"To ja ich żegnałem; wciąż widzę tych ludzi"
Prezydent wszedł do samolotu. Życzyłem mu spokojnej podróży. Powiedziałem: "do zobaczenia". Później patrzyłem, jak samolot kołował. Wróciłem do auta. Byłem spokojny, przecież widziałem, jak bezpiecznie wystartowali - opowiada Wirtualnej Polsce doradca Lecha Kaczyńskiego Andrzej Klarkowski, który 10 kwietnia na Okęciu żegnał delegację udającą się do Smoleńska. Podkreśla, że mimo upływu czasu wciąż ma w głowie obraz pasażerów tragicznego lotu, ich rozmowy, poszczególne głosy.
10.04.2011 08:00
WP: Paulina Piekarska: Długo znał pan Lecha Kaczyńskiego?
Andrzej Klarkowski: W 1992 r. zostałem zaproszony do kancelarii Lecha Wałęsy jako socjolog. Jej szefem był wtedy Jarosław Kaczyński. W przelocie poznałem wówczas też jego brata. Bliżej zetknęliśmy się ze sobą w urzędzie miasta, gdy Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy.
WP: Jak go pan zapamiętał?
- To była zupełnie inna osoba niż ta pokazywana przez media. Był ciepły, otwarty, błyskawicznie nawiązywał kontakt z innymi, skracał dystans, ale jednocześnie nie było to spoufalanie się na siłę. Sypał jak z rękawa anegdotami. Z przyjemnością się go słuchało. Po różnego rodzaju uroczystościach oficjalnych, w których brał udział, zawsze gromadził się wokół niego wianuszek słuchaczy. I to nie byli żadni dworacy, pochlebcy tylko osoby autentycznie zainteresowane jego opowieściami. Lech Kaczyński był prawdziwym erudytą, miał ogromną wiedzę na temat historii, prawa. Bardzo ważne były dla niego spotkania lucieńskie - stworzył sobie tam takie środowisko, gdzie w pełni mógł być sobą, gdzie nie musiał z nikim walczyć. To był swego rodzaju salon, gdzie czuł się jak ryba w wodzie. Tam odżywał po ciężkich, stresujących chwilach. Prezydent nie lubił walczyć, unikał konfrontacji. Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś obraził. Myślę, że negatywne emocje przeżywał wewnętrzne nie obarczając innych.
WP: Jakim był szefem?
- Trudnym, bo nieustępliwym. Pozwalał się wypowiedzieć, słuchał argumentów, ale później i tak robił swoje. Ja to szczególnie odczuwałem jako jego doradca. Gdy Lech Kaczyński realizował swoją wizję, był przekonany, że coś jest dobre dla kraju, to nie można go było od tego odwieść, nie liczył się z tym, że może ponieść tego koszty. Nawet fakt, że wchodzi w konflikt z większością ludzi nie miał dla niego znaczenia. Być może wyniósł to jeszcze z czasów PRL. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale prezydent był "przesadnie rycerski": od mężczyzn więcej wymagał, natomiast w stosunku do kobiet był łagodniejszy, bardziej opiekuńczy. Od czasu do czasu zdarzały się sytuacje stresowe - w ciągu dwóch godzin trzeba było odpowiedzieć na pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, albo wykopać dane, których nie wiadomo nawet gdzie szukać. Wtedy nie było przeproś - materiały musiały się znaleźć. Ja lubię takie wyzwania, ale nie wszyscy to wytrzymywali. Innym problemem jest kwestia samej pracy z prezydentem, który
reprezentuje pewien majestat. Część osób ma tremę, nie jest w stanie zebrać myśli. Niektórzy mają wrażenie, że mają do czynienia z osobą wyniosłą, odległą, która ich nie słucha, ale to była raczej projekcja ich własnych lęków. Jak ktoś się z tym oswoił, to Lech Kaczyński był fajnym szefem. Niestety dziś już go nie ma.
WP: Znał pan też Marię Kaczyńską.
- Poznałem ją w 2005 r. Łączyło nas zamiłowanie do muzyki. Chodziliśmy razem na koncerty. Pani prezydentowa była wysmakowaną melomanką. W filharmonii miała swoje stałe miejsce – na balkonie pośrodku. Była tak pogodna, a do tego skromna i subtelna, starała się nie sprawiać swoją osobą żadnego zamieszania. Nieraz wchodziła do filharmonii czy opery w momencie, gdy gasły już światła. Pilnowała, żeby ochrona nie rzucała się w oczy. Wiosną chodziła na festiwal beethovenowski, latem bywała na koncertach festiwalu chopinowskiego. Myślę, że w dużej mierze jej zasługą w czasach gdy Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy było przejęcie przez stolicę festiwalu organizowanego wcześniej w Krakowie przez Elżbietę Penderecką. Wiele imprez muzycznych odbywających się pod patronatem prezydenta merytorycznie było przygotowanych pod okiem pani Marii. Była osobą bardzo zasłużoną dla życia muzycznego Warszawy. Drugim naszym wspólnym hobby były zwierzęta, głównie psy. Pani Maria miała czarnego teriera szkockiego. Kiedyś
podarowałem jej na imieniny kolorową rycinę z lat 20. przedstawiającą psy tej rasy. Pamiętam, że bardzo ją rozśmieszyła. Często wymienialiśmy się anegdotami na temat naszych pupili.
WP: Wszyscy podkreślają, że byli niezwykle zżytym małżeństwem.
- To była idealna para. Głębia uczucia i siła związku między nimi była trudna do opisania. To było trochę staroświeckie, dziś trudno spotkać osoby tak sobie oddane. Pani Maria była niewyobrażalnie wręcz opiekuńcza w stosunku do męża. Niektórzy wręcz się z tego śmiali, krążyło wiele anegdot, jak troszczyła się o Leszka, pilnowała, by dobrze wyglądał, był najedzony. Może to wyglądało śmiesznie, ale to była autentyczna potrzeba serca. Działało to też w drugą stronę. Prezydent zawsze mówił o żonie czule. Wiem, że w różnych sytuacjach pani Maria dzwoniła do niego do kancelarii, pytając jak się czuje, czy wszystko w porządku. Czasami ponaglała go, żeby wracał do domu. Była takim jego aniołem. To brzmi cukierkowato, ale tak było. Byli związani ze sobą autentycznym uczuciem.
WP: Nie chciał pan jechać do Katynia razem z prezydentem?
- O wizycie prezydenta w Katyniu pierwszy raz usłyszałem mniej więcej w lutym. Początkowo miałem pomysł, żeby też lecieć – to był wyjazd symboliczny, prestiżowy. Zrezygnowałem jednak, kiedy zorientowałem się, jak dużo jest chętnych. Pomyślałem, że byłoby nie fair, gdybym pojechał, ponieważ nie mam powodów osobistych, żeby tam być. Jak każdy Polak żywię do tego miejsca szczególne uczucie, nie mam jednak żadnych zobowiązań rodzinnych. Leciałbym z sentymentu, zabierając miejsce komuś, kto miał w Katyniu bliskich. Dlatego zrezygnowałem ze starań.
WP: 10 kwietnia znalazł się pan jednak na Okęciu.
- Kilka dni przed wizytą poproszono mnie, żebym był osobą, która oficjalnie pożegna Lecha Kaczyńskiego. Jest taki zwyczaj proceduralno-formalny, że ktoś z urzędników kancelarii wita i żegna prezydenta. Przeważnie obowiązek ten należał do kogoś z doradców lub ministrów. Tego dnia część z nich leciała do Katynia, wielu urzędników było w rozjazdach, dlatego repertuar osób, które mogły podjąć ten obowiązek, był niewielki. Zresztą to nie był mój pierwszy raz, wcześniej wielokrotnie żegnałem prezydenta. Ale nie rwałem się do tego.
WP: Dlaczego?
- Był to zaszczyt, ale uciążliwy. 10 kwietnia wypadał w sobotę. Mieszkam kilka kilometrów za Warszawą, a na Okęciu trzeba było być o świcie. Dla mnie to była cała wyprawa. Ale jak dowiedziałem się, że do wyboru jestem albo ja, albo minister Bożena Borys-Szopa, która pochodzi ze Śląska, w związku z czym dla niej byłoby to jeszcze bardziej uciążliwe, zgodziłem się. Umówiliśmy się, że ja pożegnam, a ona powita prezydenta po powrocie. Do dziś mam przepustkę, która 10 kwietnia upoważniała mnie do jednorazowego wejścia na płytę lotniska. Taka tragiczna pamiątka.
WP: Pamięta pan, o której pojawił się na lotnisku?
- Była godzina 6.10 czy 6.15. To była bardzo specyficzna sytuacja, odbiegająca od konwencjonalnych wyjazdów, bo mimo że było tak wcześnie, na Okęciu przywitały mnie dzikie tłumy. Ten dworzec lotniczy jest bardzo mały – przypomina budynek dworca jakiejś linii podmiejskiej. Ma dziwny rozkład - nie ma tam jednej dużej poczekalni, w której jednocześnie zmieściłoby się więcej niż 20 osób. Na dole są cztery saloniki, na górze jeden. Dlatego część ludzi stała przed dworcem, część w środku. Osób było tak dużo, że obsługa lotniska, która normalnie szczegółowo sprawdza dokumenty, tym razem robiła to automatycznie na zasadzie: „dokument, następny” już bez prześwietlania bagaży. To przerastało możliwości organizacyjne tego budyneczku. WP: Jaka atmosfera panowała w środku?
- Tam była taka mozaika ludzi i emocji. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to rewia mundurów. Była już cała generalicja, każdy był w mundurze galowym, stosownym do rodzaju wojska. Do tego dochodzili biskupi, ordynariat i przedstawiciele Rodzin Katyńskich. Wszyscy odświętnie ubrani, przejęci uroczystościami, na które jechali. Wyjazd szczególnie mocno przeżywali członkowie Rodzin Katyńskich. Do tej pory mam też przed oczami obraz pani Ani Walentynowicz. Miała problem z poruszaniem się, siedziała na fotelu z przymkniętymi lekko oczami, widać było, że cierpi, że coś ją boli. Tuż przy wejściu stał Sebastian Karpiniuk z Grzegorzem Dolniakiem. Obaj mieli dość niewyraźne miny, może obawiali się lotu. W saloniku prezydenckim siedzieli wicemarszałkowie, którzy czekali na Lecha Kaczyńskiego. Na dole było też parę osób, które dobrze znałem z kancelarii, m.in. Iza Tomaszewska, ksiądz Roman Indrzejczyk, doszli do nas Janusz Kochanowski, Ola Natali_Świat, Grażyna Gęsicka. Siedzieliśmy w barku przy kawie, rozmawialiśmy,
żartowaliśmy. Pamiętam też taką charakterystyczną scenę – ktoś z lecących rozdawał napisaną przez siebie książkę na temat Katynia. Każdy dostał po egzemplarzu. Była ich cała walizka. Ja też dostałem, ale ktoś mi go chyba zabrał. Pamiętam, że zostawiłem książkę w holu. Gdy wróciłem, już jej nie było. Każdy chciał mieć pamiątkę związaną z tym wyjazdem.
WP: Czy coś wzbudziło wtedy pana niepokój?
- Nie. Nikt nie zemdlał, nikt nie podniósł głosu, nikt nie trzaskał drzwiami. Nie było żadnego zamieszania. Nic nie wskazywało na to, żeby coś było nie tak. Miałem tylko poczucie szalonego stłoczenia. Ludzie krążyli między czterema pomieszczeniami, czekając na przejście do samolotu. Większość spędzała czas na luźnych rozmowach, odświeżaniu dawnych znajomości. Nasunęło mi się wtedy skojarzenie z „Weselem” Wyspiańskiego. Ludzie wywodzący się z bardzo różnych środowisk krążyli, przemieszczali się, rozmawiali. Ten dworzec 10 kwietnia był właśnie czymś takim. Kompozycja osób, które miały lecieć do Katynia też była specyficzna. To byli często ludzie bardzo od siebie odlegli. Tymczasem znaleźli się w jednym miejscu, by lecieć w jednym celu. Myślę, że to była jedna z głębszych intencji prezydenta, żeby wziąć ludzi bardzo rożnych, którzy w obliczu tragedii sprzed 70 jednoczą się, pokonując dzielące ich bariery, i mają szansę stanąć razem wobec historii. Ta tragedia ich połączyła.
WP: Z kim pan rozmawiał tego dnia?
- Odbyłem wtedy wiele rozmów. Pamiętam, że przed wejściem zatrzymała mnie Barbara Mamińska, dyrektor biura odznaczeń w kancelarii. Ona rzadko latała, bała się. Byłem zdziwiony, że tym razem się zdecydowała. Podekscytowana tłumaczyła mi, że w Katyniu będą odznaczać wielu Rosjan. Za chwilę podjechał samochód, z którego wysiadł Sławomir Skrzypek, prezes NBP. Mam w pamięci taki widok: idzie w naszą stronę i taszczy jakieś walizy. Był to zabawny widok. Zapytałem go nawet, dokąd się wybiera z takimi bagażami. Okazało się, że wiózł złote monety dla odznaczonych i przedstawicieli Rodzin Katyńskich. , cały czas trzymał je przy sobie. Później, gdy byłem na kolejnych pogrzebach, uświadomiłem sobie, że rozmawiałem wtedy z 39 osobami. Czasem zamieniłem z nim kilka zdań, czasem więcej. Niektórych znałem przecież po kilkanaście lat. Najsmutniejsze jest to, że ja się z wieloma z tych osób umawiałem. Oni wszyscy żyli dniem jutrzejszym.
WP: Miał się pan z nimi spotkać po powrocie z Katynia?
- Tak. Rozmawiałem m.in. z Olą Natalii-Świat. Znałem ją prawie 10 lat. Zajmowała się tak jak ja sprawami gospodarczo-społecznymi, byliśmy takimi bratnimi duszami. Czasami sobie wspólnie narzekaliśmy, że jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy przejmują się pewnymi sprawami, które dla innych są po prostu nudne – niejednokrotnie razem ślęczyliśmy nad jakimiś tabelami, na bieżąco grzebaliśmy we wskaźnikach GUS-u. 10 kwietnia Ola stresowała się seminarium, które miało odbyć się po jej powrocie. Pocieszałem ją, że na pewno świetnie sobie poradzi. Pamiętam jej słowa, że musimy się koniecznie spotkać jak wróci… Przypominam sobie też rozmowę z Grażyną Gęsicką. Przed wylotem widziałem, że była strasznie poddenerwowana. Zszokowało mnie to, bo ona była bardzo spokojną osobą, podchodziła do wszystkiego z dystansem. Okazało się, że z samego rana przeczytała wywiad z jednym z byłych już dziś polityków PiS. Po powrocie chciała zająć się tą sprawą. Powiedziała, że nie może tego tak zostawić. Trudno się z nią rozmawiało, bo
ciągle była podminowana. Do poczekalni na lotnisku wbiegł też nagle Przemek Gosiewski. On zawsze był taki trochę zabiegany, w ciągłym pospiechu. Tego dnia był szczególnie zmęczony, skarżył się, że ma mnóstwo roboty, że już nie ma siły. Też mieliśmy się spotkać po jego powrocie.
WP: Pamięta pan o której pasażerowie zaczęli zajmować miejsca w samolocie?
- Przed siódmą. Jako pierwsze do samolotu zostały zaproszone Rodziny Katyńskie. Byli to głównie starsi ludzie - do samolotu trzeba było podejść pieszo, nie było żadnych autobusów, więc trochę to trwało. Później wsiedli pozostali. Zostałem w poczekalni sam. Gdy dostałem sygnał, że nadjeżdża prezydent, wyszedłem na płytę lotniska. Stał tam już generał Błasik. W międzyczasie do samolotu wsiadł wicemarszałek Jerzy Szmajdziński, który do ostatniej chwili liczył, że uda mu się przed startem porozmawiać z Lechem Kaczyńskim w saloniku prezydenckim. Później podjechał minister Handzlik, którego znałem jeszcze z czasów rządu Jana Olszewskiego. Podszedł do mnie i złapał za poły płaszcza. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Okazało się, że ponieważ się spóźnił, nie dostał rozetki, którą mieli mieć wszyscy uczestnicy uroczystości. Ja też ją dostałem. Wyrwał mi ją i przypiął sobie. Tym sposobem moja rozetka wylądowała w Smoleńsku. Minister Handzlik chwilę rozmawiał jeszcze z gen. Błasikiem nt. samolotów. Obaj dobrze się na
nich znali.
WP: Jak zachowywał się gen. Błasik? Czy widział pan, żeby kłócił się z kpt. Protasiukiem?
- Nie było żadnych sygnałów świadczących o tym, że mógłby być rozsierdzony, podminowany, czy w trakcie jakiejś awantury. Kpt. Protasiuk też nie był spięty. Wręcz przeciwnie – pamiętam jego uśmiechniętą młodą twarz.
WP: W końcu przyjechał samochód z prezydentem.
- Tak. Po około 20 minutach podjechały dwa auta. Z jednego wyskoczyli ochraniarze, z drugiego wyszli prezydent i pani prezydentowa. Zwróciłem uwagę, że Lech Kaczyński był bardzo skupiony, zamyślony. Wydaje mi się, że cały czas był skoncentrowany na swoim przemówieniu, które miał wygłosić w Katyniu. To kontrastowało z jego małżonką. Pani Maria szła jak zawsze pogodna. Emanowała taką życzliwością. Pozostał mi w głowie jej uśmiech.
WP: Od razu wsiedli do samolotu?
- Procedura nakazuje, żeby prezydent wszedł pierwszym trapem obok kabiny pilotów. Stanęliśmy tam, życzyłem im spokojnej podróży. Powiedziałem: "do zobaczenia". Później stojąc przed drzwiami dworca patrzyłem, jak samolot kołował. Wróciłem do auta, spojrzałem na zegarek - była 7.23. Samolot odleciał o 7.26. Byłem spokojny, przecież widziałem jak bezpiecznie wystartował. WP: Leciał pan kiedyś prezydenckim tupolewem?
- Tak, kilka razy i wcale nie miałem ochoty na więcej. W nim było bardzo trudno funkcjonować – w środku było bardzo głośno, ciężko się rozmawiało. Wszystko się trzęsło. Do tego dochodziła bardzo ostra klimatyzacja. Zastanawiałem się nawet, jak prezydent to znosi. W końcu spędzał w tym samolocie po kilka godzin, wiele razy w miesiącu. Lot nim to była udręka, żaden komfort. Zresztą cała flota to były rupiecie.
WP: Jak pan się dowiedział o katastrofie?
- Wróciłem do domu i położyłem się spać. Obudził mnie telefon od znajomej, która akurat odlatywała z Okęcia. Gdy usłyszałem, że samolot miał wypadek, myślałem, że to głupi żart. Przecież widziałem jak kołował tuż przed startem. Wszystko było w porządku. Znajoma powiedziała mi: „Licz się z najgorszym. Przy wypadku takiego samolotu szansa, że ktokolwiek przeżyje, jest niewielka”. Nadal jednak nie wierzyłem. Włączyłem telewizor i natychmiast oprzytomniałem. Zobaczyłem pasek z informacją o katastrofie. Potem zadzwonił do mnie jakiś dziennikarz, chciał ze mną rozmawiać. Odmówiłem. Wsiadłem w samochód i pojechałem do pałacu.
WP: Co pan tam zastał?
- W gabinecie Lecha Kaczyńskiego byli już wtedy Elżbieta Jakubiak, panie z sekretariatu, Bożena Borys-Szopa, Andrzej Duda, młody kapelan, który nas wszystkich podtrzymywał na duchu. Wszyscy płakali, nie wiedzieli, co robić. Okazało się, że byłem jedyną osobą, która mogła zweryfikować listę pasażerów. Był na niej Jacek Sasin, a wiedziałem, że on nie poleciał. Ciągle łudziliśmy się, że może ktoś jednak ocalał, że może Rosjanie nie przekazują wszystkiego. Nie wierzyliśmy, że to wszystko prawda. Do dziś żal ściska mi gardło jak o tym myślę. Później zobaczyliśmy, że przed pałacem zaczynają gromadzić się ludzie. Wyszliśmy do nich, razem się modliliśmy. Tłum gęstniał w oczach.
WP: Jakie były pana pierwsze myśli?
- Jako człowiek, który przeżył PRL, miałem jednoznaczne skojarzenia: Smoleńsk – Katyń – Rosja - Lech Kaczyński. Z racji historii traktuje Rosję - delikatnie mówiąc - z pewnym dystansem i ograniczonym zaufaniem.
WP: Jak wyglądał kolejny dzień?
- Przyjmowaliśmy powracająca ze Smoleńska trumnę z ciałem prezydenta. To był dramatyczny moment. Na lotnisku byli ludzie, parlamentarzyści którzy wrócili pociągiem z Katynia. Wszyscy załamani, z oczami czerwonymi od łez. Wielu z nich uściskałem. To był koszmar.
WP: Rozmawiał pan wtedy z Jarosławem Kaczyńskim?
- Nie. On był otoczony przez najbliższych współpracowników. Zapewnili mu taki płaszcz ochronny, żeby media go nie rozdrapały. To facet ze skały. Był wtedy w bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, jego matka była ciężko chora. Jarosław Kaczyński przez długi czas nie mówił jej o katastrofie. Sytuacja jak z greckiej tragedii. Kiedy wszystko się wali, człowiek zderza się z nieszczęściem z każdej strony.
WP: Potem nastąpiła seria pogrzebów kolejnych ofiar.
- Witałem prawie wszystkie trumny, które wracały do kraju, chodziłem na pogrzeby. Niby funkcjonowałem normalnie, ale do tej pory został we mnie ból i smutek. Największą stratę poniosły oczywiście rodziny ofiar, ale dla mnie to była ogromna tragedia. Znalem tych wszystkich ludzi. I nagle wszystko się skończyło.
WP: Uczestniczył pan również w uroczystościach na Wawelu. Pierwotnie przyjazd na nie zapowiedzieli przedstawiciele 98 państw. Ostatecznie przybyło tylko kilku… Jak pan to odebrał?
- Było mi przykro, że tak mało osób przyjechało na pogrzeb naszego prezydenta. Wytłumaczenie sytuacyjne było oczywiście jednoznaczne, ale jak pokazał chociażby prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili, jeśli komuś naprawdę zależało, to można było pokonać trudności i przyjechać. Czułem wtedy smutek, żal, rozgoryczenie. Jak człowieka dotyka nieszczęście, to chciałby czuć wsparcie innych. Myślę, że mogliśmy oczekiwać większego wsparcia emocjonalnego, bezpośredniej obecności. Stało się jednak jak się stało. Na szczęście na uroczystości przyszło mnóstwo Polaków. To było taką rekompensatą. Może nawet lepiej, że ludzie byli z nami, niż miałoby być tak, że byłyby głowy innych państw, a ludzie by się od nas odwrócili.
WP: Po okresie jedności pod pałacem prezydenckim bardzo szybko ludzie się podzielili. Zaczęła się „walka” o krzyż.
- Usiłowałem spojrzeć na to jako psycholog. To było zderzenie różnych rzeczy: i polityki, i emocji, i indywidualnych procesów psychologicznych. Większość z nas boi się śmierci. Taka katastrofa uruchamia olbrzymi lęk. Ludzie różnie sobie z nim radzą. Jedni znajdują oparcie w wierze, inni w byciu razem z innymi. Są ludzie, którzy starają się ten lęk wytłumić, zaprzeczyć mu. Niszczą też jego objawy u innych. Mieszanka polityki i sposobów radzenia sobie z tą stratą i lękami spowodowała różne zachowania, które są trudne do zaakceptowania, a nawet bolesne. Uważam, że ludzie powinni mieć prawo do przeżywania żałoby tak jak im dyktuje serce. Należy im w tym pomagać, zapewnić warunki, gdzie mogliby do końca przeżyć tę tragedię. Dla jednego będzie to tydzień, dla drugiego rok, a dla innego całe życie. Ale odbieranie im tej możliwości jest nie w porządku. Im więcej emocji się przeżyje, mniej wytłumi, tym lepiej dla wszystkich.
WP: Jarosław Kaczyński co miesiąc organizuje marsze na Krakowskim Przedmieściu. Wziął pan kiedyś udział w którymś z nich?
- Nie, nigdy. Czuje się związany cały czas emocjonalnie z tym miejscem, nie muszę tam być fizycznie. Cieszę się jednak, że ludzie wciąż pamiętają o ofiarach. Chciałbym, żebyśmy bardziej pamiętali o tych ludziach, o tym kim byli, co osiągnęli niż o samej katastrofie. Na razie tak nie jest.
WP: Co będzie pan robił 10 kwietnia?
- Myślę, że pójdę pod pałac. Pewnie wrócą do mnie wszystkie wspomnienia, emocje. Cały czas mam w głowie obraz tych ludzi na lotnisku, ich rozmowy, głosy... Być może czas będzie goił rany. Czasami mam takie poczucie, że przeleciał obok mnie anioł śmierci. Przez pierwsze dwa dni starałem się nie odbierać telefonów. Potem jak odsłuchiwałem zostawione wiadomości, okazało się, że dzwoniło do mnie wiele osób, które chciały się upewnić, że mnie nie było w tym samolocie. Ciarki przechodziły mi po plechach. Cały czas czuję ciężar 10 kwietnia. Przecież byłem na Okęciu, żegnałem tych ludzi. Czasami sobie myślę, że może mogłem coś zrobić, żeby ten samolot nie odleciał? To takie dziecinne myślenie. Każdy nosi w sobie jakieś naznaczenie.
WP: Czy wierzy pan, że poznamy przyczyny katastrofy? Dowiemy się, co się stało 10 kwietnia?
- Wierzę, że tak, choć nie wiem, kiedy to nastąpi. Myślę również, że nigdy nie będę do końca pewien, czy mamy wszystkie, kompletne informacje na temat katastrofy. Moje dotychczasowe doświadczenia nastawiają mnie sceptycznie. Zawsze będą jakieś znaki zapytania. Katastrofa pokazała niesprawność polskich instytucji. Teraz najważniejsze, czy wyciągniemy z tego odpowiednie wnioski.
Paulina Piekarska, Wirtualna Polska
Andrzej Klarkowski- socjolog, psycholog społeczny; od 1991 r. pracuje w administracji centralnej na stanowiskach analityczno-doradczych. Od 2006 r. pełnił funkcję doradcy Lecha Kaczyńskiego w kwestiach społeczno-gospodarczych. Był też przedstawicielem prezydenta w Radzie CBOS.