"USA sprzedały Kurdów". Groźba powstania i wojny domowej we wschodniej Turcji
USA sprzedały Kurdów w zamian za włączenie się Turcji w walkę z Państwem Islamskim. A dalekosiężną konsekwencją obecnych działań Ankary może być rebelia i wojna domowa na wielką skalę toczona na terenie wschodniej Turcji. Taki obraz sytuacji na Bliskim Wschodzie kreśli w rozmowie z Wirtualną Polską dr Wojciech Szewko, ekspert ds. stosunków międzynarodowych.
Turcja zrobiła przed tygodniem to, o co USA prosiły ją od długich miesięcy- rozpoczęła ataki na Państwo Islamskie i udostępniła Amerykanom swoją bazę lotniczą. Ale jednocześnie Ankara prowadzi kampanię przeciwko siłom kurdyjskim, a to one do tej pory skutecznie tamowały dżihadystyczną falę.
To dlatego amerykański magazyn "Foreign Policy" pytał niedawno w tytule artykułu: "Czy USA właśnie sprzedały Kurdów?". - Tak, bo Waszyngton realizuje swoje interesy - odpowiada poproszony przez WP o komentarz dr Szewko. I przypomina znaną maksymę: "państwa nie mają wiecznych przyjaciół, tylko interesy".
Problem pojawia się, gdy zbyt wiele z nich jest całkowicie sprzecznych.
Sojusznicy i wrogowie
Gdy dwa lata temu przywódca Partii Pracujących Kurdystanu Abdullah Ocalan zaapelował z tureckiego więzienia o rozejm w trwającym od dekad konflikcie, mówiło się o historycznym momencie. Dzisiaj Turcja i PKK atakują się wzajemnie i stoją na krawędzi wojny. Ale to nie jedyna gwałtowna zmiana, do jakiej doszło niedawno w regionie.
Jeszcze kilka miesięcy temu Turcy mieszkający przy granicy z Syrią mogli swobodnie przyglądać się wojnie za miedzą, bo atakowane przez ISIS miasto Kobane było widoczne z okolicznych wzniesień jak na dłoni. Mimo to Ankara nie zdecydowała się wówczas na zwiększenie poparcia międzynarodowej koalicji walczącej z dżihadystami. Zwrot nastąpił dopiero po zamachu w Suruc.
Jednego dnia, przed tygodniem, Turcja rozpoczęła walkę na dwa fronty: z ISIS w Syrii i PKK w Iraku (choć także kurdyjska milicja w Syrii oskarżyła niedawno Turków o ostrzał). I mimo że amerykańska administracja stara się oddzielać te dwa wydarzenia, Ankara nawet się na to nie sili. - Nie ma różnicy między PKK i Daesz (ISIS - red.) - mówił wprost turecki szef dyplomacji Mevlut Cavusoglu, cytowany przez agencję Associated Press. Dla Ankary oba ugrupowania to terroryści.
I choć również Waszyngton uznaje PKK za organizację terrorystyczną, to Amerykanie widzieli w oddziałach kurdyjskich walczących w Iraku i Syrii sojuszników w wojnie z ISIS. To dlatego magazyn "Foreign Policy" zastanawia się, czy "najbardziej efektywne sił lądowe walczących z Państwem Islamskim mogły stać się właśnie ofiarą skutków ubocznych amerykańsko-tureckiego porozumienia".
Interesy USA
Mimo trwających od niemal roku nalotów na cele ISIS w Syrii i Iraku, prowadzonych przez koalicję państw zachodnich i arabskich, kalifat dżihadystów trwa i, co gorsza, raz po raz bierze pod swoje skrzydła - choćby tylko deklaratywnie - kolejne prowincje. Wojciech Szewko ocenia w rozmowie z WP, że Waszyngton właściwie nie miał żadnej spójnej strategii walki z Państwem Islamskim. W Syrii realizował plan polegający na przeszkoleniu tzw. umiarkowanych rebeliantów, którzy mieliby walczyć z ISIS. Ale jak przyznał sam szef Pentagonu, do tej pory udało się wytrenować zaledwie 60 takich osób. Dodatkowo, zauważa Szewko, swojego głównego wroga widzieli oni w Baszarze al-Asadzie, syryjskim prezydencie, a dopiero na dalszym miejscu w Państwie Islamskim. Amerykanie postawili więc na nowy plan.
- USA naiwnie założyły, że Turcja w zamian za głośną lub cichą zgodę na rozprawienie się z Kurdami włączy się czynnie w zwalczanie ISIS. Ale nie wiadomo, czy tak będzie - to jest tylko generalne założenie - mówi ekspert, dodając, że do tej pory Turcja była uznawana za przyjaciela i wroga zarazem, bo to przez jej terytorium przechodził szlak zaopatrzeniowy dla ISIS w północnej Syrii.
Po zamachu na własnym terytorium Ankara postanowiła się jednak włączyć w wojnę z dżihadystami, choć póki co ograniczyła się do kilku nalotów na cele ISIS. Nie ma też mowy, by Turcja wysłała do walki swoje wojska lądowe. Szewko zauważa jednak, że zarówno dla Turków, jak i Amerykanów ważne jest utrzymanie korytarza do Aleppo, gdzie walczą antyasadowscy rebelianci. - Gdyby Państwo Islamskie zajęło miasto Azaz, na północy Aleppo, to możemy zapomnieć o Wolnej Armii Syryjskiej i wszystkich innych, którzy tam walczą - wyjaśnia.
Ale ten pas ziemi na północy Syrii może zająć ktoś jeszcze.
Interesy Kurdów
Jak opisuje Szewko, syryjscy Kurdowie kontrolują obecnie niemal cały przygraniczny obszar z Turcją poza około 70-kilometrową wyrwą między Eufratem i właśnie Azaz. - Nie ukrywają, że dążą do połączenia wszystkich jednolitych etnicznie ziem tzw. Rożawy, czyli Zachodniego Kurdystanu - opisuje ekspert, dodając, że po zajęciu Azaz mogliby domagać się niepodległości. - A ogłoszenie jej przez Kurdów syryjskich może oznaczać, że 20 mln Kurdów na wschodzie Turcji też będzie próbować oderwać ten obszar - wyjaśnia.
Bo tak jak dla Amerykanów najważniejsza jest walka z ISIS, tak dla Kurdów - jednego z największych narodów bez państwa, mieszkającego na obszarach Iraku, Syrii, Turcji i Iranu - jest dążenie do niepodległości. W przypadku północnej Syrii temu celowi zagraża Turcja z jednej strony i Państwo Islamskie z drugiej.
- Przy czym ISIS zagraża Kurdom nie tylko z przyczyn etnicznych, ale też ideologicznych. Istniejąca de facto republika kurdyjska jest jedyną świecką republiką w tym regionie. Kurdowie nazywani są komunistami, ale konstytucja Rożawy jest kopią szwajcarskiego systemu, gdzie istotą jest federacja niezależnych kantonów, a w nich ważną instytucją są referenda czy zgromadzenie mieszkańców. Toleruje też wszystkie wyznania i nie narzuca jednego konstytucyjnego. To również odróżnia ją od Turcji, która odchodzi od świeckości na rzecz powoli postępującej islamizacji - mówi ekspert. Jak dodaje, w mniejszym stopniu syryjscy Kurdowie obawiają się natomiast Asada, którego reżim ostatnio zadeklarował przyznanie im autonomii.
Interesy Turcji
Choć Ankara oficjalnie deklaruję walkę z ISIS, Szewko uważa, że to nie pokonanie sunnickich ekstremistów jest jej najważniejszym celem. Co więcej, ISIS "realizuje dwa podstawowe interesy Turcji: po pierwsze zwalcza Kurdów, po drugie zwalcza reżim Asada".
Być może więc Turcja, która rozmawia z Amerykanami na temat utworzenia na granicy syryjskiej strefy bezpieczeństwa, chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony stałaby się ona buforem dla ISIS, z drugiej stanie na drodze kurdyjskim dążeniom niepodległościowym.
Szewko zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz - czas, w którym tureckie władze zdecydowały się zainicjować kampanię przeciwko terrorystom - a do nich Ankara zalicza i ISIS, i PKK. W czerwcu odbyły się w Turcji wybory parlamentarne. Według eksperta prezydent Recep Tayyip Erdogan miał liczyć na zdobycie przez jego ugrupowanie (Partię Sprawiedliwości i Rozwoju, AKP) większości konstytucyjnej, dzięki czemu mógłby doprowadzić do zmiany systemu i umocnić pozycję głowy państwa. Ale tak się nie stało. W dodatku aż 80 deputowanych udało się wprowadzić do parlamentu prokurdyjskiej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP).
Teraz, gdy trwa walka przeciwko PKK, na cenzurowanym znaleźli się także prokurdyjscy parlamentarzyści, a Erdogan apelował o odebranie im immunitetów. AKP ma poważne problemy ze stworzeniem rządu i mówi się nawet o wcześniejszych wyborach.
Wielka gra
Jak na taki zwrot w regionie zareagują Kurdowie, którzy już nie raz byli wystawieni przez swoich sojuszników? - Jest takie powiedzenie, że "Kurdowie nie mają przyjaciół - tylko góry". Są zawiedzeni polityką amerykańską, ale natura nie znosi próżni. Jeśli USA ich sprzedały, to będą szukać kolejnego sojusznika w regionie. Może nim być Rosja, może nawet Iran - ocenia Szewko. Ekspert prognozuje też, że paradoksalnie turecka agresja na siły kurdyjskie może przyspieszyć ogłoszenie - lub próby ogłoszenia - przez nich niepodległości.
- Konsekwencją może być powstanie i wojna domowa na wielką skalę toczona na terenie wschodniej Turcji - uważa Szewko.