Nie robienie kampanii, a minimalizowanie obrażeń. Ten przyjazd Donalda Tuska był inny niż poprzedni
“Ja muszę to wziąć na swoje barki” - powiedział Donald Tusk, idąc na przesłuchanie. Tym razem nie było fety, a były premier bardzo ostrożnie krytykował Jarosława Kaczyńskiego. Bo wie, że tutaj nie ma nic do ugrania. Plan był jeden: zakończyć ten dzień z jak najmniejszymi stratami.
Z kwietniowym przesłuchaniem czwartkową wizytę Donalda Tuska w prokuraturze łączyło tylko jedno: czas trwania przesłuchania. I w kwietniu, i teraz było to ponad 8 godzin. Reszta była kompletnie różna i było to widać od początku.
Donald Tusk nie przyjechał pociągiem, co dawało możliwość transmitowania jego trasy, uczynienia z przesłuchania całodziennego “one man show”. Były lider PO poprosił nawet swoich zwolenników, by nie witali go z pompą, tak jak w kwietniu. - Będę przesłuchiwany w sprawie smoleńskiej. I to jest sprawa, z którą muszę się uporać. Ja to muszę wziąć na swoje barki, aby ci, którzy protestowali w obronie sądów, w obronie demokracji, nie musieli brać tych ciężarów na siebie - powiedział Tusk, idąc na przesłuchanie.
Donald Tusk przesłuchany. "Kaczyński mnie nie przestraszy"
Ta wypowiedź pokazuje, że Tusk miał świadomość, że to nie jest sprawa, na której można próbować zbić kapitał polityczny. Nie wszyscy jego dawni współpracownicy byli w stanie się jednak powstrzymać i przed prokuraturą pojawiły się flagi Unii Europejskich Demokratów. Sam Tusk przemknął do budynku prokuratury, zdawkowo odpowiadając na pytania dziennikarzy.
Inna waga
Także po zakończeniu przesłuchania Tusk nie rozmawiał z dziennikarzami długo, odpowiedział na kilka pytań dotyczących przesłuchania i dwa kolejne dotyczące Polski w UE i wycinki Puszczy Białowieskiej. Kiedy sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli, a zebrani przy ul. Rakowieckiej zwolennicy Tuska zakrzyczeli reportera TVP. Bo choć pytania były dość napastliwe i z tezą, to Tusk nie chce stworzyć wrażenia, że cokolwiek w tej sprawie ukrywa.
Bo o ile kolejne teorie spiskowe Antoniego Macierewicza i jego współpracowników budzą coraz mniejsze emocje, to pomyłki przy chowaniu ciał są faktem. I to trafiającym do wyobraźni Polaków dużo bardziej niż abstrakcyjne zarzuty dotyczące chodzenia na pasku Angeli Merkel czy rzekomego zezwalania na okradanie polskiego budżetu przez mafie.
Rozbrajanie min
Sam Tusk, czując powagę sytuacji, dystansował się od "Sto lat" i wiwatów, a także mówienia o swoich planach politycznych. Łączenie Smoleńska ze startem kampanii wyborczej może być odebrane tylko źle. Stąd nieco zaskakujące, że jego zwolennicy w szeregach PO czy jego pełnomocnik Roman Giertych otwarcie i bez skrępowania mówią dzisiaj o powrocie Tuska na polską scenę polityczną. To nie czas i miejsce.
A przede wszystkim to nic pewnego. Oczywiście Tusk nie przekreśla nadziei tych, którzy chcieliby go w 2020 roku zobaczyć w kampanii prezydenckiej. Ale to raczej nieustanne drażnienie i straszenie PiS i Jarosława Kaczyńskiego widmem powrotu, niż rzeczywiste plany. Po pierwsze międzynarodowa scena, na którą w 2014 roku wszedł Tusk, jest bardziej atrakcyjna od polskiej, także finansowo. Po drugie, i ważniejsze, były premier wie, że musi zdetonować wiele bomb z lat 2007-2014, by oczyścić sobie drogę do Pałacu Prezydenckiego.