ŚwiatPostawili się Chinom - tego było za dużo

Postawili się Chinom - tego było za dużo

Birma mówi: dość! Do tej pory prezydent Thein Sein potulnie spełniał życzenia Pekinu. Teraz ogłosił, że budowa olbrzymiej elektrowni wodnej, wznoszonej przez Chińczyków, zostanie wstrzymana. Projekt od początku spotkał się z protestami wielu grup społecznych - opozycjonistów, ekologów i mniejszości etnicznych. Czy to oznacza, że po 50 latach rządów okrutnej junty wojskowej, nowy rząd wreszcie zaczął słuchać swoich obywateli?

Postawili się Chinom - tego było za dużo
Źródło zdjęć: © AFP | Soe Than Win

03.10.2011 | aktual.: 03.10.2011 13:00

Inwestycja warta 3,6 miliarda dolarów była budowana na rzece Irrawaddy w stanie Kaczin. Prezydent zapowiedział, że obecny rząd birmański nie będzie kontynuował tej inwestycji podczas obecnej kadencji, która kończy się w 2015 roku. Sein stwierdził, że budowa tamy i kompleksu hydroelektrowni jest "wbrew woli ludu".

Rząd słucha ludu

Prawie całą energię wyprodukowaną przez elektrownie planowano eksportować Chińczykom. Energetyczna infrastruktura Birmy pozostawia wiele do życzenia - tylko 20% obywateli ma stały dostępu do elektryczności, a rząd musi zaopatrywać się w energię m. in. w Chinach. Niewykluczone, że prąd wyprodukowany w elektrowni na terenie Birmy, wędrowałby do potężnego sąsiada, a stamtąd powracałby do źródła.

- Społeczeństwo birmańskie coraz częściej okazuje niechęć wobec Pekinu. Birmańczykom nie podoba się to, że Chińczycy czują się panami w cudzym państwie - ocenia prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i były dyplomata, który wiele lat spędził w Birmie.

Sprzeciw wobec chińskiej tamy zjednoczył ludność. Przeciwko budowie protestowali obrońcy środowiska, działacze opozycyjni i przedstawiciele grup etnicznych. W sierpniu przyłączyła się do nich Aung San Suu Kyi - laureatka Pokojowej Nagrody Nobla. Wśród opozycjonistów głęboko zakorzeniona nieufność miesza się dziś z entuzjazmem. Wielu działaczy twierdzi, że władza po raz pierwszy wysłuchała apelu społeczeństwa. Inni mówią, że w ciągu kilku miesięcy rządów nowego gabinetu zmieniło się więcej niż przez 50 lat trwania junty.

Jeszcze 11 września birmański minister energetyki stwierdził, że tama powstanie bez względu na to, co sądzą o niej opozycjoniści i protestujący ekolodzy. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie. Władza nie bawiła się w półśrodki i siłą rozpędzała każdy protest.

Przeciwnicy narzekali na niefortunną lokalizację inwestycji. Twierdzili, że powstanie elektrowni zmusi tysiące mieszkańców okolicznych wiosek do opuszczenia swoich domostw. Suu Kyi twierdzi, że w wyniku prac wykonanych do tej pory, swoje domy już straciło 12 tys. ludzi (oficjalne szacunki rządowe są sześć razy mniejsze).

Kwestią podnoszoną przez protestujących była także nieodwracalna zmiana środowiska naturalnego, które wpłynęłaby na ludność pozostałą na tym terenie. Ujścia dwóch rzek wpadających do Irrawaddy - Malikha i Maykha - są matecznikiem etnicznej mniejszości Kaczinów. Inwestycja stanowiła realne zagrożenie dla ich kulturowego dziedzictwa. Jednak ten górski lud, nie zamierzał się tak łatwo poddawać. W czerwcu po raz pierwszy od 20 lat Kaczinowie chwycili za broń. Rejon budowy stał się miejscem ostrych starć partyzanckiej armii z siłami rządowymi.

Czytaj więcej: Nadepnęli na odcisk Chinom - co się z nimi stanie?

Walki, protesty opozycji, ekologów - wszystko to sprawiło, że Thein Sein uznał dalszą współpracę przy chińskiej inwestycji za zbyt kosztowną. - Wobec szeregu zagrożeń: suszy, podtopień, zmiany ekosystemu i w końcu walk etnicznych, Birma powiedziała Chinom: "Nie!". W ostatnich latach na próżno szukać podobnej sytuacji w stosunkach obu państw. Taka decyzja może być próbą otwarcia się na inne kraje polityce zagranicznej - mówi Góralczyk.

Łagodzenie kursu

Thein Sein został zaprzysiężony w dniu, w którym Than Shwe, najważniejszy generał w kraju, podpisał dekret rozwiązujący juntę wojskową. Gdy Sein stanął na czele państwa, zgodnie mówiono, że są to tylko kosmetyczne zmiany. Podejrzewano, że pod fasadą quasi-demokratycznego rządu, wciąż będą kryli się ci sami wojskowi, ale tym razem bez mundurów. W istocie tak się stało - dużą część gabinetu prezydenta stanowią emerytowani wojskowi. Gdy Sein w sierpniowym orędziu zapowiadał stopniową demokratyzację kraju, wielu analityków twierdziło, że takie deklaracje są obliczone jedynie na wywarcie dobrego wrażenia. Wskazywano, że Sein wywodzi się z tego samego generalskiego szczepu, który rządził Birmą przez niemal 50 lat. W birmańskiej juncie był on generałem numer cztery, jednocześnie pełniąc funkcję premiera kraju.

W listopadzie 2010 roku junta uwolniła czołową opozycjonistkę, ale to dopiero rząd Thein Seina zaczął z nią rozmawiać. W ostatnim czasie Suu Kyi kilkakrotnie spotykała się z birmańskim ministrem pracy i pomocy społecznej. W tym miesiącu liderka po raz pierwszy od 23 lat opublikowała w prasie własny artykuł, który znalazł się na pierwszej stronie jednego z poczytnych tygodników, a dla innej gazety udzieliła wywiadu.

W tym samym czasie rząd sukcesywnie zdejmuje blokady z kolejnych stron internetowych - ostatnio z kilku emigracyjnych serwisów, które od lat stały w opozycji do junty generałów. Thein Sein zaprosił również do powrotu wszystkich uchodźców politycznych.

Diametralne zmiany następują także w stosunkach międzynarodowych. - Prezydent zaczyna przeprowadzać dosyć istotny zwrot w kierunku Zachodu. Dowodem na to jest szereg wizyt. Birmę w lipcu odwiedzili amerykański senator Johna McCain oraz australijski minister spraw zagranicznych Kevin Rudd. W połowie września z wizytą przyleciał Kurt M. Campbell, doradca ds. polityki wschodnio-azjatyckiej w amerykańskim Departamencie Stanu - wylicza Góralczyk. Eksperci z think thanku International Crisis Group w swoim wrześniowym raporcie dotyczącym Birmy podkreślili wagę wizyty amerykańskiego senatora. McCain jest znany z wystąpień popierających Suu Kyi, zawsze wspierał także sankcje nakładane przez społeczność międzynarodową.

Zbliżenie z Zachodem napotyka jednak na przeszkodę. W niewoli wciąż przebywa ponad dwa tysiące więźniów politycznych, a życie na prowincji jest paraliżowane przez działalność licznych armii partyzanckich, które ścierają się z siłami rządowymi, co zmusiło do uchodźstwa około 200 tys. Birmańczyków. Sukces nowego otwarcia zależy od uporządkowania tych spraw.

A sukcesem byłoby już samo zniesienie sankcji, które społeczność międzynarodowa nałożyła na Birmę. Unia Europejska, Stany Zjednoczone i Kanada wciąż utrzymują w mocy wiele obostrzeń. Najbardziej dotkliwe są amerykańskie, odnowione w 2009 roku przez prezydenta Baracka Obamę. W wieloletniej izolacji na scenie międzynarodowej można szukać głównej przyczyny obecnej polityki prezydenta Seina. Birma nie chce dłużej być niechcianym dzieckiem Azji.

Co dalej?

W ciągu zaledwie kilku miesięcy prezydent poczynił wyraźne kroki w kierunku zmian. Jednak wciąż nie wiadomo, czy stać go na dokończenie tego, co tak odważnie rozpoczął. Eksperci z think tanku ICG są dobrej myśli. "Po 50 latach dyktatury można dostrzec czytelne sygnały, zapowiadające nowy rodzaj przywództwa politycznego w Birmie. Władza pozwala na dyskusję i społeczne inicjatywy, które jeszcze kilka miesięcy temu byłyby nie do pomyślenia" - możemy przeczytać w ich raporcie.

Wiele wskazuje na to, że to dopiero początek zmian. W 2014 roku Birma chce objąć przewodnictwo nad państwami organizacji ASEAN. Nowe, łagodniejsze oblicze może pomóc w zaskarbieniu poparcia dla kandydatury.

Z drugiej strony, nowe rozdanie w Birmie, a w szczególności wstrzymanie budowy chińskiej elektrowni może skomplikować stosunki z Chinami. Handel międzynarodowy między tymi państwami z roku na rok gwałtownie wzrastał, tak samo jak ilość funduszy inwestowanych przez Pekin.

Prezydenta czeka trudne zadanie. Musi przekonać państwowe konsorcja z Chin, by zawiesiły prace budowlane i jednocześnie nie może zrazić do siebie najważniejszego partnera gospodarczego, przynajmniej dopóki nie zdobędzie zaufania innych państw.

Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)