Na drodze do Locarno. Czy służy nam sojusz ze Stanami Zjednoczonymi?
Wieczna przyjaźń polsko-francuska w II RP była "kanonem" polskiej dyplomacji, tak jak obecnie jest nią przyjaźń polsko-amerykańska. Podobnie jak dziś wszelkie próby usamodzielnienia się polskiej polityki witano wściekłymi atakami - czytamy w tygodniku "Do Rzeczy".
17.08.2015 | aktual.: 17.08.2015 10:38
Tym, co budzi największy niepokój w wypowiedziach polityków Prawa i Sprawiedliwości na temat stosunków międzynarodowych, jest niezmienne uzależnianie pozycji Polski od dobrych czy wręcz wzorcowych relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Z wypowiedzi tych wynika, że to właśnie od wsparcia zza oceanu zależeć ma zarówno nasza pozycja względem Niemiec, jak i względem Rosji, czy w końcu nasza polityka regionalna. Ta "genialna" w swej niewątpliwej prostocie strategia oznacza wyzbywanie się wszelkich atutów pozwalających na uprawianie racjonalnej dyplomacji nie tylko względem USA, ale także na pozostałych strategicznych odcinkach, i to jeszcze przed rozpoczęciem prawdziwej gry. Od dobrej woli waszyngtońskich decydentów zależeć ma zarówno nasze bezpieczeństwo, jak i nasza pozycja oraz prestiż. Wkładamy Amerykanom do rąk wszystkie asy, sobie zostawiając jedynie blotki.
Naiwność
Przypomina to do złudzenia politykę, którą Polska uprawiała w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy po wygranej wojnie światowej, z naszą własną pomocą i ku naszej zgubie, Francja uczyniła z Warszawy poręczne narzędzie swojej dyplomacji, z powodzeniem rozgrywając II Rzeczpospolitą w swoich relacjach z Republiką Weimarską i III Rzeszą. I tak: raz używano nas do szachowania Niemiec, innym razem składano nasze interesy na locarneńskim ołtarzu dobrosąsiedzkich stosunków Francji i Niemiec, w końcu, gdy wojna była już nieunikniona, rzucono nas na pożarcie Hitlerowi, by zyskać jeszcze odrobinę czasu. Równocześnie w Polsce przed siedzibą MSZ w Pałacu Brühla obok flagi narodowej wywieszano Tricolore Republiki Francuskiej - tak daleko posunięto się w godnej zapamiętania naiwności. Podobnie jak dziś wszelkie próby usamodzielnienia się polskiej polityki witano wściekłymi atakami w prasie zarówno opozycyjnej, jak i rządowej. Wieczna przyjaźń polsko-francuska była "kanonem" polskiej dyplomacji, tak jak obecnie jest nią
przyjaźń polsko-amerykańska.
Nie jestem przeciwnikiem silnego polsko-amerykańskiego sojuszu, o ile Amerykanie rzeczywiście mieliby ochotę uczynić z nas swój środkowoeuropejski krążownik, tak jak uczynili swoim bliskowschodnim lotniskowcem Izrael - inwestując weń kolosalne sumy pieniędzy, przekazując nowoczesny sprzęt i zaawansowane technologie. Jeśli jednak Amerykanie mają nam do zaoferowania jedynie rolę państwa frontowego w ich konflikcie z Rosją, w ramach którego będziemy mogli kupić trochę przestarzałego sprzętu i zostać oficjalnie oznaczonym jako cel rosyjskich rakiet, wówczas dobre stosunki polsko-amerykańskie powinny oznaczać tyle, ile dziś oznaczają dobre stosunki węgiersko-amerykańskie. Podobnie jak Węgrzy powinniśmy pozostać lojalnymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych. Powinniśmy tylko pozbyć się złudzeń, że waszyngtońska elita da nam cokolwiek w zamian za naszą nadgorliwość. W przeciwnym wypadku wulgarny opis stosunków polsko-amerykańskich autorstwa Radosława Sikorskiego pozostanie opisem adekwatnym.
Innym "kanonem" PiS-owskiej polityki zagranicznej jest stały i konsekwentnie kolizyjny kurs z Rosją. „Z Rosją Putina nam nie po drodze” - deklaruje Witold Waszczykowski w jednym z wywiadów. „To nie my zepsuliśmy stosunki z Rosją. My się zachowujemy poprawnie, jesteśmy poprawnym członkiem Unii” - dodaje na usprawiedliwienie swojej otwarcie antyrosyjskiej retoryki. Również na tym odcinku PiS wytrąca sobie z rąk najlepsze karty, jeszcze zanim na dobre usiadł do gry. Rosja z góry wie, jak będzie postępować Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, a ogranie przewidywalnego przeciwnika nie należy do zadań najtrudniejszych. W dyplomacji nie ma bowiem nic poręczniejszego niż klientelistyczne państewka pozbawiające się na własne życzenie pola manewru w sporze między silniejszymi rywalami. Zarówno historia Polski, jak i Europy dostarcza wielu dowodów na to, że kapitulancka i serwilistyczna postawa słabszego sojusznika zostanie w odpowiednim momencie wykorzystana przeciwko niemu - i to zarówno przez przeciwnika, jak
i przez hegemona. Jest rzeczą bardziej niż prawdopodobną, że Stany Zjednoczone prędzej czy później będą dążyły do normalizacji stosunków z Rosją. USA nie stać bowiem na prowadzenie konfliktu jednocześnie na Bliskim Wschodzie, Ukrainie i Pacyfiku, a to właśnie ten ostatni jest już obecnie kluczowym teatrem globalnej rywalizacji, na którym koncentrują się wysiłki Amerykanów, i to właśnie ze względu na wyścig z Chinami USA będą starały się pozyskać Rosję dla swojego obozu. Nie ma żadnej wątpliwości, że w takim przypadku strony w pierwszej kolejności będą porozumiewać się kosztem interesów państw trzecich, przede wszystkim zaś takich, które za darmo oddały się jednemu z nich jako polityczny zasób. Można sobie wyobrazić chociażby sytuację, w której Amerykanie, w ramach obecnego „przeciągania liny” z Rosjanami, umieszczą na naszym terytorium przy dźwiękach polskiej orkiestry dętej takie lub inne militarne instalacje, w odpowiedzi Rosjanie nie tylko demonstracyjnie wymierzą jeszcze więcej rakiet w polskie cele, ale
- co ważniejsze - zwiększą znacząco swoją militarną obecność w Królewcu i na Białorusi.
Gdy w relacjach rosyjsko-amerykańskich nastąpi etap odprężenia, Amerykanie zawsze będą mogli uczynić Rosjanom uprzejmość kosztem swoich infantylnych polskich przyjaciół, podczas gdy Kreml jedynie umocni swoją militarną dominację w regionie. Podobnie sytuacja może wyglądać na płaszczyźnie ekonomicznej. Nie tylko Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia, lecz także Ukraina już dziś, mimo nałożonych na Rosję ograniczeń prowadzą ożywione, jak na warunki wojenne, kontakty handlowe z „państwem-agresorem”. Ukraina nie tylko kupuje gaz od Putina po cenach, o których Polacy mogą jedynie pomarzyć, ale produkuje silniki oraz inne podzespoły dla rosyjskich rakiet i helikopterów szturmowych, nie wspominając już o prywatnym biznesie Petra Poroszenki, który rozwija się w najlepsze na terytorium Federacji Rosyjskiej. Gdy sytuacja się w końcu unormuje, a sankcje zostaną cofnięte, interesy z Rosjanami znów będą realizować przede wszystkim najsilniejsze kraje oraz te, które - tak jak Węgry, Słowacja, Czechy czy Finlandia - nie
wyrywały się przed szereg antyrosyjskiej koalicji.
Samospełniająca się przepowiednia
Polskie elity z jednej strony ogłaszają wszem wobec, że bez poparcia Waszyngtonu Polska traci raptownie na znaczeniu, z drugiej zaś równie donośnie i jeszcze bardziej stanowczo informują, że z Rosją nie będą o niczym rozmawiać. Skutkiem tej prostodusznej dyplomacji są oczywiście postępująca klientelizacja i niemal doszczętne uzależnienie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej od zamorskiego patrona. Ktoś, kto ogłasza światu, że bez Stanów Zjednoczonych jest „prochem i niczem”, jednocześnie wykrzykując, że jest osobistym, odwiecznym i przyrodzonym wrogiem „Cara Północy”, wygłasza samospełniającą się przepowiednię. Już się uczynił „prochem i niczem” na geopolitycznej szachownicy, nawet jeśli wydaje mu się jeszcze, że jest „regionalnym liderem”.
Polska może porzucić tę tyleż korzystną, co zaszczytną pozycję jedynie na dwa sposoby: po pierwsze stając się mocarstwem (na przykład dzięki pomocy patrona), po drugie poprzez lewarowanie swojej pozycji w oparciu o rywali Ameryki. Otóż Stany Zjednoczone ani przez chwilę nie zdradziły się z intencją uczynienia z Polski regionalnego mocarstwa. Polsce pozostaje jedynie drugie rozwiązanie - pójście drogą Węgier, które podkreślają swą niezawisłość względem zewnętrznych centrów decyzyjnych. W chwili, gdy polscy politycy zajęci byli oburzaniem się na „rosyjski imperializm”, Orbán podejmował u siebie Putina, demonstrując swoją niezależność. W geście wdzięczności otrzymał od rosyjskiego samodzierżcy wiele prezentów, w tym obniżenie cen gazu oraz 10 mld euro z przeznaczeniem na rozbudowę elektrowni atomowej w Paks.
Szansa na „madziaryzację”
Czy w stosunkach z Kremlem Polska jest w stanie prowadzić politykę analogiczną do węgierskiej? Odpowiedź na to pytanie zależy nie tylko od gotowości strony rosyjskiej do współpracy z Warszawą, lecz także od tego, czy nad Wisłą mamy polityków formatu Orbána. Niestety, wszystko wskazuje na to, że po epoce rządów drobnych cwaniaczków czeka nas wkrótce panowanie moralizatorów, a to sprawia, że najprawdopodobniej nie dowiemy się, czy istnieje dziś szansa na „madziaryzację” naszych stosunków z Moskwą. Wielka szkoda, bo gdyby taka możliwość się pojawiła, dawałaby nam rzecz w dyplomacji najcenniejszą - pole manewru. W naszym interesie jest dziś powiedzenie Moskwie „sprawdzam”, a krok taki nie wiąże się z żadnym politycznym kosztem czy ryzykiem. Nie oznacza też zdrady ani dezercji, jak twierdzą nasi polityczni lunatycy. Tego typu akcja byłaby wyłącznie przejawem suwerennej dyplomacji i fakt, że trzeba to jeszcze tłumaczyć, jest miarą upadku polskiej kultury politycznej. Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie: Jak
taki test rosyjskiej otwartości mógłby wypaść? Faktem pozostaje jednak, że gdyby wypadł negatywnie, czyniłoby to naszą pozycję na arenie międzynarodowej o wiele bardziej złożoną. Oznaczałoby, że nasze pole manewru jest ograniczone, co w konsekwencji utrwalałoby klientelistyczną pozycję państwa polskiego w relacjach z zachodnimi centrami politycznymi. Dzisiaj jednak wyjątkowo to Rosja boryka się z większymi problemami, starając się przełamać polityczną izolację. Węgry zdążyły już po bismarckowsku wykorzystać tę koniunkturę. Polska zaś - mówiąc Witoldem Waszczykowskim - „zachowuje się poprawnie”.
Autor jest redaktorem portalu Kresy.pl