PolskaZłość i agresja wobec powstańców - o tym się nie mówi

Złość i agresja wobec powstańców - o tym się nie mówi

Kilka dni po wybuchu powstania warszawskiego zaczęła się gehenna ludności cywilnej. 5 sierpnia 1944 roku na Woli brygada Dirlewangera rozpoczęła masowe egzekucje, na Ochocie bandyci z oddziału RONA gwałcili, rabowali i zabijali. W sumie podczas powstania warszawskiego zginęło blisko 200 tys. cywilów. Początkowy entuzjazm i radość mieszkańców Warszawy znikał wraz z pogarszającymi się warunkami mieszkaniowymi, sanitarnymi, brakiem wody, żywności oraz brakiem perspektyw na szybkie zakończenie walk - pisze felietonistka Wirtualnej Polski Marta Tychmanowicz.

Złość i agresja wobec powstańców - o tym się nie mówi
Źródło zdjęć: © wp

05.08.2010 | aktual.: 12.08.2010 13:08

Dla większości mieszkańców Warszawy przygotowywany w konspiracji wybuch powstania warszawskiego był zaskoczeniem. Walki rozpoczęły się o 17.00, w godzinie szczytu, wiele osób nie zdołało wrócić z pracy do domów i musiało skryć się w piwnicach oraz przypadkowych kryjówkach. Mirona Białoszewskiego, autora "Pamiętnika z powstania warszawskiego", wybuch powstania zaskoczył w domu u koleżanki - przez wiele godzin nie mógł wrócić do siebie, żeby sprawdzić, co dzieje się z matką. Mimo tych "niedogodności", pierwsze wystrzały przyjęto z radością i entuzjazmem. Wiele osób spontanicznie włączało się w budowę barykad, zgłaszało się do walki (choć brakowało broni i amunicji), przynosiło powstańcom żywność i transportowało rannych do szpitali. W prywatnych domach napełniano butelki benzyną, żeby uzupełnić malejące zapasy powstańczej broni. Niektórzy, jak np. prof. Stefan Rygiel z żoną, wydawali na Ochocie codzienną gazetkę, w której zamieszczali wiadomości z nasłuchu radiowego. Ulice znajdujące się pod kontrolą
powstańców ozdabiano polskimi flagami. Żywiołowe uczucia patriotyczne i poczucie wolności po pięciu latach hitlerowskiej okupacji ogarnęły niemal wszystkich w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku.

Hitler, dowiedziawszy się o wybuchu powstania w Warszawie, rozkazał miasto zrównać z ziemią, a wszystkich jego mieszkańców - powstańców i cywilów, w tym kobiety i dzieci - zabić. Szczególnym okrucieństwem w wypełnianiu rozkazów fuhrera zasłynęła maszerująca krwawym szlakiem przez Ochotę brygada szturmowa gen. SS Bronisława Kamińskiego (RONA - Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Narodowa) oraz złożona z kryminalistów i przestępców politycznych, brygada Oscara Dirlewangera, odpowiedzialna za rzeź ludności na Woli. Bandyci Dirlewangera od początku powstania rozstrzeliwali cywilów, ale najstraszliwszym dniem była „czarna sobota” 5 sierpnia 1944 roku, kiedy to zabito około 40 tys. osób. W fabryce "Ursus" przy ulicy Wolskiej zastrzelono pięć tysięcy osób. Dokładny opis tej egzekucji znany jest z relacji cudem ocalonej Wandy Lurie, która sama będąc w zaawansowanej ciąży szła na rozstrzelanie razem z trójką małych dzieci. W jednym ręku trzymała rączki dwójki młodszych dzieci, w drugim dłoń starszego synka. Na jej oczach
dzieci zostały zabite, zaś strzał oddany do niej okazał się niecelny. Kobieta przeżyła, w nocy wydostała się spod czterech przygniatających ją zwłok i przeleżała tak do poniedziałku. 20 sierpnia urodził się jej syn Mścisław. Choć jeszcze tego samego dnia, czyli 5 sierpnia, gen. von dem Bach-Żelewski zarządził natychmiastowe wstrzymanie masowych rozstrzeliwań, to egzekucje trwały jeszcze przez kolejny tydzień.

Po wydarzeniach na Woli i na Ochocie tysiące warszawiaków uciekało do innych dzielnic. Bezdomnym i pogorzelcom spontanicznie udzielano pomocy, ale wraz z napływaniem coraz to nowych osób stawało się to coraz trudniejsze. Ludzie (w tym ciężko chorzy, małe dzieci, kobiety w ciąży) koczowali w bramach, podwórzach, na klatkach schodowych, tłoczyli się w schronach i piwnicach. Królowały wszy, szerzyły się tyfus i dyzenteria. Brakowało jedzenia i wody. Do tego było gorąco. Warunki sanitarne były fatalne, a równocześnie nie było komu kopać latryn. Zresztą nawet nie było gdzie, bo wokół nieustannie powstawały płytkie groby. Cywile pozbawieni adrenaliny towarzyszącej walczącym powstańcom, za to coraz bardziej przerażeni i zrezygnowani popadali w apatię, stając się nieczułymi na krzywdy innych. Już nie było chętnych do odkopywania ludzi spod gruzów, czy noszenia rannych do szpitali. Mężczyzn trzeba było siłą i pod groźbą karabinu wyciągać z piwnic. "Biuletyn Informacyjny" z dnia 19 sierpnia 1944 roku donosił:
"Poszukiwanie ochotników w pewnym domu dla przeniesienia 30 wiader wody za cenę 150 porcji gorącej zupy nie dało wyniku". Niektórzy jeszcze mieli nadzieję na pomoc ze strony aliantów czy wkroczenie Armii Czerwonej, ale większość była już pozbawiona złudzeń i oddawała się żarliwej modlitwie. Wielu nie dbało już o to, kto będzie rządził Polską, tylko pragnęło zakończenia walk. Dni wypełniało czytanie doniesień z powstańczej prasy oraz audycje radiowe. Radio Londyn ciągle nadawało przygnębiającą pieśń "Z dymem pożarów".

Stosunek do samych powstańców - początkowo radośnie witanych, poklepywanych, przynoszących nadzieję - teraz stał się wrogi. Pod koniec sierpnia na Starym Mieście ludzi wzburzyła wiadomość, że gen. "Bór" Komorowski wraz ze sztabem potajemnie opuścili dzielnicę i przeszli kanałami do Śródmieścia. Mówiło się nawet, że "szczury opuszczają pole walki kanałami". Władze AK oskarżano o zniszczenie miasta i jego mieszkańców.

Cywile byli w potrzasku. Przedstawiciele osób ukrywających się w jednym z kościołów na Starym Mieście udali się do kwatery głównej mjr. Stanisława Błaszczaka "Roga", żeby przedstawić mu tragiczną sytuację ludności cywilnej i prosić o pozwolenie na wyjście na teren zajmowany przez Niemców. Odpowiedź była jednoznaczna: każdy kto będzie próbował wyjść, zostanie zastrzelony jako zdrajca, gdyż groziłoby to załamaniem woli walki u powstańców. Zdarzało się też, że po upadku kolejnych dzielnic niektórzy wychodzili z białymi płachtami na środek ulicy, gdzie zostali zabijani przez hitlerowców.

Nastroje ludności cywilnej Warszawy pogarszały się wraz z upływem dni oraz wraz z kolejnymi klęskami powstańców. Początkowo mieszkańcy byli zaskoczeni, szczęśliwi i entuzjastycznie nastawieni do wybuchu powstania, jednak po nasileniu walk oraz w wyniku braku perspektyw na zwycięstwo nastroje gwałtownie się pogarszały - brudni, głodni, chorzy i przerażeni, szukający schronienia w piwnicach i kryjówkach warszawiacy byli coraz bardziej rozczarowani postawą władz powstańczych oraz milczeniem aliantów. Pojawiało się zobojętnienie, złość i agresja wobec żołnierzy AK oraz oskarżenia wobec przywódców powstania, którzy doprowadzili do zagłady miasta. Generał "Bór" Komorowski pisał w swoich wspomnieniach o sytuacji na Śródmieściu pod koniec września 1944: "W szpitalach panowało nieopisane piekło. Lekarze operowali bez środków znieczulających przy świetle karbidowych lampek i świec. Z braku bandaży brano papier do tamowania krwi (…). Ludzie zobojętnieli na wołanie i jęki zasypanych w piwnicach zburzonych domów. Nie
mieli już sił do odwalania olbrzymich zwałów cegieł i gruzu".

Pułkownik Bokszczanin wspominał, że z powodu ogromnego rozlewu krwi i dużej liczby poległych po upadku powstania nastroje mieszkańców oraz żołnierzy były gorsze niż po klęsce z września 1939 roku.

Podczas 63 dni powstania zginęło 18 tys. powstańców oraz blisko 200 tys. cywilów, o czym przypominają liczne tablice pamiątkowe oraz miejsca pamięci w Warszawie. Po upadku powstania około 550 tys. cywilów trafiło do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wywieziono ich na roboty przymusowe do Niemiec, do obozów pracy oraz do Oświęcimia i Ravensbrueck.

O hekatombie ludności cywilnej Warszawy podczas powstania warszawskiego wspomina się dziś znacznie rzadziej, niż o samych walkach powstańców.

Marta Tychmanowicz specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (525)