PiS po liftingu [OPINIA]
Patrząc na przedstawionych przez Jarosława Kaczyńskiego kandydatów, mających otwierać listy Zjednoczonej Prawicy w poszczególnych okręgach, można mieć wrażenie kontynuacji. Nie ma na nich bowiem ani jednej znaczącej postaci, której pozyskanie wskazywałoby, że PiS otworzyło się na nowe środowisko polityczne czy społeczne - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Antoni Dudek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Dlaczego zatem, jak ustalili dociekliwi dziennikarze, posiedzenie kierownictwa PiS, na którym ustalono listę tych osób, zakończyło się - po wielogodzinnych obradach - dopiero około trzeciej nad ranem? A Kaczyński, prezentując jej skład, stwierdził: "Była to długa praca, niełatwa, bo kandydatów przede wszystkim na te najwyższe miejsca, a jeszcze bardziej na jedynki, było wielu".
A nie jest to, dodajmy, wciąż jeszcze lista ostateczna, bowiem zgodnie ze zwyczajami panującymi w tym obozie politycznym, prezes PiS otrzymał prawo do dokonania na niej korekt, przed ostateczną ich rejestracją, co nastąpi 6 września.
Najbardziej spektakularna zmiana dotyczy miejsca startu samego Jarosława Kaczyńskiego, który - po trzech dekadach kandydowania z Warszawy - nagle postanowił otworzyć listę PiS akurat w okręgu kieleckim.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wypłata czternastej emerytury. Na co przeznaczą ją Polacy?
Nie wynika to oczywiście z faktu, że region świętokrzyski stał się jakimś "odkryciem turystycznym" prezesa, ale z zaskakująco dużej liczby mandatów, jakie są w nim do zdobycia.
W wybranym przez Kaczyńskiego okręgu nr 33 jest bowiem do wzięcia aż 16 mandatów poselskich, co daje mu drugie miejsce w Polsce za Warszawą. Ponieważ liczba ludności w każdym z 41 okręgów, na jakie podzielona została Polska, ulega ciągłym zmianom, w prawdziwie demokratycznym państwie mandaty powinny być rozdzielane na nowo przed każdymi wyborami, by dochować możliwie wiernie konstytucyjnej zasady równości wyborów.
Zwróciła na to uwagę Państwowa Komisja Wyborcza, we wniosku do marszałek Sejmu, wystosowanym jeszcze w październiku 2022 roku. Zwłaszcza, że ostatnia taka korekta miała miejsce przed ponad 12 laty! Wniosek PKW został jednak przez obecne władze zignorowany, ponieważ w większości przypadków dostosowanie liczby mandatów do aktualnej liczby mieszkańców doprowadziłoby do zwiększenia ilości posłów wybieranych w największych miastach (jak Warszawa, Kraków, Poznań, czy Wrocław), kosztem wyludniających się terenów - takich właśnie jak świętokrzyskie.
A tak się składa, że nie tylko w Warszawie, gdzie Kaczyńskiego czekałaby upokarzająca przegrana z Tuskiem pod względem liczby zdobytych głosów, ale i w pozostałych dużych miastach nie zanosi się na zwycięstwo PiS, którego bastionem pozostaje wieś i mniejsze miejscowości.
W sumie, w ocenie PKW, aż 11 mandatów powinno zostać przeniesionych z okręgów, w których ubyło mieszkańców, do tych, w których ich liczebność się zwiększyła. Ktoś może powiedzieć, że na 460 to przecież niewiele. Tak się jednak składa, że PiS rządzi Polską od ośmiu lat, dysponując w Sejmie znacznie mniejszą przewagą niż 11 głosów, co dobrze ilustruje znaczenie tej sprawy.
Wśród pisowskich "jedynek" znalazł się tylko jeden przedstawiciel Suwerennej Polski, czyli jej lider Zbigniew Ziobro, który po raz pierwszy będzie kandydował z Rzeszowa. Ziobro doskonale zdaje sobie sprawę, że jego polityczna przyszłość zależy głównie od tego, ile szabel pozostanie przy nim w kolejnej kadencji i zapewne to było jedną z przyczyn, dla których PiS ogłosiło liderów swoich list wyborczych tak późno.
Poza rozgrywką z Ziobrą, Kaczyński musiał także, układając "jedynki", zdecydować, co zrobić z upadłymi politykami, którzy podtrzymywali kruchą pisowską większość w obecnym Sejmie. Ich dziekanem pozostaje oczywiście Paweł Kukiz, którego krzykliwa deklaracja sprzed kilku lat, że nigdy nie wystartuje z list PiS, robi teraz furorę w sieci. Prezes Kaczyński okazał się nadzwyczaj wspaniałomyślny, bowiem dla Kukiza znalazła się "jedynka" w Opolu, a inny z pozyskanych w mijającej kadencji polityków - były gowinowiec Kamil Bortniczuk - dostał równie atrakcyjne miejsce w Płocku.
Jednak rządy PiS nie przetrwałyby ostatnich trzech lat także i bez wsparcia prezydenta Andrzeja Dudy, dlatego dobre miejsca na listach PiS musiały się znaleźć także i dla kilku jego współpracowników, choć "jedynkę" jako jedyny z nich uzyskał Paweł Szrot w Bydgoszczy.
"Jedynki" dla wszystkich tych ludzi znalazły się oczywiście kosztem polityków PiS i to być może tłumaczy długość nocnych obrad władz partii, ustalających listę kandydatów. W dodatku kilku ważnych polityków PiS zostało rzuconych do nowych dla nich okręgów, co nie jest dla nich przyjemne. Jacka Sasina przerzucono z Białegostoku z Chełma, gdzie z kolei trafił inny ze zdegradowanych ostatnio wicepremierów Mariusz Kamiński. Prawdziwe powody tych roszad zrozumiałe są tylko dla najbardziej wtajemniczonych, ale nie wydaje się, aby miały istotny wpływ na ostateczny rezultat PiS.
Październikowe wybory, dzięki referendalnemu pomysłowi Kaczyńskiego, będą bowiem w jeszcze większym stopniu przypominały plebiscyt: za lub przeciw kontynuacji rządów PiS. Dlatego przed PKW stoi teraz bardzo ważna decyzja, która może mieć istotniejszy wpływ na wynik wyborów, niż którakolwiek z przedstawionych już list "jedynek". Dotyczy ona technicznego sposobu odbioru kart do głosowania w wyborach i referendum. Możliwości są dwie.
W pierwszym przypadku, przychodząc do punktu wyborczego, obywatel będzie mógł odrębnie odebrać i pokwitować kartę do głosowania w referendum oraz dwie karty do głosowania w wyborach parlamentarnych (sejmową i senacką). Ten, który nie popiera PiS, podejdzie wyłącznie do członka komisji wydającego te dwie ostatnie karty, co od biedy będzie jakoś chroniło zasadę tajności głosowania. Jeśli jednak PKW nie zdubluje list wyborców i wszystkie trzy karty do głosowana będą do odbioru i pokwitowania na tej samej liście, wówczas presja psychologiczna, by odebrać kartę referendalną, będzie dużo większa.
Oczywiście, samo odebranie karty referendalnej nie oznacza, że obywatel na pewno zagłosuje równocześnie na PiS. Może się wręcz zachować dokładnie odwrotnie, karząc obóz władzy za narażenie go na dyskomfortową sytuację, w której odmawiając przyjęcia karty referendalnej, ujawniłby swój stosunek do partii rządzącej. Dlatego, decydując się na połączenie referendum z wyborami parlamentarnymi, Kaczyński zagrał va banque.
Prof. Antoni Dudek dla Wirtualnej Polski
* Antoni Dudek - historyk i politolog z UKSW, prowadzi na YouTube kanał "Dudek o historii", autor wielu książek, m.in. o najnowszej historii: "Od Mazowieckiego do Suchockiej. Pierwsze rządy wolnej Polski", "Historia polityczna Polski 1989-2015", "Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989-2001".