Zofia Szwal: Bóg ocalił mnie z rzezi Polaków, abym opowiedziała tę historię
- Mam to szczęście, że kości moich rodziców nie poniewierają się na polach - cieszy się w rozmowie z Wirtualną Polską Zofia Szwal. Sama szukała ciał mamy i taty. - W mojej Orzeszynie ja też znajdowałam ludzkie kości. Czaszki - dodaje, opisując jak własnymi rękami wygrzebywała z ziemi szczątki pomordowanych. Dziś ma 83 lata, ale wciąż pamięta "krwawą niedzielę" 11 lipca 1943 r., gdy Ukraińcy z UPA wymordowali całą polską wieś, w tym 16 osób z jej rodziny. Gdy po 23 latach wróciła na rodzinną ziemię, Ukraińcy dziwili się, jak to się mogło stać, że żyje. - Przecież akcja była dokładnie przygotowana, a ja ocalałam na świadka. Ja przecież tam żyłam i widziałam, choć jeszcze nie rozumiałam. To tak jakby Bóg mnie ocalił, żebym opowiedziała tę historię - mówi. Z ocaloną z rzezi wołyńskiej rozmawia Jacek Gądek.
29.06.2016 | aktual.: 08.07.2016 11:15
WP: Jacek Gądek: - Wie pani, gdzie spoczywają kości mamy i taty?
Zofia Szwal: - Nie wiem. Mord był zbiorowy. Ale mam to szczęście, że ich kości nie poniewierają się na polach.
WP: A tak bywa?
- W innych polskich miejscowościach na Wołyniu ciała często były ledwo zagrzebane. Gdy zaorano pola, to kości leżały już na wierzchu. W mojej Orzeszynie sporadycznie też tak było, ale dzięki Bogu nie masowo.
Tam. W lesie. W mojej Orzeszynie ja też znajdowałam ludzkie kości. Czaszki. Były zakopane tak płytko.
WP: Własnymi rękami je pani wygrzebywała?
- Tak. Sama szukałam. Szukałam rodziców.
WP: Jak zginęli?
- 11 lipca 1943 r. Ukraińcy całą naszą wieś - polską wieś - zapędzili do lasu.
WP: Dlaczego tam?
- Moja Orzeszyna była na granicy zaborów niemieckiego i rosyjskiego, ale już na Wołyniu. Niemcy postawili tam posterunki, a Rosjanie nie wierzyli Niemcom, więc wykopali w lesie okopy. Gdyby doszło do wojny z Niemcami, to byliby gotowi. Te okopy były maskowane drewnianymi balami. Ludzie to drewno jednak pozabierali. Doły były więc odsłonięte.
Nie trzeba było kopać grobów. Najprościej było zapędzić ludzi do lasu i tam mordować. A potem do dołu.
WP: Okopy służyły za zbiorowe groby?
- Tak.
- Mniej więcej już wiem, gdzie były, ale do tej pory nie ma zezwolenia na poszukiwanie ciał. Ludzie na miejscu nagle stracili pamięć - boją się.
WP: 73 lata po rzezi?
- Gdyby tylko ktoś mi powiedział, gdzie dokładnie leżą ciała, a ja bym zaczęła szukać i kopać, to od razu domyśliliby się, kto mi powiedział. A każdy boi się o siebie.
Ale mniej więcej wiem, ja wiem. Postawiłam tam dębowy krzyż, jest też metalowy. I tablica. To nasze, ogrodzone miejsce pamięci. Przyjeżdżamy. Modlimy się. Tam przecież zamordowano 306 ludzi. Mi z najbliższej rodziny zabili 16 osób: rodziców, rodzeństwo rodziców, sześcioro dzieci i dziadków.
WP: Pani miała wtedy...
...10 lat. Potem gdy wyrabiano mi nową metrykę, to dodano jeszcze kilka. Z całej rodziny zostało nas dwoje dzieci. Ja - 10, braciszek - 3 lata. Pan to sobie wyobraża? Ani matki, ani ojca, ani domu. Tylko my - dwoje płaczących, głodnych dzieci. Trauma na całe życie. Nie ma we mnie jednak chęci zemsty, ale jest ból, że człowiek mógł tak mordować.
WP: Codzienni pani wraca myślami do rzezi wołyńskiej?
- Każdego dnia. Gdy kładę się wieczorem spać, to myślami jestem już w swoim domku, który nie istnieje. Ale ja tam jestem. Jestem na tych grobach. Jestem na tych cmentarzach. Jestem na tych polach. Na tej kochanej ziemi. Przecież te groby wołają do nas o pamięć.
WP: Zamordowano na niej pani rodzinę, a jest "ukochana"?
- Bardzo. Po śmierci męża, gdy nie mogłam sobie dać rady, to pojechałam tam się wypłakać. Może zabrzmi to aż nieprawdziwie, ale kiedy człowiek jest tak bardzo zmęczony, to wracając stamtąd już ma siłę.
WP: Pani przeżyła rzeź Polaków - jako jedna z niewielu osób.
- Tyle dzieci tam zamordowano, a ja dostałam łaskę życia, aby wołać o godność tych, którzy zginęli. Zabijano, bo Polak. Zabijano, bo katolik. Taka była ich wina. Dziecko było winne. Staruszek, który nie chodził - też. Winna była matka, która tuliła dziecko, gdy ich zabijano, a ona mówiła: - Zaraz będziesz u Pana Boga, i ja też.
Jak mordowali wszystkich, to kilkoro dzieci uciekło - w zboża albo w las. Błąkały się, ale trzymały blisko domów, bo liczyły, że ktoś po nie przyjdzie. Później Ukraińcy je wyłapywali i zabijali.
Nawet kiedy mój wujek przyjechał z Niemiec, to poszedł na Orzeszynę. I był w naszym domu. Mieszkała tam już Ukrainka z trójką dzieci. Powiedział, kim jest. Odpowiedziała, że jak wrócimy, to ona opuści dom. Opisywała też, że do jej dzieci dołączyło się jedno polskie. Przygarnęła je, ale - mówiła - ktoś zauważył i po dwóch tygodniach to dziecko zniknęło. Wiadomo, co się stało. Po mordzie, to było pustkowie, ale czasami chodziły ukraińskie czujki. Sprawdzali, czy nie ma jakichś Polaków do dobicia, bo świadków miało nie być.
WP: Zna pani takie sceny z opowiadań innych osób?
- Tak. O tym opowiadały mi starsze kobiety stamtąd.
Z Orzeszyny, gdzie zabito 306 osób, przeżyła tylko jedna dorosła kobieta. Muniakowa. Była naocznym świadkiem. Tak jak w bajkach mówi się, że coś niesamowitego się kiedyś gdzieś zdarzyło, tak ona to widziała. Była świadkiem wszystkiego, choć to się zdaje aż niemożliwe. Ona już nie żyje, ale opowiedziała wszystko.
WP: Jak uszła z życiem?
- Zabijali siekierkami, łomami, kijami, młotami. Ona upadła, ale wciąż żyła. Udawała martwą. Na nią spadli inni - zabici, ranni, niedobici. Słyszała, jak płaczą dzieci, jak ludzie konają i proszą o dobijanie. Jęki, płacze. Obok upadli jej mąż i brat z sześciorgiem dzieci, siostra z dziećmi - zabici. Leżała pod stertą ciał, licząc na to, że Ukraińcy odejdą.
Ale oni nie zostawili ofiar w spokoju, tylko zdejmowali z nich co lepsze buty. Potem ze zboża robili powrósła, oplatali nimi nogi ciał i tak ciągnęli do dołów, do okopów. Blisko. Ona leżała pod ciałami innych. Gdy Ukraińcy zobaczyli, że ma stare buty, to powiedzieli, że nie będą zdejmować. Założyli jej w końcu powrósła na nogi i zaczęli ciągnąć do dołu. Przeraziła się, że zakopią ją żywcem. Odezwała się do nich po ukraińsku: - Ja żywa!
Było przy niej dwóch oprawców. Jeden złapał jakiegoś kołka i chciał zabić. Rozpoznała ich - skąd pochodzą i kim są. Powiedziała, że jest ich krewną. Była cała zbroczona krwią, więc przekonywała, że dlatego jej nie poznają. Uwierzyli, bo znała też imiona ich rodziców i szczegóły z ich życia. Puścili ją. Kazali się umyć i przebrać. Przeżyła.
Ja też miałam iść na śmierć. Już nas pędzili do lasu.
WP: Jak doszło do rzezi w pani wiosce?
- To było 11 lipca 1943 r. Zanim zaczęli mordować, to polecili wszystkim polskim mężczyznom przyjechać z końmi do lasu. Mówili, że przez wieś będzie zaraz przebiegał front i będą tu walczyć z Niemcami. Kazali im odstawić konie na bok. W krzakach mieli karabin maszynowy i puścili serię. Tak się zaczęło. A jak już zlikwidowali mężczyzn, to sprawa była prosta. We wsi zostali przypadkowo jacyś mężczyźni, a reszta to kobiety i dzieci. Myśleli, że pozabijali wszystkich.
Kiedy po wojnie przyjechałam na miejsce rzezi, to wszyscy się dziwili: jak to się mogło stać, że żyję?! Przecież akcja była dokładnie przygotowana, a ja ocalałam na świadka. Ja przecież tam żyłam i widziałam, choć jeszcze nie rozumiałam. To tak jakby Bóg mnie ocalił, żebym opowiedziała tę historię.
Gdy już dorosłam i zaczęłam rozumieć, to w 1966 r....
WP: ...czyli po 23 latach od ocalenia, miała pani 33 lata...
...gdy pierwszy raz tam stanęłam, to prosiłam Boga, żebym jak najdłużej mogła służyć tej ziemi. Żebym mogła mówić o krzywdzie tych, których zabijano. Bo w innych miejscowościach nikt nie ocalał.
WP: A jak pani ocalała?
- Ojciec uprosił.
Mieszkaliśmy z rodzicami, bratem, rodzeństwem ojca. A jeszcze jeden brat był wywieziony do Niemiec na roboty przymusowe. Tego dnia przyjechał do nas kuzyn.
Około południa we wsi nie było już większości mężczyzn, bo ich zabrano rano. Pozostały głównie kobiety i dzieci. A już nocą Ukraińcy otoczyli Orzeszynę. Schowali się w zbożach i zabudowaniach. Ustalili godzinę napaści na moment, w którym rozpocznie się mord w kościele w Porycku, który był bardzo blisko. Gdy rozległy się strzały w kościele, to wtedy zaczęli też strzelać do mężczyzn, których rano zabrali do lasu. Ukraińcy wyszli też z ukrycia i weszli do każdego polskiego domu - znów zabierali ludzi, i do lasu.
Gdy weszli do naszego domu, to mówili, że będzie tu front, ale tata odpowiedział, że będą sobie wtedy sami radzić. Tata był w domu, bo przez to, że mieliśmy gościa (kuzyna), nie poszedł rano do kościoła. Ukrainiec wziął karabin i zagroził, że jak nie wyjdziemy, to wszystkich zabije, więc wyszliśmy z domu, na podwórko i dalej na drogę. Tam upowcy otoczyli nas i sąsiadów.
Ukraińcy nie znali kuzyna - Józefa - więc podał się za Ukraińca. Kazali mu szybko zaprzęgać konie i wyjeżdżać ze wsi.
Mój ojciec wszystkich tych Ukraińców znał, bo przecież tam się urodził i żył między nimi. Bardzo prosił jednego z nich: - Pozwól, żeby moje dzieci pojechały ze znajomym. Nie przyznawał, że jest jego krewnym. Ukrainiec odpychał ojca, ale kiedy kuzyn wyjechał furmanką na drogę, to Ukrainiec zatrzymał wóz i powiedział: - Weź te dzieci i zawieź pod krzyż, który stoi pośrodku wsi.
Wtedy ojciec wsadził nas oboje - mnie i braciszka - na wóz. Przykrył mnie swoją odświętną marynarką. Pamiętam, jak ściskałam go za szyję. Mocno. Płakałam, że chcę zostać. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jeszcze tego dnia rodzice zginą. Pojechaliśmy z kuzynem - do Sokala.
Wśród tych Ukraińców, którzy przyszli mordować, poznałam ojców koleżanek, z którymi się bawiłam.
WP: Wcześniej spokojnie żyliście obok siebie?
Nie było wrogości. Ukraińcy często przychodzili do nas, a my do nich.
Ale pamiętam, że na jakiś tydzień przed mordami, nikt z Ukraińców nas nie odwiedzał. Rodzice się zastanawiali: dlaczego? A to już wtedy było ustalone, kto i gdzie ma mordować. Bali się o jakiś przeciek. Później dowiedziałam się, że tuż przed rzezią Ukraińcy zakazali rodzicom wysyłania dzieci do Orzeszyny.
WP: Nikt nie pisnął słówka?
W przeddzień mordów do jednego z domów w Orzeszynie przyszła staruszka. Powiedziała, żebyśmy uciekali, bo jutro Ukraińcy będą nas mordować. Kilka domów się zebrało i doszli do wniosku, że starej kobiecie coś się w głowie poprzewracało. Nie posłuchali jej, a na drugi dzień było za późno.
WP: Pani patrzyła oczami 10-latki...
...i nie spodziewałam się mordu. Myślała, że naprawdę będzie jakiś front i walki z Niemcami.
Jak wyjeżdżaliśmy furmanką z Orzeszyny, to Ukraińcy nas zatrzymywali. Kuzyn cały czas podawał się za Ukraińca. Mówił, że tylko przywiózł kobiety do pobliskiego Sokala, by poszły nadać paczki do Niemiec. Sam mówił po ukraińsku, a nam zakazał się odzywać. Gdy pytali, dlaczego razem z braciszkiem płaczemy, to mówił, że to przez głód. Częstował ich papierosami i dawał ognia. Ręce mu się trzęsły. Chcieli go zrewidować, więc wyjął dokumenty i je przydeptał, żeby nie znaleźli.
Puścili nas, ale na samym wyjeździe z Orzeszyny stali dwaj Ukraińcy z karabinami. Kuzyn powiedział, że z ważną wiadomością spieszy się do ukraińskiego sołtysa. Z miejsca, gdzie stał krzyż, słuchać było później krzyki i strzały. Ustąpili nam miejsca. Udało się.
WP: - Gdzie pojechaliście?
Na niemiecki posterunek. Kuzyn powiedział tam, co się dzieje - że mordują Polaków. - Gdybyście tam poszli, to jeszcze byście ocalili wielu ludzi - mówił im. Ale odpowiedzieli, że nie ma takiego rozkazu.
W Sokalu PCK zrobiło punkt zbory dla tych, którzy przeżyli rzeź. Codzienni tam chodziłam, bo liczyłam, że rodzice żyją i ich odnajdę. Słyszałam, jak moja ciotka pytała Muniakową - tą, która ocalała. - A co z moją rodziną? ktoś przeżył? A ona mówi: - Antek (mój tata) nie żyje. - A co z Kasią (moją mają)? Muniakowa mówiła: - Była ciężko ranna, puścili ją, bo jej nie poznali. Mówiła, że była służącą w Orzeszynie i że tam zostały jej dzieci. A że była cała we krwi, to jej nie poznali i puścili. Dali jej kij do rąk i tak ledwo szła. Ale jeden z Ukraińców krzyknął do drugiego: - Kogoś ty puścił, to Kaśka, żona Antka! I znów zabrali.
W tym punkcie zbornym ciotka z Muniakową nawet nie wiedziały, że je słyszę. - I co? Zabili moją mamę?! - rozpłakałam się. A ona popatrzyła na mnie i na 3-letniego braciszka i powiedziała: - Nie. Wzięli ją do lasu, żeby jej opatrzyć rany.
WP: Chwyciła się pani nadziei?
- Uwierzyłam. Skoro ranna, to trzeba iść - myślałam. Z inną, trochę starszą dziewczynką poszłam na niemiecki posterunek, by tam szukać mamy. Dotarłyśmy. Ale powiedzieli mi: - Zabili. Nie żyje.
WP: Co czuje 10-letnia dziewczynka, gdy słyszy, że zabito jej mamę?
Dalej mi się wydawało, że to przecież niemożliwe, aby wszystkich zabijali. W punkcie zbornym jak ciocia mnie znalazła, to się przeraziła. Mówiła: - Boże, co ja zrobiłam. Ona nie żyje. Twoja mama nie żyje.
Wtedy umarła ostatnia nadzieja. Byłam potwornie zmęczona, bo cały dzień szukałyśmy drogi i jeszcze starałyśmy się mijać wioski, ludzi. Był upał. Straciłam przytomność.
Jako dziecko mówiłam sobie potem: - Panie Boże, jak ich już nie ma, to co będzie dalej?
Byłam bezradna. Wierzyłam jednak, że Pan Bóg wysłuchuje dzieci - tak mi mówiła mama. Modliłam się więc: spraw, żebyśmy się już jutro nie obudzili. I jak się budziłam, to z myślą: aha, skoro tak mocno prosiłam Pana Boga, a jednak się obudziłam, to znaczy, że może jest nadzieja?
WP: To był świat bez litości?
- Jak małżeństwa były mieszane - Polaka i Ukrainki - to jedno musiało zginąć. Jeśli matka była Polką, to ojciec jej męża albo sąsiedzi mordowali też jej córki. Dzieci mordowano w okrutny sposób. Żywe albo uderzone w głowę wrzucano do studni albo do dołów. Jeśli możemy sobie wyobrazić jak wygląda otwarte piekło, to właśnie tak.
To nie byli ludzie, ale bestie, które miały ludzką postać. Tam wszystko płonęło. A zanim jeszcze wypędzono Polaków z domów i pozabijano, to niektórzy Ukraińcy już pozajmowali sobie ich domy do ograbienia. Pilnowali „swoich” gospodarstw, a potem wszystko zabierali. Przyjeżdżała ukraińska rodzina furmanką i zabierali.
WP: Pani brat był wtedy bardzo mały...
... i ciągle płakał.
Nie pamięta ani ojca, ani matki. "Do domu, do domu". "Nie chcę tu być". W naszym dziecięcym życiu mieliśmy okres, że nie umieliśmy się śmiać i bawić - wszystko było pełne lęku.
WP: Pani życie bez rodziców - jak wyglądało?
- Początkowo byłam w Sokalu. Potem krótko we Lwowie. Ale w Niemczech na przymusowych robotach miałam stryjna, który przyjechał na dwa tygodnie, a potem mu przedłużyli pozwolenie. Przywiózł mnie do Zamościa. Był bezdomny, musiał też wracać do Niemiec.
WP: No i co zrobić z dziećmi?
- W Zamościu były już domy dziecka - trafiłam do sióstr zakonnych tak jak i inne sieroty. Jestem ich wychowanką. Miałam dzięki temu poczucie stabilizacji. Tam nawet w nocy jak tylko któraś z dziewczynek zakwiliła, to cała sala płakała. Zdawałyśmy sobie jednak sprawę z tego, że trzeba chodzić do szkoły i się uczyć. Chciałam zostać nauczycielką. Skończyłam filologię polską. Dostałam też namiastkę marzeń, bo od pięciu lat jeżdżę na Wschód na letnie kolonie języka polskiego. Uczę polskie dzieci na Ukrainie. Sama wychowałam troję własnych.
Jeszcze jak byłam małą dziewczynką, to gdzieś przeczytałam, że nieszczęścia rodzą szczęście. Pomyślałam sobie, choć to brzmi banalnie: dostałam szczęście służenia swojej umęczonej ziemi. Mogę podjąć walkę o prawdę, na Wschodzie udało się też postawić wiele krzyży.
Jako dziewczynka cały czas bardzo tęskniłam za ziemią rodziców. Chciałam wrócić do Orzeszyny, ale nie miałam tam nikogo i nie mogłam jechać. Dopiero po 23 latach pojechałam ze Lwowa - z mężem. Pojechałam do Sokala. Tam wynajęłam taksówkę i pojechałam na moją rodzinną ziemię. Bardzo chciałam, aby i on ją zobaczył.
WP: I?
- Nic tam nie ma.
WP: ?
- Nie ma mojej Orzeszyny. Tylko wyrośnięte żywopłoty i droga.
WP: A domy?
- Nie ma śladu.
Uklękłam. Podziękowałam Bogu za łaskę, że mogę zapłakać właśnie tu.
WP: Rozmawiała pani z miejscowymi Ukraińcami?
- Niedaleko pól, gdzie kiedyś była Orzeszyna, jest ukraińska wieś. Mąż mnie namówił, abyśmy podjechali. Nie chciałam ich widzieć. Nie chciałam rozmawiać, ale mnie przekonał mówiąc, że jak wrócę do Polski i opadną emocje, to będę żałować.
Pojechałam.
WP: I?
- Był tam dom, który znałam jeszcze z dzieciństwa, rodzinę też. Weszłam. W środku były kobiety. Powiedziałam, kim jestem. Wybuchły takim płaczem i piskiem, że ludzie z sąsiedztwa zaczęli się zlatywać. Mówili do siebie: - Popatrzcie, przyszła do nas z tamtego świata!
Dotykali mnie, żeby się upewnić, że jestem realną osobą, a nie duchem. Też płakałam. Nie zostałam na dłużej. Bałam się że mnie zabiją.
W tym morzu zła i krwi jako dziecko jakoś się uchowałam, żeby wrócić i znów stanąć na tej ziemi. Rok później przyjechałam do nich już na zaproszenie. Byli mi przyjaźni. Znali też moich rodziców bo przecież mama i tata tam się rodzili i żyli.
WP: Ale to mogła być rodzina, która...
...ja nie wiem! Jak ktoś nie brał udziału w mordach, to musiał być bardzo neutralny, bo raczej zmuszano do udziału w akcjach. Wśród Ukraińców byli też różni ludzie. Życie zawdzięczam nawet temu Ukraińcowi, którego ojciec uprosił, aby pozwolił nam pojechać. Jemu, choć przecież on tam był, żeby mordować.
A przecież w przeddzień rzezi przyszła do nas też ta ukraińska kobieta i ostrzegała.
WP: Kim była?
Wiejską akuszerką. W mojej Orzeszynie odbierała porody.
Do jednego domu przyszli banderowcy, zabrali całą rodzinę, a ona nie pozwoliła skrzywdzić matki z noworodkiem. Powiedziała im, że kobiety, która dopiero urodziła, nie wolno im nawet ruszyć, bo ściągną na siebie klątwę. Chyba uwierzyli w te jakieś czary. Akuszerka przynosiła jej jedzenie i picie, nie pozwalała odejść, a gdy nadarzyła się okazja, to pomogła jej uciec z dzieckiem - zaprowadziła na niemiecki posterunek.
Sama przypłaciła to później życiem.
WP: Zemścili się na niej?
- Złapali i zabili.
WP: Pani wiele razy była później na tych ziemiach i tylko jeden ukraiński dom był otwarty?
- Inne też. Nawet jak postawiłam krzyż i trzeba było go poświęcić, to przychodzili. Nikt mnie nie obrażał. Raczej współczuli.
Czasami jednak na tych naszych krzyżach z Wołynia zamalowywane są napisy. Napis mówi o 400 zamordowanych, a zmieniają na 40. Jak jest napisane "Wszyscy zginęli tragicznie", to zmieniają na "Nikt nie zginął". Zbrodnie przypisują sowietom.
WP: Albo to te osoby, które pani spotkała po powrocie na Wschód, albo ich ojcowie, bracia czy sąsiedzi dokonywali mordów.
- Tak. Ale było też tak, że jeżeli ktoś nie chciał pójść z UPA i odmówił udziału w mordach, to mógł nawet zginąć. Trzeba oddać to, że wśród Ukraińców też byli ludzie uczciwi.
WP: Mogła się pan w którymś momencie minąć albo rozmawiać z człowiekiem, który mordowała pani rodziców.
- Gdyby podszedł do mnie ktoś taki i powiedział "ja zamordowałem twoich rodziców", gdyby zapłakał i żałował, to może poczułabym ulgę, że w człowieku obudziło się sumienie. Nieraz myślałam, że dowiem się, kto zabił i pójdę z nim porozmawiać. Ale to nierealne.
WP: A czy zdarzyło się, żeby ktokolwiek z Ukraińców z pani rodzinnych stron się przyznał i powiedział: tak, uczestniczyłem w mordach?
- Nigdy.
Jak z nimi rozmawiałam, to mówili: no takie były czasy. A ja odpowiadam: ale nie można mordów tłumaczyć czasami, bo przecież bywały trudne czasy i wtedy ludzie się łączyli, pomagali sobie, a nie mordowali się nawzajem.
Moi rodzice przekazując mnie kuzynowi liczyli, że później też znajdziemy się wśród ludzi, którzy udzielą nam pomocy i przeżyjemy. I jesteśmy. Żyję.
WP: Rozmowy z Ukraińcami na tym się kończyły - "takie czasy"? Zmowa milczenia?
- Nie ma otwartości. A jeśli ktoś już rozmawia, to w wąskim gronie - tak można się jeszcze czegoś dowiedzieć.
WP: A w Orzeszynie?
- Z polskiej wioski nic nie zostało - nawet drzewa. Pustkowia są tam aż strach.
WP: Bez śladu?
- Nikt by nie powiedział, że była tam kiedyś polska wieś. Nawet domy rozbierali albo palili. Do gołej ziemi. Potem były pola kołchozowe, a teraz nawet tego nie ma.
WP: Myślała pani przez tych ponad 70 kat o przebaczeniu?
- Kiedy po rzezi jako 10-latka byłam głodna, to myślałam, żeby i oni byli tacy głodni. Ale nie życzyłam im śmierci. Chciałam, żeby byli głodni i żeby tak tęsknili do swoich domów jak ja. Żeby doświadczyli bólu i cierpienia dziecka. Nie myślałam o odwecie i zemście. Na pewno wychowanie w klasztorze miało na mnie duży wpływ i to dlatego.
Pewnego razu będąc tam u siebie - w Orzeszynie - podszedł do mnie Ukrainiec i zapytał: - czy potrafi pani przebaczyć? bo to co zrobili jest straszne.
WP: Odpowiedziała pani...
"Tak". Jeżeli ktoś żałuje za swoje winy i wie, że źle zrobił, to nie mogłabym powiedzieć "nie, nie przebaczam".
WP: A czy ktokolwiek prosił panią o wybaczenie?
- Ten jeden Ukrainiec powiedział: - Żałuję tego, przepraszam za tych, co zabijali. To było kilka lat temu. Ale on nie mówił o sobie, bo był młodym człowiekiem.
WP: Nikt, kto uczestniczył w mordach, nie przeprosił?
- Nie.
Dopiero kolejne pokolenia się na to zdobywają. Dla mnie jednak nawet ten jeden gest jednej młodej osoby to już coś. I to mimo tego, że tam - na Ukrainie - wychowuje się ludzi w nienawiści i stawia pomniki zbrodniarzom mówiąc, że to bohaterowie.
WP: Ma pani jeszcze cień nadziei, że ciała rodziców uda się kiedyś znaleźć, czy już nie?
- Tam były sowieckie 2-3 okopy i wszystkich Polaków do nich wrzucano. Nawet gdyby Ukraińcy pozwolili kiedyś na ekshumację, to nie ma mowy o tym, aby zidentyfikować ciała. Wszyscy umierali razem. Wszyscy są nasi. Wszyscy leżą razem. Nasi.
A my - ocaleni z rzezi - mamy żal, że Polska tak mało pamięta.
WP: Ma pani w domu trochę ziemi stamtąd
- Tak. Mam - przywiozłam z pierwszej wizyty i ziemię, i rośliny, które zasuszyłam. Ta ziemia ma być złożona ze mną w trumnie. Pod tą ziemią będzie mi lżej. A póki żyję? W ciężkich chwilach tę ziemię przytulam.
WP: Ciągle pani mówi "moja" Orzeszyna, "moja ziemia".
Bo nas, proszę pana, zabijali sąsiedzi.