Prof. Antoni Dudek: 4 czerwca miliony Polaków przetrąciły kręgosłup komunistycznej dyktaturze
- Niezależnie od licznych ułomności tego procesu - to właśnie 4 czerwca miliony Polaków przetrąciły kartkami do głosowania kręgosłup komunistycznej dyktaturze. Każdy, kto ocenia wyżej III RP od PRL powinien uznać 4 czerwca za dzień w którym Polska zaczęła zmieniać się na lepsze - pisze prof. Antoni Dudek w artykule dla WP.PL.
03.06.2014 | aktual.: 04.06.2014 17:35
W połowie marca 1989 r. Aleksander Kwaśniewski, Jerzy Urban, Mieczysław Rakowski i podsekretarz stanu w rządzie tego ostatniego polityka - Marcin Borowicz, założyli się o wynik wyborów do parlamentu, które miały się odbyć za niespełna trzy miesiące. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat takie zakłady miały w ogóle sens, gdyż wynik głosowania nie był z góry przesądzony. Kwaśniewski oceniał wówczas, że władze i opozycja zdobędą w Senacie po połowie mandatów, zaś Urban dawał nawet władzom niewielką przewagę. Jeszcze większym optymistą był premier Rakowski, który przewidywał, że kandydaci władz zdobędą ponad 60 proc. mandatów do Senatu. Zakład, którego stawką było 5 tysięcy ówczesnych złotych, wygrał Borowicz, który był największym pesymistą szacując, że to opozycji przypadnie 60 proc.
Kalkulacja ludzi z ekipy Jaruzelskiego opierała się na założeniu, że "Solidarność" uzyska poparcie jedynie w dużych miastach, natomiast w regionach mniej zurbanizowanych zwyciężą kandydaci obozu rządzącego. Trafność tej opinii zdawały się potwierdzać oceny SB szacującej, że w większości mniejszych ośrodków opozycja nie posiada żadnych struktur, a prawdopodobieństwo, że zdoła je zbudować w ciągu krótkiej, niespełna dwumiesięcznej kampanii, wydawało się bliskie zera.
"Idziemy na rzeź jak barany"
Szanse PZPR i jej sojuszników wzmocnić miał zaproponowany przez władze większościowy system wyborczy: z każdego z 49 istniejących wówczas województw - niezależnie od liczby mieszkańców - miano wybierać po dwóch senatorów. Preferowało to małe, rolnicze województwa, gdzie władze spodziewały się odnieść zwycięstwo. Mimo wielu prób, negocjatorom z "Solidarności" nie udało się doprowadzić do powiązania liczby mandatów z ilością mieszkańców danego województwa. Jedynym ustępstwem władz była zgoda na propozycję Tadeusza Mazowieckiego by przyznać województwom warszawskiemu i katowickiemu po trzy miejsca w Senacie. W ten zresztą sposób osiągnięto okrągłą liczbę 100 senatorów.
"Sami sobie zakładamy pętlę, idziemy na rzeź jak barany" - ostrzegał na kilka miesięcy przed wyborami gen. Czesław Kiszczak, minister spraw wewnętrznych i prawa ręka gen. Jaruzelskiego. Kiszczak, główny architekt okrągłego stołu, był jednak przekonany, że niekorzystne dla komunistycznych władz nastroje uda się odwrócić, gdyż "nie możemy stracić władzy przy pomocy kartki wyborczej". Prowadziło go to do stwierdzenia, które z powodzeniem można uznać za leitmotiv kampanii prowadzonej przez PZPR i jej sojuszników: "Dla nas najważniejsze jest wygranie wyborów, a nie styl, w jakim je wygramy".
Lech Wałęsa w czasie kampanii wyborczej przed wyborami do Sejmu i Senatu, maj 1989 r. fot. PAP/Jerzy Ochoński
To zdanie pasowałoby jak ulał do wyborów ze stycznia 1947 r., które komuniści poprzedzili falą terroru zakończoną sfałszowaniem wyników dających zwycięstwo opozycyjnemu PSL Stanisława Mikołajczyka. W 1989 r. styl był jednak ważny i to on przesądził o decyzji pokaźnej części wyborców, którzy ostatecznie poparli kandydatów Komitetu Obywatelskiego "Solidarność". Kampania wyborcza tych ostatnich, obfitująca w otwarte imprezy plenerowe i mitingi, kontrastowała z bezbarwną i anemiczną akcją kandydatów PZPR i jej sojuszników. "Wizualnie widać pojedyncze plakaty PZPR, SD i ZSL lecz o ogólnej treści bez wyraźnego autorstwa, ale nikną one w powodzi plakatów opozycji" - informował Warszawę zaniepokojony funkcjonariusz SB z Chełma. "Bardzo często spóźnialiśmy się i w konsekwencji w niektórych miastach i wsiach przegrywaliśmy z 'Solidarnością' tzw. wojnę plakatową" - oceniono samokrytycznie już po wyborach w koszalińskim Komitecie Wojewódzkim PZPR. Po wieloletniej nieobecności na legalnym forum życia publicznego, taka
wizualna dominacja miała ogromne znaczenie dla pozyskania zdezorientowanej większości elektoratu. Tym większe, że już w trakcie kampanii dla wielu jej uczestników stało się jasne, że 4 czerwca odbędą się nie tyle wybory, co plebiscyt: za lub przeciw systemowi rządów opartemu na monopolistycznych rządach PZPR.
Początek końca PRL
PZPR - dysponując niemal całkowitą kontrolą nad środkami masowego przekazu - nie potrafiła utrzymać spójnej polityki promowania wybranych, najlepszych kandydatów. Dopiero 30 maja, a zatem na niespełna tydzień przed dniem wyborów, Sekretariat KC PZPR podjął decyzję o "dokonaniu ostatecznych ustaleń koalicyjnych w sprawie preferencji kandydatów PZPR, ZSL i SD na senatorów". W czasie dyskusji poprzedzającej podjęcie tej decyzji, Jerzy Urban, którego na czas wyborów postawiono na czele Radiokomitetu, musiał bronić się przed zarzutami wybiórczego traktowania kandydatów koalicyjnych mówiąc, że "TV popularyzuje tych, którzy są na liście. Nie może jednak popularyzować wszystkich". Wyjaśnienie to - dość oczywiste w kontekście nadmiernej liczby kandydatów koalicyjnych, których do stuosobowego Senatu było ponad trzystu - nie zostało jednak dobrze przyjęte, a "tow. W. Jaruzelski polecił pilnie zbadać, dlaczego niektórzy kandydaci nie są popularyzowani".
O ile kandydaci PZPR walczyli dość ostro o pokazywanie ich w telewizji, o tyle do promowania w partyjnych gazetach odnosili się już z mniejszym entuzjazmem. Jak informował w swoim raporcie ambasador USA w Warszawie John Davis, kandydujący na senatora Longin Pastusiak "dowiedziawszy się 30 maja o poparciu jego kandydatury przez partyjny dziennik 'Trybuna Ludu' był szczerze zmartwiony. Nazwał takie poparcie - sformułowanie to słyszy się coraz częściej - 'pocałunkiem śmierci'". Prawdziwy "pocałunek śmierci" przekazali ekipie Jaruzelskiego księża i biskupi Kościoła katolickiego. Na nic zdało się uchwalenie w połowie maja dwóch ustaw spełniających podnoszone od lat żądania hierarchii kościelnej. Większość duchowieństwa nie dała się władzom przekupić i aktywnie wsparła kampanię opozycji. "My Kościołowi zaufaliśmy, a oni okazali się jezuitami. Przecenili nasze możliwości, a my okazaliśmy się pozbawieni bazy" - komentował już po wyborach z rozżaleniem sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Stanisław Ciosek.
W końcu maja na posiedzeniu Sekretariatu KC gen. Jaruzelski poinformował obecnych jak zamierza oceniać wyniki wyborów do Senatu. Zdobycie przez kandydatów koalicji 51-60 proc. mandatów uznawał za "wynik dobry, 41-49 - zły, a poniżej 40 proc. bardzo zły". Nawet jeśli generał nieco zawyżał skalę ocen pragnąc w ten sposób zmobilizować zebranych, to podane liczby zdają się odzwierciedlać rozmiary złudzeń jakie wciąż żywił. Ich zestawienie z rzeczywistymi rezultatami dobrze oddaje rozmiary szoku jakiego nazajutrz po 4 czerwca doznał Jaruzelski i jego najbliżsi współpracownicy. Tego właśnie dnia rozpoczęła się trwająca przez kolejne dwa lata droga od PRL do III RP, która zakończyła się całkowicie wolnymi wyborami parlamentarnymi w październiku 1991 r. Dlatego - niezależnie od licznych ułomności tego procesu - to właśnie 4 czerwca miliony Polaków przetrąciły kartkami do głosowania kręgosłup komunistycznej dyktaturze. Każdy, kto ocenia wyżej III RP od PRL powinien uznać 4 czerwca za dzień w którym Polska zaczęła
zmieniać się na lepsze.
prof. Antoni Dudek dla Wirtualnej Polski