"Biegunka legislacyjna" czyli co i komu wyjdzie bokiem
Nie ma wątpliwości co do tego, iż biegunka nie budzi zbyt pozytywnych skojarzeń. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku "biegunki legislacyjnej" czyli politycznej odmiany schorzenia, na które, jak w życiu, cierpi czasem każdy (w tym przypadku każdy rząd), ale nikt nie chce się do tego przyznać. Problem w tym, że efekt takiej biegunki jest widoczny, a co gorsza, odczuwalny przez wszystkich. I nie chodzi tu bynajmniej o nasuwające się w pierwszej chwili skojarzenie, ale o długofalowe skutki dla przeciętnego polskiego obywatela, któremu przy okazji załatwiania przyziemnych spraw, przyjdzie zmierzyć się z kolejną komplikującą życie ustawą, wyprodukowaną przez rząd na fali "biegunki legislacyjnej".
Ale o co chodzi?
"Biegunka legislacyjna" nie jest pojęciem nowym. W dużym skrócie oznacza ona nadzwyczajną aktywność parlamentarzystów, przejawiającą się w szybkim uchwalaniu jednorazowo dużej ilości nowych ustaw lub poprawek do starych. Powody takiego działania mogą być różne, skutki – niekoniecznie dobre.
Sprawę idealnie można wytłumaczyć posługując się znanym przysłowiem "co nagle, to po diable". A to dlatego, że uchwalanie dużej ilości ustaw na raz, grozi przynajmniej kilkoma bublami prawnymi, nie wspominając już o dodatkowym chaosie, jaki wytwarza się w ten sposób w prawie. Istnieje też obawa, że posłowie zmuszeni do wytężonej pracy związanej z zapoznaniem się z treścią każdej uchwalanej ustawy, nie będą w stanie przeczytać, a co dopiero - dobrze przemyśleć, zapisów, nad którymi mają głosować. I w rezultacie zagłosują tak, że ogółowi przyniesie to więcej szkody, niż korzyści. No, ale nie wyprzedzajmy faktów.
O "biegunce legislacyjnej" było głośno już w 2004 r., kiedy okazało się, że rok wcześniej "pracowity" parlament pobił rekord i uchwalił aż 235 ustaw, czyli o 16 więcej niż w roku 2002. Przytaczano wtedy statystyki, informujące, iż w 1993 r. przegłosowano tylko 21 ustaw, co obecnie można uznać za marzenie ściętej głowy.
Kolejna fala "biegunki legislacyjnej" nastąpiła po wejściu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku, gdy nasz kraj musiał dostosować swoje prawo do norm unijnych. Powstawały wtedy w krótkim czasie, "na szybko", dziesiątki nowych ustaw i nowelizacji, które zamiast rozwiązywać całościowe problemy, służyły do regulacji konkretnych, doraźnych spraw.
Ktoś zapyta: o co cały ten hałas? Przecież należy cieszyć z tego, że posłowie nie tylko pobierają comiesięczne diety finansowane z kieszeni podatników, ale też robią coś, by na te diety zasłużyć. Byłaby to prawda, gdyby nie fakt, że w tak zbiurokratyzowanym kraju jak Polska, często kolejny przepis czy nowelizacja, zamiast ułatwić życie, coraz bardziej komplikuje i tak już zawiłe procedury. Przez to polskie prawo jest niespójne, niejasne i niestabilne, zaś wciąż trwająca nadprodukcja przepisów tylko ten stan pogarsza. Sprawia też, że już niedługo przeciętny Polak, aby nie zginąć w gąszczu skomplikowanych praw, których znajomość jest mu potrzebna do załatwienia zupełnie zwyczajnych rzeczy, będzie musiał posiadać osobistego prawnika. A i to może okazać się niewystarczające, jeśli prawnik będzie miał inną specjalizację, niż konieczna w danej sprawie.
"Biegunka legislacyjna" – wersja 2008
Obecnie nam panujący rząd Platformy Obywatelskiej zdawał się dostrzegać problem już na samym początku swojej kadencji. Nie było końca zapewnieniom, że nie będzie produkcji kolejnych bubli prawnych, zaś prawo zostanie uproszczone, jak to tylko możliwe. - W tej kadencji chodzi o likwidowanie zbędnych przepisów, a nie tworzenie nowych. Nie warto ścigać się na liczby, warto ścigać się na jakość systemu rządzenia państwem i na jakość prawa, które przyjmujemy – podkreślał wtedy Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera. Okazało się jednak, że łatwiej było obiecywać, niż zrobić. W lutym, po 100 dniach urzędowania, przyszedł czas na pierwsze podsumowania pracy rządu Donalda Tuska. Tylko, że właściwie nie było czego podsumowywać. To wtedy ze strony opozycji padły zarzuty, że ten czas został zmarnowany, bo rząd nie pracuje, mimo składanych wcześniej wielu obietnic. Posłów opozycji bulwersował fakt, że sejm nie ma co robić, bo nie płyną do niego żadne projekty z rządu. - To najgorzej pracujący sejm, posłowie nie mają
czym się zajmować - twierdził Zbigniew Ziobro z PiS.
Platforma ripostowała wtedy, że liczy się jakość, a nie ilość. Politycy PO zapewniali, że to tylko chwilowa niedyspozycja i że przed połową roku do sejmu trafi kilkadziesiąt ustaw składających się na reformę państwa. Premier Donald Tusk podkreślał zaś, że chce, by prawo było stanowione w sposób spokojny, wyważony i dobrze przygotowany, więc biegunki ustawowej nie będzie.
Akcja - kryptonim "rewolucja październikowa"
Okazało się jednak, że sytuacja w rządzie zmienia się szybciej niż w kalejdoskopie. Bomba wybuchła we wrześniu pod kryptonimem "rewolucji październikowej". Wtedy ogólnopolskie dzienniki ujawniły, że Platforma przejęła się zarzutami o opieszałość i nieróbstwo, bo przygotowuje projekty ponad 120 ustaw, które chce przegłosować w sejmie w październiku. 7 października sam premier zapowiedział jesienną ofensywę legislacyjną, na którą złożyć miało się 140 ustaw. Aby przyspieszyć prace, posiedzenia sejmu i senatu miały się odbywać co tydzień. Plany zakładały, że wiele ustaw przegłosowanych w październiku ma wejść w życie od początku przyszłego roku. - Opozycja zarzucała nam brak projektów ustaw. Mam nadzieję, że październik zmęczy opozycję do tego stopnia, że będzie narzekać na zbyt dużo ustaw – mówił wtedy Wirtualnej Polsce poseł Grzegorz Dolniak, zastępca szefa klubu PO.
No i się zaczęło. Opozycja w postaci PiS zareagowała natychmiast, twierdząc, że październikowa ofensywa to walka PO o pozytywny PR, w której chodzi o to, by pokazać podkrążone oczy Donalda Tuska zmęczonego pracą nad ustawami. Padły sugestie, że planowane prace legislacyjne to propagandowe działanie rządu skierowane na to, by w pierwszą rocznicę istnienia móc pochwalić się konkretami oraz na pokazanie, że rząd pracuje, podczas gdy PiS tylko przeszkadza.
Wpadka – gafa – weto czyli przekrojowy skrót wydarzeń
Szybko się okazało, że metoda pracy, jaką wybrał rząd, nie była najlepszą. - Cała ta rewolucja może okazać się zwykłą biegunką legislacyjną. Do tej pory tłumaczyliśmy się, że specjalnie nie ma dużo ustaw, żeby nie było jak za naszych poprzedników bałaganu legislacyjnego, a teraz sami fundujemy takie szaleństwo – mówił jeden z posłów PO (niestety anonimowy), zirytowany nagłą mobilizacją i przymusowym, wielogodzinnym pobytem w sejmie.
Ponieważ o potknięcie w czasie takiej rewolucji nietrudno, i tu nie trzeba było długo czekać na wpadkę. Aż 80 z ustaw przygotowanych przez rząd do październikowego głosowania to "palikotówki" czyli ustawy pochodzące z komisji Janusza Palikota "Przyjazne Państwo". I tam właśnie nastąpił krach, bowiem posłowie w nawale pracy pogubili się w ustawach, nad którymi głosowali. Okazało się, że odrzucili projekt dotyczący przepisu o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, który wcześniej sami uchwalili. Opozycja nie pozostawiła suchej nitki. – To się w końcu musiało zdarzyć. Cały ten bałagan, chaos i bieganie jak kot z pęcherzem związane z rewolucją październikową musiało zaowocować taką gafą. Pracujemy w szaleńczym tempie i tylko patrzeć, jak na jaw zaczną wychodzić poważne luki, które pouchwalaliśmy w chaosie – skomentował sprawę Marek Wikiński z SLD, wiceszef komisji "Przyjazne Państwo". To jednak nie koniec sprawy "biegunki legislacyjnej" i nie koniec problemów. Wbrew opozycyjnym komentarzom, że większość planowanych
w ustawach zmian to drobne poprawki, rząd wziął się także za przebudowę przepisów, kluczowych dla polityki wewnętrznej państwa. Czyli między innymi reformę ochrony zdrowia, systemu emerytalno-rentowego i politykę prorodzinną.
Społeczeństwo podzieliło się na zwolenników i przeciwników nowych pomysłów parlamentarzystów dotyczących np. kastracji pedofilów, posyłania 6-latków do szkół, obniżenia esbeckich emerytur, powstania zawodowej armii, uchwalenia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy, tzw. testamentu życia czy ustaw zdrowotnych. Nie wspominając już o "pomostówkach", których nowelizacja wywołała głośne protesty społeczne, włącznie z paleniem opon pod siedzibą premiera i zarzutami o brak dialogu społecznego.
Problem w tym, że rząd oprócz oporu społeczeństwa, w wypadku kilku ustaw napotkał także na opór prezydenta, do podpisu którego trafiły przegłosowane w Sejmie projekty. Prezydent Lech Kaczyński zawetował kilka ustaw, w tym parę zdrowotnych i wcześniej wspomnianą nowelizację ustawy o emeryturach pomostowych. I chociaż Sejm odrzucił weto prezydenta w tej akurat sprawie (nie było łatwo, SLD potem sugerowało, że PO zastosowała szantaż w tej sprawie), Lech Kaczyński w oczach rządzącej koalicji, zaś szczególnie Platformy Obywatelskiej, już pozostał "tym, który utrudnia".
Epilog
Wdzięczny temat "biegunki legislacyjnej" zahaczający o spory rządu z prezydentem można drążyć jeszcze długo. Albo sprawę kolejnej ustawy, którą można "dorzucić" do reszty czyli pomysłu na ustawę kompetencyjną, regulującą zakres działań prezydenta i premiera (pomysł powstał po "aferze samolotowej"). Ale może zamiast tego, warto się zastanowić nad tym, co zrobić, aby czas poświęcony na polityczne spory, czy na podwójne głosowania tych samych projektów (tak jak w przypadku ustaw zawetowanych), zamienić w konstruktywną, przynoszącą wymierne efekty dyskusję? To taki mały apel do rządzących – niech się zastanowią.
A przy okazji głosowania nad kolejnymi ustawami (bo jak to zwykle bywa wszystko się przeciągnęło i koniec obecnej „biegunki legislacyjnej” jeszcze nie nadszedł – na głosowanie czeka m.in. ustawa bioetyczna) nasi miłościwie nam rządzący pamiętali, żeby tworzenie prawa nie było jego psuciem. Tego w Nowym Roku życzmy rządowi i sobie.
Magdalena Grabowska, Wirtualna Polska