PublicystykaWojciech Engelking: To może czas się rozstać?

Wojciech Engelking: To może czas się rozstać?

Sposób, w jaki Polacy reagują na PiS-owską reformę sądownictwa pokazuje, że doszliśmy do pewnego etapu, od którego nie ma co myśleć o Polsce jako jednej wspólnocie. Może więc - chociaż to ryzykowny pomysł - czas się kulturalnie rozstać?

Wojciech Engelking: To może czas się rozstać?
Źródło zdjęć: © Forum | Krystian Maj
Wojciech Engelking

Kiedy latem zeszłego roku ulice polskich miast wypełniły się tłumami ludzi uzbrojonych w świeczki, wielu publicystów twierdziło, że nastąpiło przesilenie polsko-polskiego konfliktu. Wojna domowa miała osiągnąć punkt, z którego już nie ma powrotu do pełnych niechęci, ale mniej lub bardziej cywilizowanych stosunków między posiadającymi odmienne poglądy Polakami.

Wcale nie mniej

Dziś, kiedy Sejm uchwala ustawy, przeciw którym rok temu protestowano, takich głosów brak. Z pozoru: nie ma się czemu dziwić, bo manifestacje, jakkolwiek są, to nie tak liczne, jak wtedy. Czyżby, w takim razie, mylili się ci, którzy prognozowali, że polska sfera publiczna znalazła się na drodze, z której nie ma odwrotu?

Nie sądzę. Jakkolwiek bowiem manifestacje są mniej chętnie uczęszczane, pojawiło się na nich to, czego w zeszłym roku nie było: przemoc. Czas na protest kulturalny i próbę dogadania się, taką jak apelowanie do Andrzeja Dudy - stwierdziła Klementyna Suchanow, traktując sprejem budynek Sejmu - się skończył. Pamiątką z takiego mniej kulturalnego protestu pozostaną nagrania z ataku, jaki na niewiele w sprawie sądów winnego Kornela Morawieckiego przypuściła działaczka Strajku Kobiet, anegdota o wwożeniu do Sejmu protestujących w bagażnikach aut przez posłów - jednym słowem, o łamaniu przez posłów prawa, działaniu na zasadach puczu - i zdjęcia pobitego, jak sam twierdzi, przez policję manifestanta.

To, że strona anty-pisowska zaczęła używać metod rozpaczliwych i przywodzących na myśl te stosowane niegdyś przez Samoobronę, pokazuje, że odkryła wreszcie, jakie poczucie przepełniało przez długi czas wielu wyborców prawicy. To poczucie bycia obcym we własnym kraju, którym Jarosław Kaczyński wybitnie gra, i z którym na poziomie państwowym nie da się już skończyć.

Obcy we własnym kraju

Pojęcie to zaczerpnąłem od Arie Hochschild, amerykańskiej socjolożki, która nim właśnie wyjaśniła popularność Donalda Trumpa. Jego wyborcy mieli czuć, że władzę centralną USA przejęły obce im kulturowo siły, które swoimi działaniami w sferze polityki symbolicznej i obyczajowej nijak ich nie reprezentują.

Takimi działaniami miało być na przykład "promowanie" kultury LGBT. Poczucie to jest o tyle absurdalne, że w USA lwia część polityki symbolicznej i obyczajowej - czyli tej, która najmocniej działa na ludzką wyobraźnię - znajduje się w rękach władz stanowych, te zaś zdominowane są wyborcami jednej lub drugiej opcji. Kto chce, może się poczuć u siebie w swoim stanie, a jeśli nie, to przeprowadzić do takiego, w którym polityka obyczajowa jest prowadzona zgodnie z jego poglądami. O ile bowiem polityka kulturowa musi być nastawiona zdecydowanie na korzyść jednej lub drugiej strony, polityka ustrojowa, rozważana w centrum kraju, jest nastawiona na budowanie wspólnoty.

Czy w Polsce liberałowie i lewica kiedykolwiek czuli do końca, że są u siebie? Nie było tak ani za zblatowanego z Kościołem SLD, ani też za mniej lub bardziej konserwatywnej Platformy, która w sprawach obyczajowych działała na zasadzie zaniechania, odmawiając podjęcia decyzji na korzyść którejkolwiek ze stron - więc liberałowie rzadko zwracali na to uwagę.

Wzięcie tego rodzaju spraw na sztandar przez PiS (choćby przez ponad miarę nachalne upamiętnianie Lecha Kaczyńskiego, czczenie Żołnierzy Wyklętych, puszczanie oka do narodowców) i podjęcie decyzji co do nich w sposób widowiskowy sprawiło dwie rzeczy. Po pierwsze, że zaczęli zwracać. Po drugie, umożliwiło partii rządzącej prezentowanie odtąd każdego ruchu politycznego, nawet dotykającego najbardziej fundamentalnych spraw ustrojowych, jako elementu polityki obyczajowej, którą "zwraca Polskę" swoim wyborcom - i dlatego musi decydować na biblijnej zasadzie: tak-tak, nie-nie. Takim zwracaniem jest na przykład "walka z kastą", która jakoby opanowała sądy.

Oczywiście, odrobinę idealizuję USA: warto jednak zauważyć, że przy nawet największych kontrowersjach dotyczących osoby Trumpa i jego symbolicznych wyborów, nie jest możliwe, by poważył się on na zamach na tamtejszy naczelny trybunał. Albo też: by ktokolwiek z opozycji kwestionował wybranego przez niego do jego składu sędziego. Czyli: by kwestia podstawowego dla funkcjonowania państwa urzędu mogła stać się przedmiotem polityki prowadzonej tak, jak jednym się podoba, a innym już nie. Ma być wspólnotowa - i już, bo sprawy decydowane na korzyść jednej albo drugiej strony są decydowane gdzie indziej.

To się nie sklei

To, jaki pełen przemocy i emocjonalny kształt zaczęła przyjmować reakcja na działania PiS-u wokół Sądu Najwyższego i innych sądów pokazuje, że kilka lat temu Jarosław Marek Rymkiewicz miał rację: to się już - można dodać: na poziomie państwowym - nie sklei. Nie ma najmniejszej możliwości powrotu do cywilizowanych warunków sporu politycznego dotyczącego spraw ustrojowych po tym, jak głównym hasłem opozycji staje się zaproponowane przez Klementynę Suchanow: "wypie...".

Jednym słowem, nawet, gdy PiS straci władzę, nie ma możliwości, by następna ekipa zadziałała w sprawach ustrojowych inaczej, niż tak, jak się decyduje w sprawach obyczajowych: w jedną albo drugą stronę. A to będzie skutkowało tym, że kolejna grupa społeczna, tym razem ta sama, co przez lwią część historii III RP, poczuje się wykluczona z własnego kraju.

Dlatego, być może, najlepszym pomysłem przy okazji stulecia polskiej niepodległości byłoby postarać się zbudować polską kulturę polityczną od nowa, zwracając uwagę na to, że kwestie obyczajowe, decydowane: tak-tak, nie-nie, mogą być rozstrzygane gdzie indziej, nie w Sejmie.

Nie, nie mówię tu o groteskowym pomyśle stworzenia terytorialnie ograniczonych dwóch Polsk - jednej z dostępem do morza, drugiej cieszącej się Tatrami - ale o czymś, do czego pierwszym krokiem zdaje mi się pomysł opozycji na jesienne wybory, czyli wzmocnienie władzy samorządowej poprzez likwidację funkcjonującego z centralnego nadania wojewody. Jestem sobie w stanie wyobrazić Polskę, w której samorząd decyduje o tym, jak wygląda prawne unormowanie obyczajowości danego województwa. Komu się ono nie spodoba, ten niech się przeprowadzi do innego, cały czas - pod względem ustrojowym - będąc we własnym kraju.

U podstaw III RP znalazł się fundamentalny błąd. To przekonanie, że politycy różnych opcji i reprezentowani przez nich Polacy są się w stanie w jakikolwiek sposób dogadać i nie popadać w skrajności, lecz osiągnąć konsensus, unikając przy okazji działania na zasadzie "zwycięzca bierze wszystko" w sprawach fundamentalnych dla działania państwa. Prawie trzy dekady praktycznej realizacji tego założenia - ze szczególną intensyfikacją od 2015 r. - pokazały, że było ono w błędne.

Każdy, kto kiedykolwiek był w nie do końca udanej międzyludzkiej relacji, wie, że przychodzi moment, w którym próbuje się ze sobą żyć mimo codziennego skakania do gardeł i, vide Klementyna Suchanow, krzyczenia "wypie...!", lub, vide PiS, nasyłania policji. To wychodzi kiepsko i w takich chwilach najlepiej jest się rozstać. Budowanie cywilizowanych stosunków po takim rozstaniu w sprawach, które zawsze będą wspólne - trochę trwa. Ale nie jest niemożliwe.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)