Pożar poznańskiej kamienicy. "Rodzice nie mają nic"

- W domu zostały okulary, leki. Rodzice nie mają dosłownie nic, są zagubieni - mówi córka mieszkańców poznańskiej kamienicy po pożarze. Jak dodaje, zostali też bez gotówki. Jeden z poszkodowanych, który chciał wrócić po psy, jest w stanie krytycznym. Poparzony jest również mieszkaniec, który zaalarmował służby o pożarze.

Miejsce pożaru i wybuchu w kamienicy w Poznaniu
Miejsce pożaru i wybuchu w kamienicy w Poznaniu
Źródło zdjęć: © PAP | Jakub Kaczmarczyk

Pożar kamienicy w Poznaniu miał miejsce w nocy z soboty na niedzielę. Dwóch strażaków zginęło w czasie akcji ratunkowej, a 11 zostało poszkodowanych. Część ofiar wciąż znajduje się w szpitalach, a dwóch z nich - najciężej rannych - jeszcze w niedzielę przetransportowano do centrum leczenia oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Mają poparzenia twarzy.

Poszkodowanych zostało także trzech mieszkańców, w tym pan Artur, który przebywa w szpitalu w Nowej Soli w stanie krytycznym. Mężczyzna próbował wrócić do środka po psy. Zwierząt nie udało mu się uratować, a on sam w wyniku eksplozji ma poparzone 70 proc. ciała.

W trakcie akcji gaśniczej ewakuowano w sumie 120 osób - mieszkańców kamienicy objętej pożarem, ale także dwóch sąsiednich budynków.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

To oni zaalarmowali służby i mieszkańców

Jedni z mieszkańców - Krzysztof Juszkiewicz wraz z żoną - już spali, gdy zaczął się pożar. Udało im się jednak usłyszeć alarm czujki dymu z lokalu, znajdującego się pod ich mieszkaniem. Mężczyzna wyszedł i ujrzał gęstą chmurę dymu, która kanałami wentylacyjnymi ulatniała się z ich kamienicy. Zaalarmował służby, obudził sąsiadów i zarządził ewakuację.

Mieszkańcy, którzy dzięki informacji na temat zagrożenia zdążyli opuścić budynek przed wybuchem mówią, że to "dzięki Krzysztofowi żyją".

Mężczyzna wskazuje, że pół godziny po przyjeździe strażaków, pokazywali im drugie wejście do piwnicy, "bo to od strony ulicy było już bardzo zadymione". - Słyszeliśmy, jak próbują się przebić przed drzwi do tego miejsca, skąd najprawdopodobniej ulatniał się dym. W tym momencie uderzyła nas fala ognia - mówił pan Krzysztof, dodając, że "zaraz po pierwszym wybuchu nastąpił drugi, potężniejszy". On sam zdążył jedynie się odwrócić i odepchnąć syna. Po wybuchu ma poparzone obie nogi. - Fala uderzeniowa odrzuciła syna na kilka metrów - informuje.

"Rodzice w pożarze stracili wszystko"

Gdy Irena Ryszka-Jaśkiewicz i Janusz Ryszka opuszczali mieszkanie z pomocą studentki, która pomogła im zejść ze schodów. Ich córka, która wynajęła mieszkanie w sąsiedniej kamienicy, aby opiekować się rodzicami, opowiada, że gdy zobaczyła, co się dzieje, "wybiegła z domu tak, jak stała", zabierając tylko swojego psa.

- Ludzie stali już przed kamienicą, pytałam ich o rodziców. Na szczęście okazało się, że są bezpieczni i siedzą na ławeczce - mówi Magdalena Jaśkiewicz. Rodzicom nie udało się niczego zabrać z mieszkania. - W pożarze stracili wszystko: rzeczy, dokumenty - przekazuje kobieta.

- W domu zostały okulary, leki. Oni nie mają dosłownie nic, są zagubieni. Ojczym jest ciężko chory, nie rozumie, co się stało, chce wracać do domu - dodaje zrozpaczona pani Magdalena.

W czwartek w Tuchorzy pożegnano pierwszego ze zmarłych strażaków - 33-letniego Łukasza Włodarczyka. - Był chłopcem, który chciał zostać strażakiem. Tak jak jego ojciec - mówił starszy brygadier Jan Krynicki, kapelan krajowy Straży Pożarnej, przypominając też, że zmarły był również ratownikiem medycznym, a oprócz tego pomagał uchodźcom z Ukrainy. Łukasz Włodarczyk został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność przez prezydenta RP, otrzymał też pośmiertny awans na starszego ogniomistrza.

Pogrzeb drugiego ze zmarłych strażaków odbędzie się w piątek.

Czytaj też:

Źródło: Gazeta Wyborcza

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (27)