówił nieco inaczej, że "radzi być ostrożnym z podejmowaniem działań". I że nie chce, by integracja sił zewnętrznych była paliwem dla prawicowych populistów. Kilka dni wcześniej dla TVP także uspokajał, że to wewnętrzna sprawa Polski.
Ten dwugłos jest motywowany walką polityczną. Ale ma słaby punkt: polscy czytelnicy czytają to, co w Niemczech mówi o Polsce Martin Schulz. Polski rząd również. A żeby móc wykopać Donalda Tuska ze stanowiska, trzeba będzie także poparcia Polski. Pytanie, co wówczas zrobi polski rząd. Miejmy nadzieję, że tak jak mówi minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, nie będzie walczył z Tuskiem.