PublicystykaShlomo Ben-Am: decyzje Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie

Shlomo Ben‑Am: decyzje Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie

Prezydent elekt Donald Trump wielokrotnie wypowiadał się na temat spraw zagranicznych i nadal w gruncie rzeczy nie powiedział nic konkretnego. Jego mętne wypowiedzi nie pozwalają się zorientować, jak faktycznie będzie wyglądać polityka zagraniczna w jego wykonaniu. Co więcej, raczej nie ma powodów przypuszczać, że to, co zaprezentuje Trump, będzie leżało w interesie Ameryki i reszty świata - pisze Shlomo Ben-Ami, były minister spraw zagranicznych Izraela. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach, w ramach współpracy z Project Syndicate.

Shlomo Ben-Am: decyzje Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie
Źródło zdjęć: © East News | AFP/OLEKSANDR RATUSHNIAK

Trump jest biznesmenem, a nie mężem stanu - myśli w kategoriach krótkoterminowych zysków i strat. To nastawienie jest dobrze widoczne m.in. w jego licznych zapowiedziach, że partnerzy USA będą musieli ponosić większe koszty związane z członkostwem w sojuszach bezpieczeństwa. W czasie, gdy piętrzą się wyzwania i rosną globalne zagrożenia, ta ograniczona, izolacjonistyczna postawa raczej nie przyniesie nikomu korzyści.

Jednym z regionów, których Trump nie będzie mógł zignorować, jest niewątpliwie Bliski Wschód. Zwłaszcza kryzys w Syrii będzie angażował USA, przy czym w tym przypadku opcje Trumpa mogą być bardzo ograniczone. Prawdę mówiąc, sojusznicy Ameryki, tzw. "umiarkowani" dżihadyści, są równie trudni do przełknięcia co prezydent Bashar al-Assad, a Państwo Islamskie absolutnie nie zostało jeszcze pokonane.

Były burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani, bliski doradca Trumpa i być może przyszły członek jego gabinetu, określił ISIS jako kluczowy cel amerykańskiej polityki zagranicznej. Trump stwierdził, że wie więcej o planach ISIS niż sami generałowie. Cóż, jest to raczej mało prawdopodobne. Aby autentycznie pokonać ruch, który świetnie rozwinął się w chaosie, należy przede wszystkim zbudować porządne organizmy państwowe, a to jest zadanie, do którego Trump nie ma ani cierpliwości, ani odpowiedniego nastawienia.

Jeśli Trump postawi na czysto militarne rozwiązania, szybko zorientuje się, że każde "zwycięstwo" prowadzi wyłącznie do eskalacji przemocy i terroru. I tak jak na przykład odbicie Rakki czy Mosulu przez koalicję dowodzoną przez USA poprawiłoby pozycję Ameryki wśród jej sunnickich sojuszników, to jednocześnie zmniejszyłoby ciśnienie na linii Rosja-Iran-Hezbollah. Po wyjściu ISIS z Mosulu, popierane przez Iran szyickie jednostki paramilitarne, opętane szałem zabijania, zaatakowałyby mniejszość sunnicką. Wynikły z tego chaos, a także rosnąca presja na społeczność sunnicką, niechybnie doprowadziłyby do nowych aktów terroru, czy to pod nazwą ISIS czy jakiejś zupełnie nowej grupy.

Cokolwiek Trump zmajstruje w Syrii, jedno jest pewne - będzie działał pod wypływem rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. W tym konflikcie Trump musi uniezależnić Amerykę od Rosji, aby uniemożliwić Putinowi używanie swojej silnej pozycji w Syrii jako karty przetargowej w kwestii Ukrainy.

Tutaj oczywiście pojawia się duży znak zapytania, czy Trump w ogóle będzie próbował ograniczać zapędy Putina - polityka, dla którego wielokrotne wyrażał podziw. Ale amerykańskie służby bezpieczeństwa i dowództwo wojskowe wraz z takimi senatorami, jak choćby John McCain, raczej nie pozwolą Trumpowi na wzmocnienie Rosji poprzez poddanie się zarówno na froncie syryjskim, jak i na Ukrainie. Co więcej, złożenie broni na Ukrainie zachęciłoby Rosję do dalszego umacniania swojej pozycji w rzekomej "rosyjskiej sferze wpływów", co z kolei potencjalnie mogłoby doprowadzić do rozpadu NATO.

Sądząc z wypowiedzi z czasu kampanii, Trump może się w ogóle nie przejąć demontażem NATO - ani żadnym innym sojuszem bezpieczeństwa, przynajmniej jeszcze nie na tym etapie. Taka optyka może być dramatyczna w skutkach, choćby z racji na to, że brak amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa może doprowadzić do rozprzestrzeniania broni jądrowej.

Szczególnie niepokojąca jest obietnica Trumpa wycofania się z umowy nuklearnej z Iranem. Iran w pełni przygotował Hezbollah do prowadzenia wojny zastępczej wszędzie tam, gdzie trzeba uderzyć we wrogów Iranu. Co więcej, zawieszenie umowy nuklearnej sprawi, że Iran momentalnie stanie się potęgą jądrową. W regionie, który jest w zasadzie pozbawiony architektury bezpieczeństwa, organizacje terrorystyczne z łatwością będą mogły zdobyć własną, prymitywną broń nuklearną.

W takiej sytuacji zrażeni sojusznicy Ameryki na Bliskim Wschodzie - Arabia Saudyjska, Egipt i Izrael - powinni zmienić nastawienie i zamiast sprzeciwiać się umowie nuklearnej z Iranem, zacząć namawiać Trumpa na jej utrzymanie. Również zapowiedź obniżenia poziomu wsparcia finansowego dla zagranicznych sojuszników - element strategii Trumpa "America First" - powinna ostudzić ich radość Trumpa wyboru na prezydenta.

Kolejnym zrażonym sojusznikiem, który może mieć wpływ na decyzje Trumpa na Bliskim Wschodzie, jest Turcja, która od paru miesięcy prowadzi politykę odprężenia w stosunkach z Rosją. Aby ocalić dwustronną relację z Turcją, Trump musiałby poświęcić partnerstwo z Kurdami - a pamiętajmy, że to właśnie bojówki kurdyjskie były najbardziej godnym zaufania sojusznikiem Ameryki w bitwach o Mosul i Rakkę.
Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan zapewne chce zwycięstwa nad ISIS, ale jeszcze bardziej zależy mu na zgnieceniu jakichkolwiek nadziei Kurdów na autonomię. Próby nagrodzenia Kurdów poprzez wsparcie ich dążeń niepodległościowych byłyby nie do zaakceptowania dla Erdogana, i to do tego stopnia, że mógłby nawet sabotować walkę z ISIS, żeby nie dopuścić do takiego scenariusza. Jeśli weźmiemy pod uwagę też sprzeciw Iraku, Syrii i Iranu, staje się jasne, że niepodległy Kurdystan na razie mrzonki.

Może natomiast zacząć się rozmowa o niepodległości Palestyny. Na swój chaotyczny sposób Trump zasugerował nowe otwarcie i dał wielu Palestyńczykom nadzieję, że jego wybór będzie w ich interesie. Tymczasem fanatyczny ruch osadniczy w Izraelu ma dokładnie odwrotne wrażenie, i postrzega zwycięstwo Trumpa jako przyzwolenie na niczym nieograniczoną ekspansję osiedli w Palestynie.

W jaki sposób Trump użyje wpływów Ameryki w konflikcie izraelsko-palestyńskim - jedynej kwestii na Bliskim Wschodzie, gdzie Stany mają realnie coś do powiedzenia? To może zależeć od bieżących wydarzeń w regionie. Zwłaszcza dziki pęd budowy nowych osiedli może doprowadzić do wybuchu trzeciej, wyjątkowo ostrej intifady w Palestynie.

Trump nie powinien czekać na kryzys, i już teraz mieć gotową agendę. Powinien się zorientować, że to właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek od 1948 roku, bliskowschodni sojusznicy Ameryki mają powody, aby chcieć pokoju z Izraelem i współpracować z nim na rzecz bezpieczeństwa w regionie - a taki scenariusz będzie możliwy tylko wówczas, jeśli powstanie państwo palestyńskie. Takie rozwiązanie również pomogłoby w pojednaniu Ameryki z krajami arabskimi, co byłoby bardzo dobre z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego USA. W tym przypadku Trump nie powinien się wahać ani chwili i podjąć właściwe działania.

Shlomo Ben-Ami

Shlomo Ben-Ami - były minister spraw zagranicznych Izraela. Wiceprezes fundacji Toledo International Center for Peace. Autor książki "Blizny wojny, rany pokoju: Tragedia izraelsko-arabska".

Copyright: Project Syndicate, 2016

Źródło artykułu:Project Syndicate
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)