Beyonce i Jay‑Z udowodnili, że z rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciu. Stworzyli genialny muzyczny spektakl
Spodziewałem się, że koncert Beyonce w Warszawie będzie spektakularny, bo widziałem już jej popisy na żywo. Jednak to, co pokazała w duecie z Jayem-Z, przeszło moje oczekiwania.
Jednym z pierwszych utworów, który wybrzmiał na koncercie był "Bonnie and Clyde". Właśnie podczas pracy nad tym kawałkiem poznała się para, która dziś trzęsie światowym show biznesem. "Co jest lepsze niż jeden milioner? - Dwóch” - śpiewają ze sceny. I mają zupełną rację. Bo dopiero widząc interakcję między Beyonce a Jayem można zrozumieć ich fenomen. Oboje są zbyt utalentowani i ambitni, by pokazać nam choć trochę mniej niż perfekcję. Napędzają siebie nawzajem, są dla siebie paliwem. W dodatku stają się tak pewni siebie na scenie, że wręcz onieśmielają publiczność. Gwarantuję, że nawet gdyby ktoś nie znał żadnego z utworów tej kultowej pary, to koncert z trasy On The Run II wspominałby jako jeden z najlepszych.
Beyonce widziałem już na żywo, gdy występowała na Stadionie Narodowym 5 lat temu. Wtedy miałem wątpliwości, czy podziwiam prawdziwego człowieka, czy idealnie zaprogramowaną maszynę. Każdy ruch, gest, dźwięk, który wydawała, był absolutnie dopracowany. Pokazała profesjonalizm, ale rzadko kiedy pozwalała sobie na uśmiech. U boku Jaya była zupełnie inna. Można było odnieść wrażenie, że na scenie oboje czują się jak w domowym zaciszu. Były zalotne uśmiechy, czułe gesty, a podczas ostatniej piosenki Jay pomógł odruchowo odgarnąć włosy z twarzy żony. Jeżeli ta dwójka naprawdę nic do siebie nie czuje, a ich związek ma podłoże czysto biznesowe, to bardzo proszę, by w ich domu obok dziesiątek Grammys stanął też Oscar.
Nomen omen Beyonce nieraz już pokazała, że jest fenomenalną aktorką. To też sprawiało, że koncert był wyjątkowy. W kompilacji utworów "Don’t hurt your self/ I Care” Beyonce wypadła doskonale. To był jeden z moich ulubionych momentów koncertu. Przed tym, jak padły jeszcze jakiekolwiek słowa piosenki, już widać było, o czym zaraz zaśpiewa artystka. Bezczelna mina, furia, szał w oczach. Utwór, w którym wprost oskarża Jaya-Z o zdradę, wykonała niezwykle autentycznie i prowokująco, by po chwili w lirycznym wykonaniu „I Care” z powodzeniem przekonać publiczność, że dalej jej na tym związku zależy. W końcu po wydaniu płyty "Lemonade", która opowiadała o zdradach rapera, rozwód wydawał się dużo bardziej prawdopodobny niż wspólna trasa koncertowa. Tymczasem oni wrócili do siebie jeszcze silniejsi i razem zapełniają stadiony.
Choć nie ukrywam, że przyszedłem na Narodowy głównie, by posłuchać Beyonce, to Jay-Z zupełnie mnie zaskoczył. Raper pokazał niesamowitą charyzmę. Złapał świetny kontakt z publicznością, a gdy wybrzmiał rytm słynnego "Ni--as in Paris" tysiące ludzi zaczęły skakać. Jay świadomy siły swojego oddziaływania, jeszcze bardziej podkręcił atmosferę i zmienił fragment tekstu piosenki na "You’d be in Warsaw getting f--ked up too". Tłum oszalał. Raper był bezpośredni, energiczny i bardzo autentyczny. Widać było różnicę między wystudiowanym momentami zachowaniem Beyonce, a zupełną naturalnością Jaya. Właśnie tym raper kupił warszawską publiczność.
Zabrakło niestety kilku hitów, na które bez wątpienia liczyli fani artystów. Nie usłyszeliśmy "Halo" ani "Single Ladies", które należą do największych przebojów Beyonce. Jay-Z nie wykonał z kolei obrazoburczego kawałka "No Church In The Wild", który dotychczas był grany na każdym koncercie w ramach trasy.
Gwiazdorski duet udowodnił z pewnością, że z rodziną wypada się dobrze nie tylko na zdjęciu. Para ambitnych i niesamowicie utalentowanych ludzi stworzyła muzyczny spektakl, który wszyscy zapamiętamy na długo. Nowoczesna scenografia, fenomenalni tancerze i zjawiskowe kostiumy były jednak tylko tłem. Bo liczyli się tylko oni: Bonnie i Clyde. Wzięli nas wszystkich na zakładników i obrabowali z czego tylko chcieli.