10 lat Polski w UE. Jak zmieniło się polsko-niemieckie pogranicze?
W miejscu Collegium Polonicum stał obskurny bar, oblegany przez miejscowe moczymordy. Przez Odrę płynął przemyt papierosów i kradzionych samochodów. Po wejściu Polski do Unii przemytnicy założyli garnitury i legalne interesy. Dzisiaj Słubice i Frankfurt nad Odrą uważa się za wzór unijnej współpracy i pojednania. O cudach akcesji na polsko-niemieckim pograniczu opowiada Krzysztof Wojciechowski, dyrektor administracyjny Collegium Polonicum w Słubicach. Rozmawia Izabella Jachimska, korespondentka WP.PL z Niemiec.
01.05.2014 | aktual.: 01.05.2014 17:39
WP: Izabella Jachimska: Czy 10 lat członkostwa w Unii wyleczyło nas z kompleksu niższości, a Niemców z wybujałego poczucia wyższości wobec biedniejszego sąsiada?
Krzysztof Wojciechowski: Między asymetrycznymi sąsiadami, gdzie jeden jest duży, a drugi mniejszy, gdzie jeden ma trzy razy większy PKB i dwa razy wyższe pensje nigdy nie będzie całkowitej równości. Takie sąsiedztwo zawsze jest nacechowane pewnym napięciem. Trzeba umieć się z tym obchodzić.
Akcesja pokazała, że Polacy świetnie potrafili przezwyciężyć kompleks niższości, z którym inne nacje ciągle mają kłopoty. Czesi do dzisiaj mają nieuregulowane i znacznie gorsze stosunki z Niemcami, bo nie umieli zdobyć się na pewne wspaniałomyślne gesty np. do dzisiaj nie potępili dekretów Benesza, czyli wypędzenia po wojnie mniejszości niemieckiej żyjącej od setek lat na terenie Czechosłowacji. Polsko-niemieckie pojednanie wyszło z bardzo złego punktu wyjściowego i doszło do poziomu godnego polecenia dla krajów o podobnej historii. Uważam, że w tej chwili stosunek Niemców do Polaków uległ drastycznej poprawie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Sądzę nawet, że Niemcy przeceniają nasze możliwości cywilizacyjne i ekonomiczne. Ale oczywiście nie wyprowadzam ich z błędu.
WP: Jakie wrażenie zrobiły na Panu Słubice i Frankfurt, gdy przyjechał pan tu przed wielu laty, żeby założyć uniwersytet europejski?
To co zobaczyłem po prostu mnie przeraziło. Wysiadłem o szóstej rano na zaniedbanym dworcu we Frankfurcie nad Odrą. Miasto było żywym pomnikiem realnego socjalizmu. Bloki z wielkiej płyty, wyludnione ulice, po których hulał wiatr. Po rozmowie w ratuszu postanowiłem przejść przez granicę na polską stronę. Na moście panowała iście wojenna atmosfera. Z polskiej strony napierał tłum podejrzanych typów, a niemieccy pogranicznicy wyciągali im z gaci papierosy. Po drugiej stronie mostu przywitały mnie nieprawdopodobnie ponure i brudne Słubice. W oczy biły odpadające tynki, połamane płyty chodnikowe. Po miasteczku spacerowały dziesiątki prostytutek w towarzystwie sutenerów. Tu, gdzie dzisiaj znajduje się galeria handlowa Prima był hotel, uważany za największe centrum handlu żywym towarem w Europie Wschodniej. Na miejscu Collegium Polonicum stał bar piwny oblężony przez miejscowe moczymordy. Pamiętam, że przez miasto biegła dwupasmowa jezdnia, przedzielona trawnikiem, a na nim leżało dwóch facetów pijanych w sztok.
Europa? Przerażony pomyślałem, że tu niepodobna założyć nawet ośrodka uniwersyteckiego z prawdziwego zdarzenia. Atmosfera, ludzie, bandycka granica - wszystko przemawiało przeciw. Rzeczywistość pokazała, że jest to możliwe. Założenie uczelni i unijna akcesja Polski tak pozytywnie wpłynęły na klimat Słubic i Frankfurtu, że obecnie są postrzegane jako miasta otwarte, nowoczesne i przyjazne.
WP: Przez most płynęła nie tylko kontrabanda, ale i uprzedzenia.
Spotykałem się z nimi we Frankfurcie na każdym kroku - w tramwaju, na ulicy, jeśli tylko zostałem namierzony jako Polak. Wchodząc do sklepu ekspedientki niecierpliwie stukały nogą w podłogę i pytały mnie czego sobie życzę, takim tonem, jakby chciały powiedzieć: "Spływaj stąd pan jak najszybciej". Jedyne szyldy z napisami po polsku ostrzegały: "Każda kradzież będzie zgłoszona na policję".
WP: Trzeba uczciwie przyznać, że niechęć Niemców wobec Polaków miała spore podstawy.
Przez most wlewali się Polacy pochodzący z bardzo zaniedbanych wówczas województw zachodnich. Parli na Zachód szukając swojej szansy życiowej. Wśród polskiej młodzieży szkolnej było bardzo popularne zjawisko nazywane "juma". W ciągu tygodnia jechali Berlina, kradli co się dało, a w sobotę przed szkołą na boisku sprzedawali łupy. Niemcy o tym wiedzieli i nie sprzyjało to wzrostowi szacunku wobec do Polaków. Żyjąc 35 lat w Warszawie byłem świadkiem jednej kradzieży sklepowej. W ciągu dwóch pierwszych lat mieszkania we Frankfurcie - aż pięciu. Wszystkie popełnili Polacy. Raz nawet pomogłem w schwytaniu dwóch młodych złodziei, nie mając pojęcia o ich narodowości. Następnego dnia w lokalnej gazecie ukazała się krótka notka o dzielnym mieszkańcu Frankfurtu, który pomógł w ujęciu polskich złodziei.
Jako koordynator do spraw kontaktów międzynarodowych początkowo miałem biuro we frankfurckim ratuszu i zrobiłem błyskawiczną karierę, bo byłem jedyną osobą w całym urzędzie, która władała polskim i niemieckim. W Słubicach było może pięć takich osób. Kiedy niemiecka sekretarka nabrała do mnie zaufania oświadczyła: "Ja do Polski nigdy nie chodzę". Wizyta w Słubicach oznaczała społeczną deklasację. Szanujący się Niemiec nie zadawał się z polską hołotą. Polska była krajem, gdzie jechało się co najwyżej po tanie papierosy.
WP: Co się stało z armią mrówek? Szacuje się, że przed wejściem Polski do Unii na polsko-niemieckim pograniczu działało 40 tys. przemytników.
Dawni przemytnicy i złodzieje wyszli z szarej strefy, założyli garnitury i zostali szanowanymi przedsiębiorcami. Pobudowali dyskoteki, restauracje, założyli firmy. Oprócz nielicznych wyjątków. Wynajmuję pomieszczenia w Collegium Polonicum biznesmenowi wywodzącemu się z tamtego środowiska. Wygrał przetarg na wynajem garażu podziemnego, stołówki studenckiej i barku. To najlepszy partner biznesowych z jakim mam do czynienia, a miałem ich ze czterdziestu - solidny, elastyczny, racjonalny, uczciwy.
WP: Od ponad dwudziestu lat krąży Pan między Słubicami i Frankfurtem. Jakie najważniejsze zmiany zaobserwował Pan pod obydwu stronach Odry?
Na polsko-niemieckim pograniczu przeżyłem trzy cuda - polityczny, czyli otwarcie granicy i zniesienie kontroli. Ekonomiczny - w ciągu dziesięciu lat przeciętny dochód rodziny w Słubicach jest "tylko" o 40 procent niższy od dochodów frankfurtczyków. Trzecia przemiana ma charakter antropologiczny - Polacy i Niemcy tak bardzo upodobnili się do siebie, że już nie sposób nas odróżnić. Tworzymy swego rodzaju wspólnotę, funkcjonującą na podobnych zasadach. Dzięki unijnej akcesji Słubice bardzo się zeuropeizowały, mamy tutaj tę samą cywilizację, co po drugiej stronie Odry. Ludzie przechodzą przez most najzwyczajniej w świecie, jakby spacerowali w Paryżu po Pont Neuf. Niechęć, pogardę i nieufność zastąpiła otwartość, przychylność i zrozumienie bycia skazanym na wspólny los. Na zachodniej granicy Niemiec ten proces trwał kilkaset lat.
Teraz sklepy we Frankfurcie zabiegają o polskich klientów, a szkoły wręcz zmuszają rodziców, aby pozwalali uczyć dzieci polskiego. Do szkoły podstawowej nr 1 we Frankfurcie nie zostanie przyjęte dziecko, jeśli rodzice nie zapiszą go na kurs polskiego. Z ankiety przeprowadzonej przed akcesją Polski do Unii wynikało, że frankfurtczycy oprócz angielskiego życzą sobie, aby ich dzieci uczyły się francuskiego, rosyjskiego, włoskiego i hiszpańskiego. Polski był na siódmym miejscu. Dzisiaj żądają, aby polski był drugim, po angielskim językiem obcym. Oczywiście nie robią tego z miłości do Polaków, lecz ze względów racjonalnych. Współpraca polsko-niemiecka jest przyszłością dla obydwu miast.
WP: Jednak nie wszystkie przesądy zniknęły.
Malkontent powie, że wciąż brakuje kontaktów na płaszczyźnie prywatnej. I ma rację. To, co mnie osobiście bardzo cieszy, to uformowanie się pewnej warstwy funkcjonującej ponad granicami: ludzi, którzy mieszkają po jednej stronie, a uczą się, czy pracują po drugiej. Ten proces przemieszania stanowi szansę dla obydwu miast. We Frankfurcie mieszka już dwa i pół tysiąca Polaków. To nie są pracownicy dumpingowi, czy oszuści wyłudzający zasiłki socjalne, lecz solidna klasa średnia - personel medyczny, inżynierowie, pracownicy administracji, drobni przedsiębiorcy. Obydwa miasta prowadzą intensywną wymianę gospodarczą, naukową, kulturalną. W biznesie do dobrego tonu należy deklarowanie współpracy z jedną lub drugą stroną.
WP: Ale różnice w mentalności pozostały.
Niemcy chętnie wszystko zapisują, sporządzają protokoły, na negocjacje przychodzą z naręczem papierów i dokumentów. Polacy cenią sobie najbardziej bezpośrednie kontakty. Bywa, że to, co napisane traktują podejrzliwie. Dlaczego Niemiec pisze, skoro może przyjść, albo zadzwonić? Oficjalna korespondencja ciągle budzi w Polaku nieufność, a Niemiec dziwi się, dlaczego strona polska nie odpowiada na jego pisma.
Mentalność niemiecka bazuje na niezłomnych cnotach, jak: praca, wydajność, kontrola, obowiązek. Polacy w głębi duszy pielęgnują inne, delikatniejsze cnoty: solidarność, współczucie. Wolimy wchodzić w relacje społeczne. Chętniej zdobywamy serce niż rozum rozmówcy. Dlatego ciągle mamy kłopoty w negocjacjach. Traktujemy je jako miejsce socjalizacji, nie chcemy być niekulturalni i ustępujemy Niemcom. Potem, poza stołem negocjacji, odbijamy stracone pole, co Niemców zupełnie dezorientuje.
WP: Frankfurt i Słubice uważa się za lokomotywę przemian na polsko-niemieckim pograniczu. Dlaczego takiej roli nie odegrały inne przygraniczne pary miast - Guben-Gubin albo Zgorzelec-Görlitz?
Wiodącą rolę odegrały u nas kręgi uniwersyteckie. W Gubinie nie ma placówki naukowej. I mimo, że burmistrzem jest młody, otwarty człowiek, zresztą absolwent Viadriny, współpraca z Guben nie ma potężnego koła zamachowego w postaci zaangażowanych naukowców i studentów z otwartymi głowami, chętnie przełamujących bariery ekonomiczne i kulturowe.
Drugi czynnik jest banalny, ale odgrywa ogromną rolę - odpowiednia szerokość rzeki. Jeśli granica jest zbyt łatwa do przekroczenia nie kryje w sobie elementu wyzwania. Jeśli jest zbyt karkołomna, wtedy współpraca jest znacznie utrudniona. Najwyraźniej szerokość Odry między Słubicami a Frankfurtem jest idealna, aby ze sobą współpracować.
WP: Zatem podsumowując blaski i cienie polskiego członkostwa w Unii szklanka jest do połowy pełna, czy pusta?
Jestem umiarkowanym optymistą. Zawsze mnie pochłaniały dwie rzeczy: szczęśliwa rodzina i zbawianie świata. Oczywiście na skalę, jaka ludzkiej drobinie jest dostępna. Starałem się stworzyć szczęśliwą rodzinę i po długich staraniach w końcu mi się to udało. Starałem się pośredniczyć między Polakami i Niemcami - i tu udało mi się zdziałać to i owo. Życzę wszystkim miastom, które wystartowały z takiego poziomu jak Frankfurt i Słubice, aby osiągnęły podobny rozwój. Gdyby przed laty, mnie młodemu socjologowi, który założył rodzinę i patrzył w niewesołą przyszłość powiedziano, że kiedyś będę miał paszport w stoliku nocnym, a na weekend polecę do Lizbony tanimi liniami lotniczymi, odparłbym, że istnieją na pewno jakieś tabletki na tego rodzaju fantasmagorie. Okazuje się jednak, że cuda się zdarzają.
Rozmawia Izabella Jachimska, korespondentka WP.PL z Niemiec
Zobacz spot: 10 lat Polski w UE