L. Kaczyński i Tusk na szczycie, czyli czy leci z nami pilot?
Prezydentowi odmówiono rządowego samolotu, którym Lech Kaczyński miał polecieć na szczyt UE do Brukseli - od tego się zaczęło. Potem były przepychanki, kto gdzie poleci, czyim samolotem i czy w ogóle lecieć powinien. W tej sprawie to już nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Jedno jest pewne: dyplomacją tego nazwać nie można. Kto był górą, a kto pikował w dół?
19.12.2008 | aktual.: 03.02.2009 10:56
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przed październikowym wyjazdem na szczyt Unii Europejskiej do Brukseli Donald Tusk uprzedzał: chcę przekonać prezydenta, by nie jechał na szczyt unijny. Prezydent nie pomógłby w rozmowach, w prawie wszystkich kwestiach ma odmienne zdanie niż rząd. Nie ma zgody na trwałe i systematyczne naruszenia konstytucji.
Premier próbował określić zakres władzy prezydenta i swojej w kwestiach polityki zagranicznej. Pomaga mu w tym własna partia. Przygotowuje projekt tzw. ustawy kompetencyjnej. Ma się w niej znaleźć zapis przewidujący, że to rząd będzie ustalał, kto reprezentuje Polskę na spotkaniach międzynarodowych. Tusk przekonywał, że zgodnie z konstytucją i 14-letnią praktyką regułą jest, że na Radach Europejskich Polska jest reprezentowana przez szefa rządu.
Donald Tusk nazwał ten spór samolotową operą mydlaną. -To naprawdę nie chodzi o samolot, tylko o bardzo poważny spór kompetencyjny - powiedział już w Brukseli. Ale dodał jeszcze, że problem polega na tym, że prezydent nie mówi, że chce polecieć do Brukseli, tylko że chce, aby rząd mu pomógł w tym, żeby stał się szefem delegacji rządowej. Na to nie ma zgody - zaznaczył.
Lech Kaczyński, mimo tych wszystkich argumentów oświadczył, że na szczycie Unii się znajdzie i tak się stało.
I tu przygoda z samolotem nabiera tempa. Prócz odmowy, pojawiły się głosy, że samolot się nie należy, bo to prywatna podróż prezydenta.
Prezydencki minister Michał Kamiński nazwał to wszystko "kieszonkowym zamachem stanu kieszonkowych polityków PO". Okazało się również, że samolot po prezydenta nawet nie wróci, bo musi pozostać do dyspozycji premiera i delegacji, która udała się na szczyt UE. Prezydent został więc bez samolotu, bo przecież na ich nadmiar Polska nie może narzekać.
Prezydent znalazł na to sposób. Wyczarterował samolot i na szczycie się znalazł. Za ten samolot trzeba było jednak zapłacić... i tu pojawił się kolejny problem: kto ma za to zapłacić!?
Zdaniem wicepremiera Grzegorza Schetyny za czarter samolotu Boeing 737, którym do Brukseli na szczyt UE poleciał Lech Kaczyński, powinna zapłacić Kancelaria Prezydenta. Minister, Tomasz Arabski nie zamawiał samolotu, wszyscy zdają sobie z tego sprawę - powiedział Schetyna. Tak na marginesie, ta kwestia nie jest wyjaśniona do tej pory.
Spór o lot na szczyt nie zakończył się po powrocie z niego. Wręcz przeciwnie - wszedł w nową fazę. Najpierw Kancelaria Prezydenta opublikowała listy, z których wynika, że Lech Kaczyński już niemal dwa tygodnie przed szczytem chciał zarezerwować rządowy samolot. "Dziennik" dotarł jednak do korespondencji kancelarii premiera. Z porównania dokumentów wynika, że potrzebę wylotu Donalda Tuska zgłoszono jeszcze wcześniej. A dokładniej, wcześniej o... 23 minuty. Z tego wynika, że szybszy był premier. Ale skąd ten zbieg okoliczności?
Tej kłótni wyraźnie mieli dość Polacy. Według sondaży, ponad połowa naszych rodaków uważa, że prezydent powinien mieć swój samolot i nie życzy sobie takich przepychanek.
Na tym właściwie mogło się zakończyć. Był spór, była walka na słowa. Premier potrafił powiedzieć, że prezydent jest mu nie potrzebny. Było ostro i nieprzyjemnie. Politycy zgodnie przyznali, że takie spory nie powinny mieć miejsca. Poza granicami kraju się z nas śmiali, a Polacy byli zażenowani. Sam premier bił się w pierś i uznał, że cała afera samolotowa to największy błąd roku. Tusk zadeklarował, że taka sytuacja nie powtórzy się przed kolejnym szczytem, na który Lech Kaczyński też się wybierał. Janusz Palikot zadeklarował nawet, że pożyczy swój samolot, jeśli będzie taka potrzeba.
Ale na nic się zdały te deklaracje, bo przed kolejnym szczytem unijnym znów rozgorzała dyskusja, kto poleci a kto zostanie. - Rozpocznie się kolejna heca o to, kto ma jechać. Będziemy uczestniczyć w spektaklu - powiedziała posłanka PiS Elżbieta Jakubiak. Polecieć powinien premier i minister finansów. - Prezydent niech zostanie w domu i przygotowuje się do balu - dodał Wojciech Olejniczak, szef klubu SLD. Poleciał jednak prezydent. Tym razem problemu z samolotem nie było. Aż zaskakujące...
Ale to był listopad. W grudniu prezydent mógł zatriumfować po raz kolejny... też w związku z samolotem. Taka okazja nadarzyła się już 11 grudnia – kolejny szczyt UE. Tym razem tematem miał być pakiet energetyczno-klimatyczny. Miał lecieć i premier i prezydent – chociaż osobno.
Premier miał lecieć na szczyt z Warszawy samolotem rejsowym. Lot Brussels Airlines został jednak odwołany z powodu usterki technicznej samolotu. Prezydent natomiast był już w tym czasie w Poznaniu. Poleciał tam rządowym samolotem, więc Donald Tusk stanął przed poważnym problemem: polecę czy nie polecę, zdążę czy nie zdążę?
Lech Kaczyński stanął jednak na wysokości zadania. Polecił natychmiast wysłać samolot po premiera. - Jak tylko prezydent dowiedział się o przykrości, jaka spotkała pana premiera, natychmiast zadecydował, aby tak zorganizować lot samolotu, aby wrócił on do Warszawy tak, by mogli razem polecieć na szczyt - powiedział prezydencki minister Michał Kamiński.
Lech Kaczyński zawsze podkreślał, że powinni latać razem i teraz siłą rzeczy tak się stało. Oczywiście nie obyło się nawet w tej sytuacji bez komentarzy, czy premier za samolot podziękował, czy nie. Prezydent powiedział, że takiego podziękowania nie było. A premier ponadto poczuł się gospodarzem, bo wskazał w samolocie prezydentowi inne miejsce niż zwykł zajmować.
Pewnie nie raz jeszcze będziemy śledzić loty możnych naszego kraju... tylko oby te spory były chociaż wyższych lotów...
Katarzyna Bogdańska, Wirtualna Polska