Zbigniew Ziobro ostro o prezydencie Komorowskim
Na razie ta prezydentura jest bardzo słaba. Zaczęła się od wpadek i ustępstw wobec Rosji ws. katastrofy smoleńskiej. Co ważnego zrobił Komorowski dla Polaków, poza bankietowaniem i podróżami zagranicznymi, z których na razie niewiele dla Polski wniknęło? To model sprawowania urzędu, w którym prezydent, niczym telewizyjny spiker, tylko stara się ładnie wyglądać i uśmiechać, a nie angażuje się w rozwiązywanie realnych problemów - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Zbigniew Ziobro, lider Solidarnej Polski. Były minister sprawiedliwości tłumaczy się też z wpadki podczas marszu w obronie TV Trwam: - Uważam, że wygłosiłem dobre przemówienie, jedynie w końcówce pojawiły się problemy z głosem, gdyż miałem ostre zapalenie krtani i temperaturę.
WP: Joanna Stanisławska: W sprawie bojkotu Euro 2012 po raz pierwszy tak ostro zaatakował pan Jarosława Kaczyńskiego. Strzelił gola do własnej bramki?
Zbigniew Ziobro:Polska wydała miliardy, by przygotować się do Euro 2012. Mistrzostwa miały być wehikułem służącym budowie dobrego wizerunku naszego kraju i ściągnięciu turystów. Również miały zachęcić biznes do inwestowania tu pieniędzy. Skandal z bojkotem temu nie służy, a wyraźnie szkodzi. Jako jedna z pierwszych bojkotu, a nawet odebrania Ukrainie Mistrzostw zażądała Erika Steinbach, co powinno dać prezesowi PiS do myślenia.
WP:
To znaczy, że zapisał się pan do drużyny premiera?
- Równie krytyczny jestem wobec zaniechań premiera i prezydenta Komorowskiego. Bo ciągle powtarzają, że Polska, za ich rządów, ma wyjątkowo silną pozycję w Unii. Jeśli więc są w stałej telefonicznej łączności z kanclerz Merkel i szefem Komisji Europejskiej Jose Barroso, to powinni zapobiec eskalacji szkodzącego nam konfliktu wokół Euro i podjąć mediację między Unią a Ukrainą. Jeśli Tusk mówi skądinąd słusznie, że poparcie przez Jarosława Kaczyńskiego to gol do naszej własnej bramki, to pierwsze dwa samobójcze gole strzelili premier i prezydent, pozwalając na tak fatalny rozwój wydarzeń.
WP:
Chyba pan trochę przesadza.
- Nie, co gorsza, najbliżsi koledzy partyjni Donalda Tuska, piastujący wysokie funkcje w instytucjach europejskich Janusz Lewandowski, członek Komisji Europejskiej oraz wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego Jacek Protasiewicz poparli ten bojkot. Premier na to pozwala. Przez takie działanie Tuska kompletnie traci on wiarygodność. Nie można być jednocześnie za i przeciw. Nie można robić ludzi w konia.
WP: Ale bojkot dotyczy Ukrainy, a nie Polski, może szczęśliwie nas to tak bardzo nie dotknie. Zwłaszcza, że kibice, jak mówi Donald Tusk, nie bardzo tęsknią za politykami na stadionach.
- Dla Brytyjczyków, Francuzów czy Włochów, niuans, że bojkot dotyczy tylko jednego z organizatorów, będzie nieuchwytny. Oni będą kojarzyć Polskę, jako kraj współodpowiedzialny za ten skandal. Ale są ważniejsze konsekwencje długoterminowe, niż tylko straty materialne i wizerunkowe. Na naszych oczach toczy się bitwa o miejsce Ukrainy na mapie Europy. To sprawa strategiczna dla bezpieczeństwa Polski. Dlatego skierowałem do szefa Komisji Europejskiej Barroso pytanie, na jakiej podstawie prawnej podjął swoje działania nie konsultując sprawy z Polska, jako współorganizatorem.
WP:
Bojkot wpycha Ukrainę w ramiona Rosji?
- Już Putin ubiera się w piórka obrońcy interesów ukraińskich i krytykuje bojkot. Ale tak naprawdę dla każdego, kto zna realia polityki rosyjskiej jest jasne, że zaciera ręce z powodu decyzji Komisji Europejskiej, która pozawala mu taką rolę odgrywać. Tymczasem w naszym polskim interesie jest, by Ukrainę wprowadzić do Unii. Na tym opiera się cały kierunek wschodniej polityki europejskiej ostatnich lat. Na to też ogromny akcent w swoich działaniach kładł śp. Lech Kaczyński. Polska będzie tym bardziej bezpieczna, im Rosja będzie dalej od naszych wschodnich granic, a będąc konsekwentnym, im Ukraina będzie bliżej Unii Europejskiej.
WP: To protest przeciwko złemu traktowaniu Julii Tymoszenko w ukraińskim więzieniu. Pana ta sprawa nie bulwersuje?
- Tak, trzeba ją wyjaśnić - mnie ona też niepokoi. Jeśli oskarżenia wobec niej nie mają podstaw lub są tylko pretekstem, powinna być wywierana presja poprzez działania dyplomatyczne, a nie poprzez radykalne działania typu bojkot. Musimy jednak mieć na uwadze niedoskonałościach tamtejszej demokracji. Wiemy, że Tymoszenko jest jedną z najbogatszych osób na Ukrainie i przedstawicielem tamtejszej oligarchii, a jej ogromny majątek powstał na interesach robionych z państwem. Nie wiemy dzisiaj tak naprawdę, czy Julia Tymoszenko nie dopuściła się działań, które w świetle także europejskich kodeksów karnych byłyby ścigane z urzędu. Może nie. Jednak trzeba to dokładnie zbadać.
WP: Przyjmując taką postawę po raz kolejny na wołanie Jarosława Kaczyńskiego "Zbyszku, wróć!", odpowiada pan "nie". Dlaczego?
- Prezes PiS zauważył, że poparcie dla Solidarnej Polski w sondażach powoli rośnie, dlatego zmienił strategię i nagle wyciąga do nas rękę. Nie wydaje się to szczere. To było propagandowe zagranie, by zadowolić tysiące zgromadzonych podczas marszu w obronie TV Trwam, którym zależy na porozumieniu na prawicy.
WP: Wykonując ten gest Jarosław Kaczyński niejako docenił jednak pańską inicjatywę. Uczynił z pana równorzędnego partnera.
- W ten sposób przyznał de facto, że popełnił ciężki błąd. Jarosław Kaczyński wyrzucił nas za burtę partii, którą współtworzyliśmy, a potem tylko obserwował, czy idziemy na dno. Liczył, że się potopimy, tak się jednak nie stało. Bezpiecznie dotarliśmy na ląd i zbudowaliśmy własny statek. Teraz, kiedy dostrzegł, że zrobił źle, chce na nas zrzucić odpowiedzialność za swoją decyzję. Jak każdy człowiek, Jarosław Kaczyński ma swoje zalety, ale jak widać nie jest też wolny od wad.
WP:
Jego zdaniem, razem z Jackiem Kurskim knuł pan już od czasów Smoleńska.
- Przykro mi, ze Jarosław Kaczyński nie mówi prawdy, fakty są inne. Jeżeli ktoś mógłby czuć się zdradzony, choć nie jest to mój język, to my za to, że zostaliśmy bezpodstawnie wyrzuceni. Tak naprawdę za nic. To był pretekst, żeby pozbyć się samodzielnie myślących ludzi. My nie stawialiśmy kwestii nowego przywództwa, ale chcieliśmy rozmawiać o modelu dalszego działania PiS. Uważam, że Jarosław Kaczyński chciał nas wyrzucić już wcześniej, ale nie miał ku temu dobrego uzasadnienia. Mimo wszystko jednak wyciągam rękę do Jarosława Kaczyńskiego. Mimo jego ataków na SP, jestem gotów do dyskusji o tym, co jest ważne dla Polski.
WP:
Kaczyńskim kierują złe intencje?
- Postanowiłem sprawdzić czystość jego intencji wysyłając list, w którym nakreśliłem poważne warunki do rozmowy. WP:
Myśli pan, że doczeka się jego odpowiedzi?
- Jarosław Kaczyński nie wykazał w ogóle zainteresowania moim pismem. To kolejny dowód na to, że słów, które padły podczas marszu nie można traktować poważnie.
WP: Ale prezes PiS apeluje o jedność, mówi, że "dwa płuca to zawsze gorszy wynik prawicy".
- Problemem polskiej prawicy nie jest dziś jedność. Problemem jest nieumiejętność przekroczenia 30% poparcia i brak zdolności koalicyjnych. Historia udowodniła, że Jarosław Kaczyński, choć stworzył taką jedność na przestrzeni ostatnich lat, to i tak przegrał sześć wyborów z rzędu. W ostatnich wyborach do parlamentu PiS nie przekroczyło nawet 30% poparcia. Dzięki temu PO na czele z Donaldem Tuskiem może po czterech latach bardzo złych rządów dalej je kontynuować. Niszczy polskie państwo, marnuje miliony euro z Unii i pogarsza sytuację życiową większości Polaków, zaniedbuje służbę zdrowia, edukację i bezpieczeństwo Polaków. Od czasu odzyskania niepodległości, nigdy nie zdarzyło się, by jedna partia zdobyła władzę. Nasz ostatni rząd w 2005 r. utworzyliśmy dzięki temu, że nie było monolitu, ale dwa ugrupowania PiS i LPR otrzymały razem 35% głosów. Ostatecznie dało to siłę, by znaleźć jeszcze jednego koalicjanta i stworzyć rząd, w którym Jarosław Kaczyński został premierem.
WP:
Pojednanie nie jest możliwe?
- Chcemy współpracować z PiS-em we wszystkich sprawach ważnych dla Polski, gotowi jesteśmy też po wyborach rozważać zawarcie koalicji rządowej. Do tej pory jednak w sejmie PiS regularnie odrzucał nasze propozycje wspólnych działań we wszystkich sprawach. My natomiast wspieraliśmy każdy ich projekt, jeśli był zgodny z naszym programem.
WP: PiS i Solidarna Polska toczą zażartą walkę o poparcie o. Rydzyka. Zarzuca pan Kaczyńskiemu, że wykorzystał marsz w obronie TV Trwam do celów politycznych, czy jednak tego samego nie można powiedzieć o panu?
- Wolność mediów i prawda nie mają barw partyjnych, ale barwy biało-czerwone. Prezes PiS, apelem skierowanym do mnie, całkowicie odwrócił uwagę od sprawy dyskryminowania TV Trwam. Media relacjonujące marsz otrzymały znakomity pretekst, by nie mówić o ograniczeniu wolności słowa przez PO, tylko o relacjach między PiS a SP. A Donaldowi Tuskowi i Bronisławowi Komorowskiemu, którzy są politycznie odpowiedzialni za wykluczenie telewizji o. dyrektora Tadeusza Rydzyka z multipleksu, dzięki temu się upiekło.
WP: Wypominano panu skrzekliwy głos w końcówce wystąpienia. W internecie krążył też filmik, na którym Jacek Kurski dawał panu buteleczkę z jakimś płynem do wypicia. Mariusz Błaszczak żartował, że podał panu nieświeże lekarstwo.
- Uważam, że wygłosiłem dobre przemówienie, jedynie w końcówce pojawiły się problemy z głosem, gdyż miałem ostre zapalenie krtani i temperaturę. Mimo dużego wysiłku, jaki wkładałem, by wykrzesać głos, zachrypłe gardło okazało się przeszkodą trudną do pokonania. Stąd jedna z kamer uchwyciła moment, gdy zażyłem lekarstwo. I cóż się takiego stało? Pamiętam, jak w lipcu zeszłego roku Jarosław Kaczyński podczas kongresu gospodarczego przemawiając na sali wypełnionej po brzegi gośćmi, pogubił się w czasie przemówienia, nagle na blisko dwie minuty zaniemówił, nerwowo szukał kartki, a potem tłumaczył publiczności, że jest chory. Nie słyszałem, by Mariusz Błaszczak czy Joachim Brudziński, naśmiewali się z jego niedyspozycji, a filmiki z tego zdarzenia do dziś robią karierę w internecie.
WP: To prawda, co opowiadają pana koledzy, że młodzieżówka PiS-u starała się pana zakrzyczeć w czasie marszu, a podczas wystąpienia przykręcono nagłośnienie?
- Do zagrywek nie fair ze strony PiS nie chcę wracać.
WP: Pewnie zrzedła panu mina, gdy Jarosław Kaczyński ogłosił, że jednak będzie startował w wyborach prezydenckich w 2015 r.?
- Nie. Spodziewałem się, że zmieni zdanie.
WP: Mówił wcześniej, że kandydowanie na prezydenta nie jest jego ambicją. To znaczy, robi to wbrew sobie?
- Rzeczywiście Jarosław mówi, że nie chce być prezydentem a premierem, jednak deklaracji o starcie wymaga od niego najbliższe środowisko polityczne i doradcy od PR-u, ludzie bezideowi, którzy równie dobrze mogliby doradzać Palikotowi. Jak ma jednak przekonać ludzi, by na niego zagłosowali, skoro nie interesuje go rola głowy państwa.
WP:
To ostateczna decyzja?
- Dla Jarosława Kaczyńskiego najważniejsza jest partia, bo nie ma jej komu zostawić i wie, że bez niego mogłaby się rozpaść. Dlatego również z tego powodu to prawdopodobnie nie on będzie startował w wyborach prezydenckich.
WP:
A kto?
- W ostatniej chwili prezes PiS się wycofa i wystawi kogoś bardzo rozpoznawalnego w stylu Zyty Gilowskiej lub Antoniego Macierewicza. To, że Jarosław Kaczyński często zmienia zdanie nie jest tajemnicą - przecież w finale kampanii prezydenckiej zaczął zachwalać Pierwszego Sekretarza PZPR Edwarda Gierka, w tym samych czasie złożył publiczne zobowiązanie, że nigdy nie powie o ludziach takich, jak Oleksy "postkomuniści", ale będzie ich nazywał ludźmi lewicy. Tego rodzaju deklaracjami byli zaskoczeni wszyscy z jego najbliższego otoczenia.
WP: Kiedyś słyszeliśmy też, że nie będzie premierem, kiedy jego brat zostanie prezydentem. Stało się inaczej.
- Na to można machnąć ręką, powiedzieć, że to taka gra polityczna, którą niestety wielu polityków prowadzi. Jednak moje największe obawy budzi fakt, że zmienia zdanie w sprawach fundamentalnych. W 2005 r. opowiadał, że chce budować Polskę solidarną, a budował liberalną, wprowadził bowiem rozwiązania podatkowe najkorzystniejsze dla ludzi najbogatszych, a gorsze dla słabo i średnio zarabiających. Zapowiadał, że postawi na politykę prorodzinną, a tego nie zrobił. Chciał silnej Polski w Europie w 2005 r. i mówił, że nie zgodzi się na ograniczenie naszej suwerenności, a potem w 2007 r. poparł traktat lizboński. W efekcie jego negocjacji siła głosu Polski zmniejszyła się o połowę, poza tym straciliśmy prawo weta, czyli zablokowania decyzji, które mogą być dla nas szkodliwe (pomijając okresy przejściowe).
WP:
Kiedyś bardziej pan ufał prezesowi PiS.
- Niestety obecnie moje zaufanie stopniało niemal do zera. Dzisiaj mówi jedno, a jutro coś innego może zrobić. Polsce potrzebna jest taka prawica, która będzie konsekwentna. Dla której "tak" znaczy "tak", a "nie" znaczy "nie". W polityce wszystko nie może być propagandą i PR, podlegać nieustannym zmianom. Są pewne granice takiej postawy, jest nią wierność głoszonym wartościom. Ostatnim takim przykładem zmiany stanowiska jest sprawa bojkotu Euro 2012. WP:
Jak pan ocenia prezydenturę Bronisława Komorowskiego?
- Na razie jest bardzo słaba. Zaczęła się od wpadek i ustępstw wobec Rosji ws. katastrofy smoleńskiej. Co ważnego zrobił Komorowski dla Polaków, poza bankietowaniem i podróżami zagranicznymi, z których na razie niewiele dla Polski wniknęło? To model sprawowania urzędu, w którym prezydent, niczym telewizyjny spiker, tylko stara się ładnie wyglądać i uśmiechać, a nie angażuje się w rozwiązywanie realnych problemów.
WP: Starcie z nim będzie jednak wyzwaniem - popiera go aż 70% Polaków. W czym tkwi tajemnica jego popularności?
- Dopiero kampania wyborcza skłoni Polaków do zadawania sobie pytań o dokonania Komorowskiego. To będzie spór o wizję prezydentury. Wiele też zależy od tego, w jakiej sytuacji gospodarczej będzie się znajdować Polska.
WP: Podczas marszu w obronie TV Trwam ostro zaatakował pan prezydenta Komorowskiego, później wystosował pan do niego list, który Nałęcz określił jako skandaliczny. W ten sposób rozpoczął pan kampanię prezydencką?
- Prezydent stoi na straży konstytucji, a więc wartości przez nią chronionych. Tymczasem osoby powołane przez niego do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji rażąco naruszyły te wartości tj. wolność i pluralizm mediów odmawiając TV Trwam dostępu do multipleksu. Można nie lubić TV Trwam, ale nawet osoby o skrajnie odmiennych poglądach od tych prezentowanych w tej stacji, jak redaktor Olejnik czy Kolenda-Zaleska z TVN przyznały publicznie, że telewizja o. dyrektora Tadeusza Rydzyka powinna znaleźć się na multipleksie. Ponad dwa miliony ludzi wyraziło sprzeciw wobec dyskryminacji toruńskiej stacji. Prezydent nie może więc nabierać wody w usta.
WP: Sądzi pan, że posiada charyzmę, którą Polacy chcieliby widzieć u głowy państwa? Pojawiają się opinie, że świecił pan światłem odbitym od Kaczyńskiego.
- Pamiętam, jak podczas kampanii w 2007 r. na debatę wyborczą z niecharyzmatycznym Tuskiem, przybył charyzmatyczny Kaczyński. Z debaty wyszedł już charyzmatyczny Tusk i przegrany Kaczyński. Tak to wówczas powszechnie ocenili komentatorzy. Przypomnę, że przed tą debatą wyborczą PiS lekko prowadził w sondażach, a po mocno nieudanym występnie Jarosława, zaliczył gwałtowny spadek poparcia, zakończony klęską wyborczą. Istotne jest to, aby polityk wygrywał wybory i nie zawodził ludzi, którzy go poparli. Wygrałem wszystkie wybory, w których startowałem, nawet gdy PiS w skali kraju ponosił porażki. Wygrałem wtedy, gdy moim kontrkandydatem był Jan Rokita, znakomity mówca parlamentarny i wybijający się na polskiej scenie polityk. Potem przegrał ze mną aktualny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. A w ostatnich wyborach do PE, wyraźnie pokonałem kandydatkę PO Różę Thun, uzyskując 336 tys. głosów, co dało mi drugi wynik w kraju.
WP: Zaproponował pan, by kandydata na prezydenta wyłoniły prawybory. Zdaniem politologów to jednak pomysł skazany na klęskę, próba chwilowego przykucia uwagi opinii publicznej.
- Prawybory na prawicy to droga do pokonania w najbliższych wyborach prezydenckich Bronisława Komorowskiego. Zresztą słabego prezydenta. Dają one szansę na reklamę kandydata i jego programu. Taką drogę wybrali ostatnio francuscy socjaliści. Dzięki temu ich nieznany wcześniej kandydat Francois Holland stał się na tyle popularny, że został prezydentem, pokonując Nicolasa Sarkozy'ego, jednego z najbardziej znanych polityków w Europie.
WP: Jak takie prawybory miałyby przebiegać w praktyce? Solidarna Polska nie ma przecież pieniędzy ani struktur, żeby je zorganizować.
- Prawybory przykuwają uwagę mediów. Mobilizują też wyborców i tym samym bardzo wzmacniają tak wyłonionego kandydata. Ich organizacja wcale nie musi być trudnym przedsięwzięciem. Inaczej to robią w USA, inaczej we Francji.
WP: A co z pozaparlamentarnymi partiami prawicowymi - np. PJN? Powinny mieć szansę wystawienia swoich kandydatów.
- Startować powinni kandydaci, którzy mają parlamentarną reprezentację. W przeciwnym razie zgłosiłoby się kilkudziesięciu kandydatów, a to czyniłoby je niemożliwymi do realizacji. Powinny się one odbyć w drugiej połowie 2014 r.
WP: Prezes PiS odmawia Solidarnej Polsce prawa zajmowania się sprawą Smoleńska. - Najpierw chcieli się od tej sprawy odciąć, a teraz chcą wskoczyć na tego konia - mówił. To dosyć kuriozalna sytuacja.
- Dziwi mnie bardzo język Jarosława Kaczyńskiego, który zajmowanie się tą tragiczną katastrofą nazywa "wskakiwaniem na konia". Nie będę tego komentował. To zaskakujące, że zamiast atakować PO za brak skuteczności w wyjaśnieniu katastrofy, obrał sobie nas za cel. Zorganizowałem mu pomoc prawną. Wskazałem adwokatów, prawników, niektórzy do dziś go reprezentują. Uważałem, że moment jest szczególny. Chciałem mu pomóc, a nie wygrywać tę sprawę dla poprawy swojego wizerunku, czy pozycji w partii. Dziś mnie z tego powodu atakuje, to bardzo smutne.
WP: Coraz więcej polityków PiS mówi o zamachu, nawet Jarosław Kaczyński. To cynizm polityczny? Tomasz Jastrun mówi, że prezes PiS nie wierzy w większość zarzutów, które stawia.
- W tej sprawie trzeba poruszać się w sferze faktów. Pewne jest, że wyprawa prezydenckiego samolotu była źle przygotowana. Wiemy też, że na miejscu panowały bardzo złe warunki pogodowe, o czym piloci nie byli poinformowani. Poziom zabezpieczenia lotniska od strony technicznej był żenująco niski. Załoga tzw. budki kontrolnej pod koniec lotu wydała błędne komunikaty pilotom, co potwierdził nawet raport Millera. Wiemy, że zaniedbania strony rosyjskiej , w tym wprowadzenie w błąd pilotów poprzez, delikatnie mówiąc, dalekie od precyzji komunikaty, miało istotny wpływ na to, co się wydarzyło. Wreszcie polski rząd skompromitował się, nie dbając o to, by polskie państwo miało suwerenny, podmiotowy udział w ustaleniu przyczyn katastrofy, czyli w śledztwie.
WP: Pan też dopuszcza do siebie takie myśli, że np. na pokładzie doszło do wybuchu dwóch bomb? Tak twierdzą politycy PiS-u.
- Trzeba mieć części bomby lub rakiety albo charakterystyczne odkształcenia i uszkodzenia przez nie spowodowane, czy to w samolocie, czy na ciałach ofiar, by tak mówić. Tymczasem takich dowodów nie ma. Dopóki ich nie będzie, przesądzanie przez polityków zamachu, a tym samym wojny jest dowodem wielkich emocji i moim zdaniem nie pomaga w wyjaśnieniu sprawy. Takie sądy mogą wygłaszać publicyści czy zwykli ludzie, ale nie aspirujący do poważnych stanowisk politycy. WP:
Jarosław Kaczyński twardych dowodów nie ma, a jednak tak mówi.
- Wcześniej tak nie mówił, teraz najwyraźniej zmienił zdanie. Może ma jakąś wiedzę, która na to jednoznacznie wskazuje, a ja jej nie posiadam.
WP: Niedawno Ludwik Dorn przedstawił w sejmie projekt powołania nowej komisji do spraw wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Jednak szanse na jej powstanie są raczej nikłe.
- Ta komisja miałaby status sejmowej komisji śledczej, w której uczestniczyliby naukowcy i przedstawiciele instytucji, a nie politycy. Komisja mogłaby powoływać własnych ekspertów, także zagranicznych i zwracać się o współpracę do instytucji i organizacji międzynarodowych, o co wnioskują rodziny ofiar.
WP: Zaskoczeniem był ostatni sondaż OBOP-u, w którym Solidarna Polska uzyskała 6% poparcia. Pomogła zmiana nazwy?
- To chyba nie chodzi o nazwę. Ludzie widzą, że chcemy dla nich coś zrobić. Solidarna Polska chce wprowadzić dodatki na dzieci w wysokości 300 zł dla przeciętnej polskiej rodziny, chce dwukrotnie wydłużyć płatne urlopy macierzyńskie, wprowadzić trzynastkę dla emerytów poprzez znaczne podniesienie kwoty wolnej od podatków, zamierzamy obniżyć podatki dla słabiej i średnio zarabiających obywateli. Nie obiecujemy gruszek na wierzbie, tylko konkrety. Pokazujemy też skąd wziąć na to pieniądze.
WP: Złośliwi mówili, że pozazdrościł pan sukcesu Januszowi Palikotowi, który też umieścił swoje nazwisko w nazwie partii.
- Jeżeli miałbym z kogoś brać przykład, to z premiera Jana Olszewskiego. Jego nazwisko znalazło się jako pierwsze w nazwie partii. Palikot nie jest dla mnie żadnym punktem odniesienia. W polityce jesteśmy na dwóch różnych biegunach. Zdecydowanie krytycznie oceniam jego inicjatywy i działania. Jeżeli Solidarna Polska powstaje to tylko po to, by Palikot nie mógł w przyszłości rządzić wspólnie z Donaldem Tuskiem w Polsce.
WP:
On jako jedyny mówi jednak, że przyszłość prawicy w Polsce będzie należeć do pana.
- Jeszcze niedawno chciał tylko mnie postawić przed Trybunałem Stanu, oszczędzając natomiast Jarosława Kaczyńskiego, wiec to najlepiej pokazuje, jakie intencje w stosunku do nas ma Palikot.
WP: A spodziewał się pan, że w tej sprawie znajdzie sojusznika w osobie Jarosława Gowina? Stwierdził on ostatnio, że grożenie panu i Kaczyńskiemu Trybunałem Stanu było nieprzemyślane. Dodał, że bardzo krytycznie ocenia rządy PiS, ale "nie ma podstaw, by pięć lat po odsunięciu tej partii od władzy stawiać jej liderów przed obliczem sędziów".
- Pan Gowin okazał się inteligentniejszym politykiem od swoich kolegów, gdyż zdawał sobie sprawę, że PO z kretesem by taki proces przegrała. Byłby to dla mnie prezent.
WP: Zarzuty pod pana adresem są bardzo poważne: "Jako minister sprawiedliwości, realizując koncepcję wykluczenia dużych grup obywateli, stworzył system eliminowania przy zastosowaniu przepisów prawa karnego w stosunku do poszczególnych osób zaliczonych do tych grup, w szczególności w stosunku do Barbary Blidy, i go nadzorował".
- W sprawie Barbary Blidy zebrano bardzo mocny materiał dowodowy, że była uwikłana w działania korupcyjne na Śląsku. Zamiast pozwolić, by wymiar sprawiedliwości sprawę wyjaśnił, targnęła się jednak na własne życie. Za czasów Millera afera ścigała aferę, sprawa Blidy była tylko jednym z elementów układanki. Barbara Blida w "Pulsie Biznesu", w czerwcu 2002 r. przekonywała, że jeśli ktoś chce dostać kontrakt to jest zrozumiałe, że daje łapówki: "Nie wystarczy mieć pieniądze na łapówkę. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, komu ją dać podkreśla Blida (...) Nie zapłaciliby Panowie? Ja bym zapłaciła...". Ten cytat mówi wszytko o jej kolegach z SLD, którzy nie podali wówczas ręki Blidzie, gdy publicznie zachwalała korupcje.
WP: Ryszard Kalisz nie odpuszcza, uważa, że procedurę taką należy wszcząć i sfinalizować w następnej kadencji sejmu. Pan się ani trochę nie obawia?
- Ryszard Kalisz może mieć poczucie winy, bo wraz ze swoimi kolegami z partii jest politycznie odpowiedzialny za śmierć pani Blidy. Wiedząc o jej uwikłaniach, nie zrobili nic, by ją sprowadzić ze złej drogi. Mało tego, w pełni akceptowali atmosferę przyzwolenia na korupcję, która wówczas panowała. To wyrzuty sumienia mogą go pchać do zajmowania się tą sprawą, bo jeżeli szuka winnych w sensie moralnym tego, co się stało to jednego z nich codziennie widzi w lustrze.
WP:
Leszek Miller mówi, że z rozradowaną miną tańczy pan na grobie Barbary Blidy.
- To on pod ramię z Palikotem tańczy na jej grobie. Pani Barbara Blida nie była święta, choć oczywiście to smutne i przykre, że popełniła samobójstwo. Za czasów SLD stworzono takie standardy, że nie tylko ona miała problemy, ale też pani Jakubowska, Pęczak, Sobotka i chyba nie było barona SLD, który by nie usłyszał zarzutów karnych. To pokazuje poziom tych ludzi i upadek uczciwości w okresie rządów Millera i SLD.
WP: W centrum programu Solidarnej Polski znalazła się polityka prorodzinna. Pana ojcostwo zmieniło?
- Narodziny Jasia i opieka nad nim to dla mnie doświadczenie bardzo wzbogacające. I nie chodzi mi tylko o piękno relacji z malutkim człowiekiem. Kiedy zacząłem jeździć na zakupy i kupować mleko i pampersy dla Jasia, zdałem sobie sprawę, ile tak naprawdę kosztuje utrzymanie dziecka. Gdyby inni politycy mieli takie osobiste doświadczenia, jestem pewien, że czasami podejmowaliby inne decyzje.
WP:
Jasio nie ucierpi teraz, kiedy kieruje pan własną partią?
- To prawda, nie mam dla niego tyle czasu, ile bym chciał, ale staram się wykorzystywać go jak najlepiej.
WP: Jeszcze niedawno zapowiadał pan dalsze powiększenie rodziny. Te plany zostaną odsunięte na bok?
- Nie zamierzam niczego odsuwać. Będzie, co ma być. Za długo z tym zwlekałem, więcej nie będę już podporządkowywał rodzinnych planów polityce. Dziś lepiej rozumiem troski i radości rodziców oraz to, że państwo powinno prowadzić sensowną politykę prorodzinna stwarzając młodym ludziom warunki do posiadania dzieci.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska