Austriaccy wyborcy zatrzymali skrajną prawicę. Ale to nie koniec sukcesów populistów
• Porażka Norberta Hofera w wyborach w Austrii nie zatrzyma fali skrajnych partii w Europie
• Dobry wynik kandydata FPO może dodatkowo zainspirować inne populistyczne ugrupowania
• Wyborcy na całym kontynencie coraz bardziej rozczarowują się tradycyjnymi elitami
• Efektem może być dezintegracja Europy
24.05.2016 | aktual.: 24.05.2016 16:46
W poniedziałkowe popołudnie niemal cała Europa odetchnęła z ulgą - a przynajmniej ta jej część, która nie przyłączyła się jeszcze do politycznej rebelii przeciwko elitom. Po trzymającej w napięciu drugiej turze wyborów, dzięki wysokiej frekwencji i nadzwyczajnej mobilizacji liberalnego elektoratu, prezydentem Austrii nie został reprezentant skrajnej prawicy Norbert Hofer, ale polityk przeciwnego skrzydła, były lider Zielonych Alexander van der Bellen.
Na pierwszy rzut oka ulga jest zrozumiała: zwycięstwo Hofera oznaczałoby pierwsze ogólnokrajowe wyborcze zwycięstwo skrajnej prawicy w powojennej Europie. Prezydentem nie został przedstawiciel partii agresywnie antyimigranckiej i antyunijnej, otwarcie sympatyzującej z Rosją Władimira Putina i o ambiwalentnym stosunku do dorobku Trzeciej Rzeszy (dość powiedzieć, że symbol Austriackiej Partii Wolności to kwiat chabru, będący symbolem ruchu pangermańskiego i znakiem rozpoznawczym austriackich nazistów w latach 30.).
Jednak poczucie ulgi - zarówno z perspektywy polskiej, jak i europejskiej - jest przedwczesne. Po części dlatego, że część poglądów nowego prezydenta Austrii również jest co najmniej dyskusyjna i niekoniecznie zbieżna z europejskim centrum. Van der Bellen, którego korzenie sięgają carskiej Rosji, uznaje np. aneksję Krymu przez Rosję za uzasadnioną (choć jednocześnie krytykuje jej inwazję na wschodnią Ukrainę), zaś jego entuzjastyczne poparcie dla otwartych granic i otwartości na migrantów też nie jest w zgodzie z obecnym duchem czasów i klimatem politycznym.
Znacznie ważniejsze jest jednak co innego: zdobycie przez kandydata skrajnej prawicy 49,7 procent głosów jest kolejnym, najgłośniejszym dotąd sygnałem fundamentalnej zmiany dokonującej się niemal na całym kontynencie (i poza nim): implozji dotychczasowych systemów politycznych oraz dekompozycji tradycyjnych, centrowych partii. Ich miejsce w europejskim głównym nurcie zaczynają zajmować siły populistyczne, skrajne i dążące do osłabienia - jeśli nie likwidacji - Unii Europejskiej. Niemal wszystkie należą przy tym do rodziny politycznej nazywanej czasem "Putinternem".
Pogłoski o finansowaniu FPÖ przez Moskwę są znane od dawna. W przypadku francuskiego Frontu Narodowego to nie pogłoski, lecz udokumentowane fakty. I to partia Marine Le Pen była pierwszą, która złożyła Hoferowi "najgorętsze" gratulacje. "Z pewnością, ten historyczny wynik zwiastuje przyszłe sukcesy grupie ruchów patriotycznych zarówno w Austrii, jak i na całym świecie" - głosi komunikat partii.
Proroctwo to nie jest tylko pustosłowiem. Kandydat FPÖ z dużą przewagą wygrał pierwszą turę wyborów, zaś sama partia zdecydowanie przewodzi w sondażach. I nic nie wskazuje na to, by to się zmieniło. Tym bardziej, że rządząca "wielka koalicja" socjaldemokratów (SPÖ) z chadekami (ÖVP) przeżywa duże problemy. Jeszcze w maju dymisję złożył premier Werner Faymann, a austriaccy politolodzy jego następcy, Christianowi Kernowi, nie wróżą nic dobrego. - Los wyborów do Nationalratu jest w całości w rękach lidera FPÖ Heinza-Christiana Strache - mówi Alexander Clarkson, europeista z Uniwersytetu Londyńskiego. - Jeśli swoim zachowaniem po wyborach nie zaprzepaści tego poparcia, powinien łatwo je wygrać - dodaje.
Podobna sytuacja jest w innych krajach Europy. Partie "Putinternu" przewodzą w sondażach także w Holandii, Francji, Danii czy Szwecji. Nic nie wskazuje, by tendencje te miały się zmienić. Głównym, bezpośrednim czynnikiem stojącym za wzrostem popularności tych ruchów jest kryzys migracyjny. I choć m.in. z tego powodu unijni liderzy oraz Angela Merkel desperacko starają się uratować umowę z Turcją, ich wysiłki - nawet jeśli zakończone sukcesem - mogą nie wystarczyć. Pokazał to choćby los byłego już kanclerza Austrii Wernera Faymanna, który w reakcji na frustrację Austriaków, ze zwolennika otwartych granic stał się jednym z najbardziej zagorzałych propagatorów budowy płotów i grodzeń granicznych. Metamorfoza socjaldemokraty nie została doceniona przez elektorat, a Faymann, utraciwszy wiarygodność, odszedł w niesławie.
Utrata wiarygodności przez tradycyjne elity to zresztą motyw przewodni obecnych zmian w Europie. W czasie gospodarczej stagnacji coraz więcej wyborców, szczególnie tych z niższej klasy średniej, ma dość miałkich elit, oderwanych od problemów "zwykłych ludzi" i preferuje charyzmatycznych polityków, proponujących zdecydowane rozwiązania skomplikowanych problemów i którzy solidaryzują się z obawami przeciętnego wyborcy. Nie bez powodu jednymi z najbardziej powtarzanych przymiotników określających obu kandydatów w austriackich wyborach była "naturalność" i "autentyczność".
Ta "autentyczność" może mieć jednak swoją cenę. To dezintegracja Europy. Zdaniem Denisa MacShane'a, byłego brytyjskiego ministra ds. UE, kolejne zwycięstwa eurosceptycznych populistów mogą dać efekt domina, ośmielający i wzmacniający kolejne kraje chcące rozluźnić lub wręcz zakończyć swoje więzy z Unią. Kluczowe będzie tu to, co stanie się 23 czerwca, kiedy do referendalnych urn pójdą Brytyjczycy.
- Polityczne centrum w całej Europie przesunęło się w kierunku narodowej, populistycznej prawicy. Dzięki garstce głosów korespondencyjnych w Austrii udało się uniknąć nacjonalistycznego populisty jako nowego prezydenta. Ale kierunek zmian politycznych się nie zmienił - mówi WP MacShane. - Jeśli dojdzie do Brexitu, one szybko przyspieszą.