Jakub Wiech: Za prąd będziemy płacić więcej. To efekt dekad zaniedbań
- Polska energetyka jest trzy razy bardziej emisyjna niż średnia Unii, co generuje duże obciążenia finansowe na krajowym rynku energii. O ile kryzys na rynku cen ropy i gazu będzie względnie krótkotrwały, o tyle w naszym kraju wysokie rachunki za energię będziemy płacić do przyszłej dekady i musimy do tego przywyknąć - mówi w rozmowie z WP Jakub Wiech, ekspert ds. energii i klimatu oraz wiceszef serwisu energetyka24.pl. Tłumaczy również, jak polityka wpływa na ceny surowców.
Dostałeś wysoki rachunek za gaz czy prąd? A może zdecydowałeś się na instalację fotowoltaiczną i chcesz się podzielić informacją, jakie przyniosła efekty? Wyślij swój rachunek na dziejesie.wp.pl lub oznacz go hasztagiem #przyszedlrachunek w mediach społecznościowych.
Marcin Makowski: Skokowego wzrostu cen energii nie da się nie zauważyć. Coraz więcej płacimy za gaz, prąd i paliwo. Z czego wynikają te podwyżki? Kto lub co jest za nie odpowiedzialne?
Jakub Wiech, ekspert ds. energetyki i klimatu: Ludzie zazwyczaj szukają prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania, a skoro ceny energii będą rosnąć przez nadchodzące miesiące, trzeba wskazać winnego. Tym winnym w debacie publicznej coraz częściej staje się Unia Europejska i jej polityka klimatyczna, ale to tylko jeden z elementów układanki.
Jak wyglądają inne elementy?
Podwyżki wynikają z sytuacji na rynku paliw kopalnych. Przede wszystkim mówimy o wyższych kosztach ropy i gazu ziemnego, które wynikają z restartu gospodarczego po pandemii - zwłaszcza w Azji. Jeszcze niedawno producenci energii mieli problem z nadprodukcją - musieli magazynować ropę na tankowcach, bo nikt nie chciał jej kupić, oraz spalać gaz wydobywany ze złóż, bo nie było na niego zapotrzebowania. W krótkim czasie dynamika wzrostu produkcji przemysłowej gwałtownie skoczyła, ale wydobycie i dystrybucja nie były w stanie sprostać globalnym zapotrzebowaniom.
Nastąpił szok podażowy?
Tak, ale wywołały go również zjawiska pogodowe poza naszą kontrolą. Huragan Ida, który uderzył we wschodnie i południowe wybrzeże USA, siał spustoszenie m.in. w infrastrukturze portowej i przemyśle gazowym. To w konsekwencji zaburzyło łańcuchy dostaw LNG w Ameryce i na świecie - skala tego zjawiska jest tak duża, że dla stanu Luizjana było to drugie najgorsze wydarzenie od strony skutków ekonomicznych od czasu huraganu Katrina w 2005 roku. Do problemów dołożyła się flauta na morzach i lądzie w centralnej części Europy, przekładająca się na zmniejszenie generacji wiatraków. W związku z tym duże wolumeny gazu musiały zostać przekierowane na produkcję prądu. Gdy nie działają źródła odnawialne, w ich miejsce często wchodzi łatwa do uruchomienia elektrownia gazowa.
A co z polityką? Ona również odgrywa w tej historii ważną rolę.
Oczywiście, zwłaszcza gdy spojrzymy na ruchy Rosji, która w sierpniu przed sezonem grzewczym zaczęła opróżniać swoje magazyny LNG w Niemczech i Holandii oraz ograniczyła przepustowość przesyłu gazu na zachód. Rynki zareagowały na ten ruch paniką. Międzynarodowa Agencja Energii wskazywała, że Moskwa mogłaby wysyłać bez problemu 15 proc. błękitnego paliwa więcej do Europy, ale z jakichś względów tego nie robi. Cała grupa tych czynników przełożyła się w konsekwencji na skok cen gazu, w Wielkiej Brytanii w ciągu roku nawet o 1000 proc.
Co przełożyło się na ceny energii dla indywidualnego konsumenta?
Musiało się przełożyć, bo w państwach zachodnich energia elektryczna generowana jest w dużym stopniu z gazu ziemnego. Gdy ten surowiec zaczął drożeć, podążył za nim węgiel, a za nim ropa. Drogi gaz skłonił te części przemysłu, gdzie było to możliwe, do zastąpienia go tańszą ropą, do łask wrócił też węgiel.
To wygląda jak efekt domina.
Nie może być inaczej, gdy globalna gospodarka działa jak wielka sieć. Gdy szarpiemy jedną z jej nici, poruszamy wszystkie inne. W kwestii cen gazu Polska jest uzależniona od zmian na rynku światowym, bo sami nie mamy wystarczającej ilości złóż, aby zaspokoić wewnętrzne zapotrzebowanie. Ale jeśli chodzi o ceny energii elektrycznej, w Polsce, w odróżnieniu od państw Zachodu, ich wysokość nie jest warunkowana cenami gazu, bo nadal w naszym miksie energetycznym w większości opieramy się na węglu.
Dlaczego w takim razie płacimy więcej?
Dzieje się tak z powodu skoku cen emisji CO2, które dobiły we wrześniu do poziomu 64 euro za tonę. To rekord, którego nie uwzględniła w przewidywaniach większość analityków. Tymczasem polska energetyka jest trzy razy bardziej emisyjna niż średnia Unii, co generuje duże obciążenia finansowe na krajowym rynku energii. O ile kryzys na rynku cen ropy i gazu będzie względnie krótkotrwały, o tyle w naszym kraju wysokie rachunki za energię będziemy płacić do przyszłej dekady i musimy do tego przywyknąć.
Wspomniał pan o Rosji - czy za obecną sytuacją stoi również projekt gazociągu Nord Stream 2?
W dużej mierze tak. Opróżnienie magazynów gazu w Europie i ograniczenie podaży tego paliwa, o którym wspomniałem, służyło Putinowi do legendowania sensu budowy Nord Stream 2. Przecież on ma rzekomo podnosić bezpieczeństwo energetyczne Europy i obniżać ceny, ale to nigdy nie była prawda. Rosji chodzi o geopolitykę i przemodelowanie szlaków dostaw gazu na Zachód. Tymczasem w tej sztucznie wygenerowanej sytuacji, do której Rosjanie się przyczynili - czyli podniesienia cen gazu - dodatkowe wolumeny, które mają być pompowane przez NS2, zadziałają kojąco na rynek. Jednym zdaniem Rosja "rozwiązuje" problem, który sama współtworzy. To szantaż i narzędzie wpływu na inne państwa.
Na przykład na Mołdawię?
Tak jest. Ten kraj rządzony jest przez władze, które chcą zbliżenia z Unią, ale po wygaśnięciu kontraktu na dostawy gazu z Rosji Władimir Putin wywarł na Mołdawii potężną presję gazową o politycznym odcieniu.
Odpowiedzią może być gaz dostarczany przez polską spółkę PGNiG Supply & Trading?
Za wcześnie, żeby przesądzać, bo mówimy na razie o dostawie technicznej, około 1 mln m3 gazu. Tak czy inaczej Mołdawia musi szukać alternatyw, bo Rosja za pomocą presji energetycznej chce zmusić tamtejsze władze do zmiany kursu politycznego. Do tej pory Mołdawia płaciła ok. 200 dolarów za 1000 m3, teraz Moskwa zażądała 790. Czterokrotna podwyżka mogła się przełożyć na zimne kaloryfery, bo Mołdawia nie ma własnych surowców energetycznych. To jest test dla Unii Europejskiej, która ma szansę pokazać, że troszczy się o swoich sojuszników i nie zostawia ich w podobnych sytuacjach bez alternatywy. Polska ma tu swoją rolę do odegrania, ale bez uruchomienia dużych awaryjnych dostaw przez interkonektory z Ukrainą i Rumunią, nie da się Mołdawii skutecznie pomóc.
Jarosław Kaczyński powiedział w wywiadzie dla "Gazety Polskiej", że "po rosyjskiej akcji w sprawie gazu twórcy i orędownicy tego 'Fit for 55' (pakiet regulacji mający pozwolić na redukcję emisji gazów cieplarnianych w UE do 2030 roku o 55 proc. względem 1990 roku), delikatnie mówiąc, wystawili się na śmieszność", oraz że ma nadzieję, iż "zimny prysznic otrzeźwił przywódców kilku państw i skłonił do racjonalności". Czy takie komunikaty dotyczące unijnego programu klimatycznego mają szansę trafić do adresatów?
Tego do końca nie jestem pewien, ale myślę, że Bruksela przeżyła w ostatnich tygodniach szok i to widać m.in. w zmieniającym się podejściu do energetyki jądrowej. Pojawiają się coraz cieplejsze wypowiedzi, chociażby ze strony Ursuli von der Leyen i rządu francuskiego, bo bez zwiększania floty jądrowej w Europie nie da się mówić o skutecznej walce ze zmianami klimatu i z presją cenową Rosji.
Dwa kolejne cytaty. Frans Timmermans powiedział niedawno, że: "Obecny wzrost cen w europejskim sektorze energetycznym pokazuje potrzebę zmniejszenia zależności UE od importowanych paliw kopalnych i przyspieszenia przejścia na zieloną energię". Prezes PiS odparł natomiast, że "przynajmniej część tej tzw. zielonej polityki to szaleństwo, a w innych przypadkach teorie bez dowodów", ponieważ "nie da się stwierdzić, że Europa, która emituje 8 proc. gazów, zmienia klimat". Da się to wszystko pogodzić?
Zacznę od Timmermansa. Urzędnicy unijni, mówiąc o "zielonej energii", często używają tego zwrotu jak wytrychu. To przyjemne i pojemne hasło, pod które można podstawić niemal wszystko, od biomasy nawet po gaz.
Dobrze, ale jak to się ma do słów Jarosława Kaczyńskiego o "szaleństwie" i "teoriach bez dowodu"?
Nie mam dowodów na to, że prezes Kaczyński podważa istnienie np. efektu cieplarnianego albo wpływu człowieka na zmiany klimatu, ale w słowach wicepremiera faktycznie można doszukiwać się sceptycyzmu wobec spraw, które są dostatecznie dobrze udowodnione naukowo. Jest jednak sporo racji w tym, że polityka UE zmierzająca do neutralności klimatycznej w 2050 roku nigdy nie była szyta na miarę całej Unii – stąd konieczność pewnych rozwiązań solidarnościowych np. w stronę takich państw jak Polska, które zaniedbały transformację.
Jak wyglądają te rozwiązania?
Pomysły będące w agendzie "Fit for 55", choćby mechanizm cła węglowego, mają chronić kontynent przed importem produktów obarczonych wysokim śladem węglowym z państw o wyższym wskaźniku emisji, stymulując gospodarki państw trzecich do wejścia na drogę zmniejszenia emisyjności. Pytanie, jak to się odbije na gospodarce np. w państwach takich jak Polska.
Czy w takim razie rząd, sugerując stopowanie zielonej transformacji w Unii w kontrze do problemów z Komisją Europejską, TSUE i Funduszem Odbudowy, walczy w słusznej sprawie?
Nie chcę tego oceniać przez pryzmat słuszności, bo to w dużej mierze pragmatyczna polityka negocjacyjna. "Fit for 55" został pomyślany jako projekt niesamowicie ambitny i wygórowany. Uważam, że Komisja celowo przedstawiła go w takiej a nie innej formie, bo chciała zostawić bufor na negocjacje, m.in. z takimi państwami jak Polska. Oznacza to, że "Fit for 55" zawiera jednak szereg opcji dostosowania dla poszczególnych państw Unii względem ich możliwości transformacyjnych.
Skąd w takim razie tak ostra reakcja Zjednoczonej Prawicy?
Czasami mam wrażenie, że Polska zachowuje się w sprawach transformacji jak uczeń, który cały semestr lekceważył zajęcia i nie przykładał się do nauki, żeby pod koniec roku szkolnego, gdy nauczycielka wystawia ocenę, z płaczem żalić się, że "pani się na niego uwzięła". Przez 30 lat jako kraj właściwie ignorowaliśmy sprawy transformacji energetycznej - robiły to wszystkie rządy, niedawno Zjednoczona Prawica stawiała nowe elektrownie węglowe, a Donald Tusk opierał energetykę na węglu, tłumacząc, że to synonim bezpieczeństwa energetycznego. Wchodząc do Unii, wiedzieliśmy, że musimy brać współodpowiedzialność za odchodzenie od węgla, ale ignorowaliśmy kolejne sygnały, zostając "rodzynkiem węglowym" na mapie Europy.
Dzisiaj płacimy za to cenę?
Owszem. Myśmy nawet nie rozpoczęli dyskusji na ten temat, tymczasem Słowacy za dwa lata osiągną praktyczną zeroemisyjność energetyki. Nie dziwi mnie, że rząd manewruje na polu energetycznym, starając się przerzucić odpowiedzialność na czynniki zewnętrzne. To próba zdjęcia ciężaru politycznego. Z drugiej strony opozycja spod znaku PO-PSL, krytykując PiS, nie ma - delikatne mówiąc - najsilniejszego mandatu. Niestety znajdujemy się w pułapce energetycznej, wynikającej z braku istnienia silnego państwa, które wykształciłoby spójne polityki energetyczne, realizowane nie przez lata, ale dekady.
Gdzie szukać wyjścia z tego impasu?
Nie mam wątpliwości, że droga prowadzi przez miks atomu i OZE, zwłaszcza jednak przez energetykę jądrową. Gdybyśmy rozpoczęli ten proces z odpowiednim wyprzedzeniem i dzisiaj mogli się pochwalić np. elektrowniami jądrowymi, nie musielibyśmy debatować o rosnących cenach emisji CO2. Ten problem by nas nie dotyczył lub byłby znacznie mniej istotny. Bez atomu nie uniezależnimy się od paliw kopalnych oraz presji politycznej wywieranej choćby przez Gazprom. Albo pójdziemy w tym kierunku, albo przegramy transformację energetyczną, pogłębiając wzrost cen energii poprzez konieczność jej importowania z zagranicy. W naszym położeniu geograficznym alternatyw nie ma.
Rozmawiał Marcin Makowski dla WP Wiadomości